wtorek, 4 grudnia 2012

Lizbońskie Muzeum Farmacji

Muzeum farmacji w Lizbonie nie jest specjalnie wiekowe. Choć utworzone niedawno, w 1996 r., zgromadziło już imponującą kolekcję ponad 15 tysięcy artefaktów, pretendując do miana najlepszego muzeum farmacji na świecie…

Ambicją twórców tego muzeum, farmaceutów z zawodu, związanych z uczelnią wyższą w tym mieście, było zgromadzenie i pokazanie wszechstronnej kolekcji obiektów, które w niektórych przypadkach są tylko aluzyjnie farmaceutyczne. Znajdują się tam okazy tak czasem dziwaczne czy intrygujące, że spokojnie mogłyby zabiegać o nie inne muzea: historyczne, kulturoznawstwa czy sztuk pięknych. Obiekt nie jest duży, lecz uroczo położony w przepięknej willi. Ekspozycja zajmuje kilka małych sal, które jednak zapierają dech w piersiach nawet laikom. Liczby mówią same za siebie: muzeum odwiedza 12 milionów turystów rocznie!

Zbiory są uporządkowane chronologicznie – od neolitu do ery podboju kosmosu. Są to przedmioty związane z wykonywaniem zawodu farmaceuty, pochodzące z różnych epok i miejsc: cudeńka ze starożytnego Rzymu, Grecji, Mezopotamii, Egiptu, Arabii, Ameryki Środkowej, Chin, Makao, Japonii. Są też zrekonstruowane wnętrza i wyposażenie kilku aptek z przeszłości: XVII-wiecznej (z dwoma stołami – pierwszym i aptekarza…), XVIII- i XIX-wiecznej oraz niebywale piękna, bogato rzeźbiona w drewnie chińska apteka z XIX-wiecznego Makao – azjatyckiej posiadłości, która była kolonią portugalską aż do 1973 r.


Ekspozycja barwnie ilustruje 5000 lat historii zdrowia w różnych kulturach i cywilizacjach. Okazy sporządzone są z przeróżnych materiałów: granitu, alabastru, ceramiki, brązu, drewna, terakoty i szkła. Co ważne, muzeum nadal dokonuje zakupów – na aukcjach antykwarycznych, od prywatnych kolekcjonerów. Można zobaczyć tak niebywałe okazy jak: prezerwatywa z jelita zwierzęcego, której ponoć używał sam markiz de Sade, ząb narwala (mierzący ponad 2 m długości), który był brany za magiczny róg jednorożca, czy wreszcie kamień z Goa, rodzaj bezoara, zwany też kamieniem filozoficznym. Kamień ten sporządzany był przez portugalskich jezuitów z klasztoru św. Pawła na Goa (Indie), w XVII i XVIII w. Sekretny przepis zlecał jego wykonanie z mieszaniny gliny, mułu, muszli, bursztynu, piżma, żywicy, utartego na proszek zęba narwala i kamieni szlachetnych oraz opium. Był stosowany jako środek leczniczy na różne choroby: bóle głowy, gorączkę. Pocierano nim skórę lub zeskrobywano trochę i wypijano jako miksturę ( z wodą). Przechowywano go w bajecznie zdobionym puzdrze: srebrnym lub złotym – sam w sobie jest więc bezcennym klejnotem, obiektem unikatowym na skalę światową.


W posiadaniu muzeum jest też najstarszy w Portugalii sarkofag egipski z mumią, prototypy mikroskopów, a także urządzenia, które używane były chyba do elektrowstrząsów... Jest też jedna z pierwszych hodowli penicyliny, podpisana na czerwono przez jej odkrywcę, Aleksandra Fleminga, albo osobista apteczka wodza III Rzeszy. Są też kosmiczne apteczki czy też kosmetyczki higieny osobistej, używane przez astronautów na stacji Mir oraz na pokładzie amerykańskiego promu.

Eksponowanych jest tysiące innych przedmiotów aptekarskich: duże, małe lub nawet mikroskopijne przyrządy pomiarowe, łyżeczki i zakraplacze, dozowniki, puzderka do przechowywania proszków, syropów, talizmany, amulety, maleńkie posążki bogów-uzdrowicieli. Można zobaczyć tabliczkę klinową z Mezopotamii, w tekście której zaleca się zastosowanie terapeutyczne… piwa. Figurki szamańskie z kultury prekolumbijskiej, magiczne przedmioty stosowane do leczenia duszy, naczynia do wytwarzania oparów z grzybków halucynogennych. Albo śliczne drewniane miniszafy, które były przenośną apteką farmaceuty – prawdziwe cacuszka sztuki stolarskiej z XVI czy XVII wieku.


Kolejnym projektem dyrekcji muzeum jest gromadzenie artefaktów związanych ze zdrowiem, które wystąpiły w filmie lub są powiązane z aktorami – na wystawie już jest np. inhalator, którego używał Tom Cruise w Raporcie mniejszości, oraz ostatnia recepta wystawiona dla Marylin Monroe.

Wizyta w tym muzeum jest niesamowitą podróżą w czasie i ogromnie przyjemnym doznaniem natury estetycznej.


©Beata Łukasiewicz

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Zabawa w Świętego Mikołaja

Tomek poproszony został przez koleżanki z młodszej klasy o udawanie Mikołaja w czasie rozdawania klasowych prezentów...

Właśnie wchodziłem do szkoły, zdejmując z uszu słuchawki i myśląc o chemii, która czekała mnie (jak poranny koszmar) już na pierwszej lekcji, gdy zaraz za drzwiami przykleiły się do mnie dwie obce panienki. To chyba małolaty z pierwszej B, może C. Jednej w ogóle nie znałem, druga wydawała mi się bardziej znajoma. Taka dość ładniutka. Może właśnie o niej plotkował ostatnio w „ambasadzie” (kanciapa ukryta  w szatni, miejsce spotkań męskiej elity) Witek z III G? Raz w miesiącu, w drugi wtorek miesiąca robiliśmy tam tajny przegląd szkolnych „lasek”.
- Cześć, Tomek! – odezwała się ta mniej znana. Musiały zrobić wywiad, bo skąd wiedziałyby jak mam na imię?
- Cześć. Czy my się znamy? – zapytałem celowo z przekąsem, by potrzymać je chwilę na dystans. Niech znają mores przed maturzystą! Co mi tu będą od razu po imieniu?!
- My ciebie znamy!
- To usłyszałem. Ale ja nie bardzo...
- Dobra, ja jestem Magda! – odezwała się nagle ta ładniejsza. To by się zgadzało, podobne imię padło w relacji Witka. Spojrzałem na nią, ale nie podzieliłbym jednak jego zdania, że jest taka rewelacyjna. Niezła, ładniutka, ale bez przesy! Treningów kosza bym dla niej nie rzucił.... – A to Agnieszka – przedstawiła mi koleżankę, która się pierwsza kłaniała. – Mamy dla ciebie propozycję nie do odrzucenia!
Co tu jest grane? One chcą mi coś zaproponować? Z jakiej paki! I niby co mam teraz zrobić – wysłuchiwać w ogóle tych bzdur czy uciąć gadkę? Zanim podjąłem decyzję, Magda kontynuowała:
- Wybrałyśmy cię zgodnie, co do pół głosu. Nie ma lepszego kandydata!
- Ale do czego?
- Jesteś wysoki, masz wąsy i wygląd poważnego faceta. Możesz jeszcze zapuścić brodę, przynajmniej masz z czego. Ideał!
- Może dowiem się w końcu... – zacząłem znowu, ale miałem dziwne wrażenie, że one od początku przejęły inicjatywę.
- Proponujemy ci bardzo zaszczytną rolę... Wiesz, jesteśmy z I C. Integrujemy się przedświątecznie i robimy sobie klasowe mikołajki. Wybrałyśmy właśnie ciebie do roli siwobrodego Mikołaja, który przyniesie nam w worku prezenty i je inteligentnie rozda!
- Dziewczyny, zwariowałyście chyba! Nie bawię się w takie głupoty! Nie mam czasu. Dlaczego ja? Po co to wszystko? Protestuję!
- Słyszałaś te wszystkie wykrzykniki? – spytała Magda koleżankę, uśmiechając się pobłażliwie. W jej oczach mignęło coś takiego... takiego... figlarnego!
- Cóż, mogłybyśmy ci ściemniać jeszcze kwadrans, ale jest jeden argument, który na pewno cię przekona. Mamy na ciebie haka.
- Haka? Na mnie? – ta rozmowa zaczynała się robić niebezpieczna.
- Przechwyciłyśmy coś, co z pewnością chciałbyś ukryć przed okiem tak zwanej opinii publicznej...
- Co mogłyście przechwycić?! – zaczęły mnie irytować. W dodatku strasznie wiało przez drzwi, a my staliśmy tam już dobre pięć minut. – Dziewczyny, streszczajcie się, mam chemię z Dudkiem, muszę naprawdę pędzić bo zamiast listy obecności zacznie maglować z tablic Mendelejewa.
- Spotkajmy się więc na dużej przerwie. Pogadamy spokojnie. Będziemy czekać pod „sabatem”.
- Pierwsze słyszę,  gdzie jest w tej szkole jakiś sabat???
- Nie wiesz? No tak, pan ambasador nie słyszał jeszcze o „stowarzyszeniu absolutnie babskim, absolutnie tajemniczym”? – kpiły ze mnie w żywe oczy! - Spotkajmy się więc w barze.
Na chemii byłem cały roztrzęsiony. Informacja o haku zbiła mnie z pantałyku. W jednej chwili przypomniałem sobie jednak, że zginął mi zeszyt do matmy. W okładce ukryty był tajny spis. Taki tam sobie ranking „lasek” szkolnych. Nie byłoby pożądane, aby się rozpowszechnił... No i ten jakiś „sabat”. Co to za organizacja? Jakaś kontra na „ambasadę”? Co się w tej szkole dzieje, baby zaczynają się organizować? To zgroza. Na najbliższej przerwie skoczyłem do „ambasady”, by przedyskutować problem.
- To wdepnąłeś! – skwitował jednym słowem Michał z IV A. – Ale panowie, sytuacja jest poważna. Tomek ma świetną okazje, by zbadać ten cały „sabat”. Zostań Mikołajem, może się czegoś dowiesz. Poczekamy na raport w babskiej sprawie!
Magda z Agnieszką umawiały się ze mną jeszcze dwa razy, by omówić szczegóły mikołajkowej akcji. Czerwony kubraczek miał być pożyczony, o watę na brodę miałem zadbać we własnym zakresie. Największy kłopot był z workiem, ale któraś z dziewcząt zadeklarowała się, że go uszyje z czerwonego płótna.
- Przygotuj jakieś małe show, przecież nie wejdziesz do klasy i nie rozdasz ot tak sobie, paczek! – poinstruowały mnie moje szantażystki.
Dobre sobie, za kabaret mam robić, czy jak????

cdnn

 

środa, 28 listopada 2012

Portugalski sposób na kryzys?

Lubię zwiedzać magiczne miejsca. Takim była dla mnie Lizbona, ale ostatni (październikowy) weekendowy pobyt w niej zaowocował sporem z... portugalską komunikacją miejską carris. Otóż, w Lizbonie niewątpliwym udogodnieniem dla turystów sa bilety kilkudniowe - tańsze i pozwalające na poruszanie się wszystkimi rodzajami komunikacji. Nabyliśmy taki 2-dniowy czyli 48-godzinny. System jest elektroniczny - kartonik z magnetycznym paskiem, który uaktywnia się pierwszy raz wsiadając do pojazdu, a potem za każdym razem zbliżając do czytnika. Bilety kupowaliśmy na poczcie, gdzie ostrzezono nas, byśmy zachowali rachunek, bo czasem bilety nie działają, więc  jest on potwierdzeniem zakupu biletu na okresloną ilość dni. Po ponad 30 godzinach uzytkowania 48-godzinnego biletu zaczeły się nasze kłopoty. Najpierw dwa z nich odmówiły posłuszeństwa w metrze i bramki nie chciały nas wpuścić. Pracownik metra zerknął na okazany mu rachunek i otworzył je ręcznie. Podczas wyjścia z metra znów jeden bilet nie działał, ale po kilku próbach przeciągnięcia po czytniku - był już ok.

Nastepnie wsiedliśmy do słynnego lizbońskiego tramwaju - znów z 4 biletów jeden nie działał (czytnik czerwono to zasygnalizował). Zaraz na następnym przystanku pojawili się kontrolerzy i zaczęła się afera. Kłótnia z nimi trwała godzine, wezwano policje, wysadzono nas z pojazdu, nie zerkano nawet na rachunek, upierając się, że jeden bilet stracił wazność... 3 minuty temu. W końcu podstępem wyciągnięto od nas paszport i wypisano zamiast notatki z zajścia... mandat na ponad 700 euro! Zobligowano nas też do wysłania z Polski maila z wyjaśnieniem całej sytuacji i skanami wszystkich (nawet tych dobrych) biletów, rachunków itp.

Tego wszystkiego dopełniliśmy po powrocie z "upojnego" weekendu w Lizbonie, domagając się jednocześnie anulowania mandatu i dużych przeprosin. Odpowiedź nadeszła po tygodniu. Generalnie pouczono nas, że naszym obowiązkiem w razie stwierdzenia niewazności biletu było zakupienie kolejnego, bo to reguluje jakaś portugalska ustawa o transporcie (chyba?). Po drugie, poinformowali, że rozpoczną procedurę anulowania biletu (ale jej jeszcze nie skończyli, jesli w ogóle rozpoczęli). Przeprosin nie było i w ogóle o co nam chodzi, skoro nie mieliśmy waznego biletu?

Wygląda mi na to, że konsument w Portugalii nie ma żadnych praw - np. opłacając z góry usługę (w tym przypadku przejazdu komunikacją miejską przez 2 doby) musi się liczyc z kolejnymi opłatami za... to samo, i to w majestatcie jakiejś niedostepnej dla turysty do poczytania ustawy! Mandat też nam wlepiono wysoki, bo w tramwajach było wzmianka o 150-krotności opłaty za bilet, a w piśmie poinformowali, że ta kwota to od 175 do 425 euro, skąd więc nasz mandat opiewa na ponad 700??? Czyżby to był lizboński sposób łatania budżetu i ratowania podupadającej... gospodraki tego dziwnego kraju?

Nieprędko się tam wybiorę z ponowną wizytą, niesmak pozostał i tyle. W dodatku spór się jeszcze nie zakończył.

środa, 17 października 2012

Deptanie ogona tygrysa

Kiedy Joasia zdesperowana brakiem powodzenia w miłości udaje się do wróżki, nawet nie podejrzewa, jak ta wizyta zmieni jej życie...

Czarny kot przebiegł mi drogę. Był całkiem ładny, a jego oczy błysnęły ironicznie, gdy mijając mnie spojrzał mi prosto w twarz. „To chyba dobry znak, jeśli idzie się właśnie z wizytą do wróżki?” – pomyślałam z naiwną nadzieją. Wchodziłam do bramy, gdzie mieścił się „Gabinet Wróżb Esmeraldy” (czy innej Hermenegildy, bo ciągle wymieniały się tymi gabinetami). Byłam umówiona. I byłam zdesperowana. Moje próby zdobycia pewnego faceta były od tygodni kompletnie bezskuteczne. Chciałam się dowiedzieć, czy warto jeszcze walczyć... Drzwi mieszkania w starej, secesyjnej kamienicy otworzyła młoda dziewczyna.

-  Pani jest umówiona?

-  Tak. Z Esmeraldą.

-   Drugie drzwi na lewo. Proszę zapukać, ciotka nie lubi, jak wchodzi się bez uprzedzenia do pokoju.

„Pewnie musi założyć sztuczną szczękę” – pomyślałam złośliwie i zrobiłam, jak poleciła mi dziewczyna. W pokoju panował półmrok, unosił się też ciężki zaduch i słodkawy zapach kadzidełek. Natychmiast po wejściu miałam ochotę poprosić o butlę z tlenem.

- Siadaj, moje drogie dziecko! – powiedziała istota w przybrudzonym turbanie (dobrze, że nie miała spiczastej czapki z trenem!), wskazując upierścienionymi palcami krzesło.

Usiadłam. Z półmroku wyłoniła się (nieoczekiwanie) sympatyczna twarz starszawej kobiety.

-  Jakiej wróżby pragniesz? – spytała.

-  Tarota się boję, wróżb z dłoni też. Proszę postawić mi karty!

-  A w kulę popatrzeć?

-  Niech będzie i kula. „Ciekawe, co ona w niej zobaczy?”

Wróżka zdjęła jedwabną apaszkę, którą nakryta była kula, stojąca na stoliczku, przy którym rozmawiałyśmy. Zobaczyłam kawał oszlifowanego szkła wielkości ludzkiej głowy. Esmeralda zaczęła się w nią wpatrywać z takim napięciem, że prawie widziałam błądzące w półmroku błyskawice. „Żeby tylko nie wysiadły korki” – pomyślałam, bo lubię się pomartwić.

-  Coś zaciemnia mi obraz! Proszę się skupić! – strofowała mnie wróżka. Zaczęłam intensywnie myśleć o Darku (to ten facet, który... ech!).

-  Widzę koło ciebie wysokiego blondyna... – zaczęła wróżka Esmeralda, patrząc na mnie badawczo. „Akurat chodzi mi o krępego bruneta. Skup się!” – poprosiłam ją w myślach. Nie odebrała komunikatu, bo ciągnęła nadal na tą samą nutę:

-  Ten blondyn od dawna ma dla ciebie wiele uczucia, ale ty nawet nie wiesz o jego istnieniu!

No tak, poszła na łatwiznę. Każda wróżka może kogoś takiego wymyślić. Wyłączyłam się więc. Ta wizyta straciła już dla mnie wszelki sens.

- Dwadzieścia złotych się należy! – chyba mówiono do mnie już od dłuższej chwili...

Po wyjściu z pokoju kierowałam się do drzwi, kiedy w korytarzu pojawiła się ta sama młoda dziewczyna, która otworzyła mi, gdy przyszłam.

-  Jak było?

-  Ujdzie – powiedziałam, żeby jej nie urazić. Wspominała wszak, że Esmeralda jest jej ciotką...

-  Ale zadowolona jesteś z wróżby?

- Trudno mi powiedzieć, wyłączyłam się w pewnym momencie.

- Doskonale ciebie rozumiem. Ciotka od dawna nie jest w najlepszej formie... Wiesz, może masz ochotę na herbatę jaśminową?

- Czemu nie?

Moja nowa znajoma zakrzątnęła się migiem w kuchni, a następnie zaprosiła do swojego pokoju. Na tacy niosła parujące filiżanki z cieniutkiej porcelany. Gdy weszłam, zatkało mnie z wrażenia. To był dopiero pokój wróżb! Tyle, że wszelkie akcesoria były azjatyckiego pochodzenia.

-  Studiuję I ching, chińską księgę przepowiedni – powiedziała tytułem wyjaśnienia.

-  Słyszałam o niej – mruknęłam, z otwartymi ustami podziwiając wystrój i klimat tego pokoju. Jedwabie, złote smoki, symbole jing i jang, wachlarze, parawany - wszystko raczej ascetyczne w formie. Prawie zupełny brak mebli. Usiadłyśmy na podłodze przy niziutkim stoliczku.

- Mam na imię Maja – powiedziała gospodyni zielonej herbatki jaśminowej. Masz ochotę zapytać  o coś księgę? Wezmę od ciebie tylko 2 złote, bo tradycją jest, że się płaci za wróżbę.

-  Jeśli ci się tylko chce... –  nie byłam całkowicie zdecydowana. Maja już jednak wyciągnęła jakąś pokrytą jedwabiem szkatułkę, z której wyjęła zasuszone łodyżki ziela.

- To krwawnik. Będziesz nimi rzucać, ale najpierw oczyść się herbatką, usuń wszelkie poboczne myśli i zadaj jedno konkretne pytanie księdze. Byle to nie było: „czy spotkam dziś wieczorem wielką miłość?”.

- Więc o co mam pytać?

- Na przykład: „ czy moje działania wobec tej a tej osoby przyniosą mi szczęście?”

- O.K., rozumiem…

- No to do roboty!

Poinstruowana przez Maję rzucałam łodyżkami, a ona układała jakieś swoje  tajemne wykresy. Powiedziała, że to są heksagramy, i że w I ching jest ich 64.

- Teraz sprawdzimy, który heksagram jest odpowiedzią na twoje pytanie... – zdjęła z półki grubą, ładnie oprawioną książkę. – Hmmm. Dziesiąty. „Stąpanie”. Posłuchaj: „Nawet kiedy stąpa się po ogonie tygrysa, ten nie gryzie. Będzie powodzenie i sukces”. Tygrys oznacza bardzo niebezpieczną sytuację, ale heksagram wyraźnie mówi, że uporasz się z nią. „Będziesz miała do czynienia z osobą trudną we współżyciu, ale jeśli uda ci się ją rozweselić, wygrałaś”. Tak twierdzi księga...

- Dzięki. Masz tu swoje dwa złote, żeby wróżba się spełniła!

Wyszłam od Majki, myśląc sobie: ”Proszę, jakie to proste. Zamiast wzdychać do faceta, powinnam była opowiadać mu kawały!” Te wszystkie wróżki! Miałam ochotę  wysłać je na Alfa Centauri.

Minął tydzień. Nie działo się nic, bo nawet nie próbowałam rozśmieszyć Darka. Któregoś dnia byłam w mieście na zakupach. Objuczona reklamówkami, rozdarłam sobie rajstopy rożkiem jednej z nich. Oczko poszło po całej nodze, grube na dwa palce. Rajstopy w czarnym kolorze, wyglądało to dość koszmarnie. „Nie mogę przecież chodzić tak po mieście” – monologowałam wewnętrznie. Kupiłam więc w kiosku zwykłą parę rajstop awaryjnych i zaczęłam się rozglądać za miejscem, w którym mogłabym dokonać zamiany. W oko wpadła mi brama jakiejś kamienicy. Weszłam na piętro i dokonując cudów ekwilibrystyki zaczęłam ściągać podarte i zakładać całe rajstopy. W tym czasie moje torby z zakupami się przewróciły, jednej nawet oberwały się uszy. Dokonawszy więc zamiany rajstop, postanowiłam wzmocnić pakunki zakupowe. Mój wzrok padł na czarne, nieco dziurawe rajstopy. „Świetna torba! Wejdzie pięć rolek papieru toaletowego i kilo jabłek!” – pomyślałam ucieszona. Miło jest udowodnić sobie, że jest się inteligentną dziewczyną. Niestety, przyłapano mnie na zajmującej czynności pakowania zakupów do dziurawych rajstop... Z góry schodzili jacyś ludzie. Były to wyraźnie męskie głosy. Zza zakrętu wyłonił się wreszcie ktoś. Kto? Oczywiście, Darek z jakimś kolegą. Na mój widok stanęli jak wryci i szybkim spojrzeniem omiatali scenę. Ja, jak jakiś bandyta po napadzie na... sklep papierniczy, upychałam toaletowy do rajstop, uszczelniając wszystko jabłkami. Jedna nogawka była załadowana. Kiedy do facetów dotarło, co widzą, ryknęli śmiechem. Ten drugi w spazmach śmiechu zapytał, czy czasem nie potrzebuję jego skarpetek na... chusteczki do nosa! Było mi wszystko jedno. Muszę przyznać, że czułam się głupio. I skąd tu się wziął Darek? Nieważne. Kiedy otarli łzy śmiechu, Darek zaproponował, że mi pomoże. Poprosił kolegę o normalną reklamówkę, ten więc wrócił do mieszkania i przyniósł mi nowy worek. W tym czasie opowiedziałam Darkowi, co mi się przytrafiło. Przyjął to z dużym zrozumieniem... Kiedy już w zgodzie wracaliśmy z Darkiem do domu, przypomniała mi się nagle wróżba Majki z I ching.

-  Więc deptałam cały czas ogon tygrysa, ale udało mi się go rozbawić... – powiedziałam do siebie. Darek spojrzał na mnie zaniepokojony:

- Wiesz, jesteś najbardziej nieobliczalną dziewczyną, jaką znam. Najpierw wyglądasz jak rasowy recydywista po napadzie na bank, teraz opowiadasz ciekawostki z życia tygrysów. Chyba nie powinienem wypuszczać cię z rąk. Życie z tobą to niezła zabawa!

- Nie wypuszczaj, oj, nie, nie – powiedziałam cichutko...







wtorek, 2 października 2012

Uboczne skutki kataru

KIEDY FLACJUSZ, MAG DRUGIEGO STOPNIA WYPIJA WYPRODUKOWANY PRZEZ SIEBIE ELIKSIR MŁODOŚCI NIE WIE, ŻE KICHNIĘCIE SMOKA ZMIENIŁO JEGO MAGICZNĄ FORMUŁĘ. MAG ODMŁADZA SIĘ, ALE PRZEZ DZIURĘ CZASU WPADA NA... TECHNO PARTY!

- Tyle razy cię prosiłem, żebyś nie kichał w pracowni! - powiedział do smoka Flacjusz, mag drugiego stopnia. Już po raz czwarty tej nocy musiał ustawiać ampułki z eliksirami. Wszystkie pospadały zmiecione kichnięciem Aleksandra Kassiusa V (zwanego Kajtkiem), smoka przydzielonego Flacjuszowi przez Radę Magów za obronę dyplomu w rzucaniu zaklęciami i odpieraniu guseł.
- Nic na to nie poradzę, że w twojej wieży hulają takie przeciągi! Powinienem dostawać tuzin żab więcej na obiad w zamian za ciężkie warunki pracy - poskarżył się Kajtek, wycierając pysk chusteczką wielkości sporego żagla. Wyglądał okropnie, katar męczył go już drugi dzień. W dodatku obaj uwięzieni byli na szczycie wieży, w magicznej pracowni Flacjusza, bo schody za drzwiami zawalone były brudnymi chusteczkami Kajtka.
- Aha, ale co my tu mamy? Nagle zmienił się kolor... - mruknął pod nosem Flacjusz, obserwując jedną z probówek. Wesoło bulgotał w niej płyn o barwie wściekłych landrynek. - Czcigodny Gwidon w swoim podręczniku eliksirów nadmienia, że powinien być dokładnie amarantowy...
- Czy to ten eliksir młodości, nad którym pracujesz od 20 lat? - spytał zakatarzonym głosem Kajtek.
- Uhm. Coś mi się zdaje, że... Aleksandrze Kassiusu, nadeszła  wielkopomna chwila! - mag szperał w jakiejś mocno zakurzonej księdze, która robiła do niego głupie miny i próbowała ugryźć go w palec. - Koniec moich wieloletnich wysiłków. Chyba mam eliksir! Nareszcie pozbędę się brody! - czarnoksiężnik zaczął radośnie podrygiwać, nucąc i trzymając ampułkę w dłoni. Zamiatał brudne podłogi pracowni swą nadgryzioną przez mole szatą. Widok można by porównać do radosnych działań buldożera w sosnowym lesie, w lipcowy poranek.
- Skąd wiesz, że wyszedł ci eliksir młodości a nie, na przykład, płyn na porost włosów? - zapytał rzeczowo smok.
- Tego do końca nie będę pewien, póki nie spróbuję. Łyknę eliksiru i zobaczę, co się stanie! - wykrzyknął entuzjastycznie mag. Entuzjazm jest cechą wrodzoną wszystkich szalonych eksperymentatorów. - Mam nadzieję, że sprostasz wyzwaniu?
- Jeśli tylko w ten sposób pozbędę się kataru, to czemu nie? - zdesperowany smok wzruszył ramionko-łapami.
Flacjusz odkorkował ampułkę, spojrzał przez moment z zastanowieniem na smoka, odmierzył chochelkę płynu i podał Kajtkowi. Sam zbliżył buteleczkę do ust:
- No to: dwa, pięć, siedem!
Łyknęli. Przez moment nie działo się kompletnie nic. Potem smok zaczął się kurczyć. Coś huknęło, błysnęło, zadymiło i zapadła ciemność.

***
Flacjusz z trudem otworzył oczy. Leżał na ziemi, a świat migotał. Przypominało to błyskawice, z tym, że błyskawice nie błyskają tak często. Panował nieopisany zgiełk. Zewsząd dochodziły dziwne dźwięki. Jakby wiedźmy grały na piłach z towarzyszeniem kotłów. Wokół było pełno młodych ludzi, poubieranych w metalicznie błyszczące stroje (zbroje?). W świetle błyskawic poruszali się jakoś tak kanciasto. "Może to homonculusy szlachetnego Pistacjusza?" - zastanowił się mag, przypominając sobie człekopodobne stwory wielkiego czarnoksiężnika, które ów lepił z plastum magicum. Zaczęły go boleć oczy. Próbował sprawdzić, czy w pobliżu nie ma Kajtka. Coś poruszyło się na jego piersi. Popatrzył po sobie. On sam też był odziany w błyszczącą tkaninę. Na nogach miał dziwne rury materiału. A z górnej kieszeni wyglądał pyszczek... szczura! Flacjusz usiadł i spytał: - Kajtek, to ty?
- Ja, ja - odparł nadal zakatarzonym głosem Kajtek. - Widzisz, do czego doprowadzają niekontrolowane eksperymenty? Do ewolucji smoka w szczura laboratoryjnego. Dobrze ci tak. To znaczy dobrze wyglądasz bez brody. Ja jednak wolałem swoje łu, łu, łu... - wywód przerwało kichnięcie.
- Hej, koleś, co ty robisz na glebie? Wstań, bo cię stratują! - Flacjusz podniósł głowę i ujrzał niewiastę. Tak mu się wydawało, bo jej włosy były strasznie krótkie. No i miała też te dziwne rury materiału na nogach. Właściwie nie wie, po czym poznał, że to niewiasta. Równie dobrze mogła (mógł) to być giermek któregoś z licznie zgromadzonych tu rycerzy.
- Czy to jakiś turniej? - zapytał Flacjusz podnosząc się z  ziemi, niestety nadal ogłuszony.
- Turniej? Można to tak nazwać - zaśmiała się, przekrzykując hałas. Nagle oczy zrobiły jej się okrągłe ze strachu: - Na tobie siedzi szczur! - wrzasnęła.
- Zaprzyjaźniony - odparł flegmatycznie Flacjusz, nadal nie mogąc dojść do siebie. Gdzie ja jestem?
- Facet, ale ci musiało dogrzać! Może łyknąłeś za dużo piwa?
- Co to jest piwo? Czy to jakiś eliksir? Może łyknąłem, bo ostatnie co pamiętam, to ciemność.
- Cały czas gadasz jakoś dziwnie... Chodźmy do baru, napijemy się coli. Tam jest ciszej... - powiedział z namysłem jego nowy opiekun. - Mam na imię Marta, a ty? "Ach, więc to niewiasta!" - uspokoił wreszcie swoje wątpliwości Flacjusz. - A ja mam na imię Fla... - przerwało mu kichnięcie szczura.
- Ten zwierzak jest chory! I kicha tak głośno, zrób coś z nim! Masz na imię Franek, tak? Trochę archaiczne. W ogóle wyglądasz na mojego rówieśnika, ale wyczuwam na tobie jakąś patynę czasu. Nie wiem, jak to nazwać... - zaplątała się, i nie chcąc urazić nowego znajomego, zmieniła nagle temat: - Do której budy chodzisz?
- Buda? Jestem magiem drugiego stopnia...
- Na magię to mnie jeszcze nikt nie podrywał! - oznajmiła radośnie. - Stawiasz colę? - podeszli właśnie do cichszego miejsca. Za barierką stał jakiś mężczyzna. Wokół niego było mnóstwo butelek z kolorowymi płynami. "Ten to dopiero musi być potężnym magiem! Sekcja Księgi i Ampuły, jak nic! Prześlę mu tajemny znak" - Flacjusz pokazał barmanowi dwa palce uformowane w magiczną literę V (Vivat Victor!)
- Dwa piwa, czy  dwie cole? - bez mrugnięcia powieką zapytał "czarnoksiężnik".
- Dwie cole! - zarządziła dziewczyna. - Musisz od razu zapłacić - poinformowała Flacjusza. Na blat wyjechały dwie szklanki z prawie czarnym napojem. Mag odruchowo sięgnął do kieszeni na piersi, Kajtek obkichał mu dłoń, zaczął więc grzebać po rurowatej konstrukcji, którą miał na nogach. Znalazł jakąś monetę i nie oglądając jej nawet, podał "czarnoksiężnikowi". Ten spojrzał na nią, podniósł bliżej oczu, nadgryzł i pochylił się ku magowi: - Masz takich więcej? Plącze się tu gdzieś zaprzyjaźniony właściciel lombardu... - Flacjusz nic nie zrozumiał z tego pytania. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Marta wręczyła mu szklanki i powiedziała:
- Chodź, tam zwolnił się stolik w kącie!
Usiedli i Flacjusz mógł wreszcie baczniej przyjrzeć się otoczeniu. Przede wszystkim sobie. "Te rury wydają się bardzo praktyczne. Przynajmniej nie ciągnie po nogach. Strój wygląda jak zbroja, ale wcale nie uwiera, pomijając drgania na piersiach, powodowane nieustającymi kichnięciami Kajtka. To  miejsce jest dziwaczne. Hałaśliwe, ciemne, tajemnicze. Co tu robi mag z Sekcji Ampuł? Niewiasta obok mnie ma całkiem ładną buzię, ale oszpecili ją, ścinając włosy. Po co przyszli tutaj ci wszyscy ludzie? Czemu mają służyć dziwaczne ruchy ciałem?"
- Często tu przychodzisz? - zapytała Marta, przerywając Flacjuszowi monolog wewnętrzny.
- Nie, jestem tu pierwszy raz i nie bardzo rozumiem...
- Ja też tu nigdy wcześniej nie byłam i prawdę mówiąc wcale mi się tu nie podoba. Wolę "Radio". Tam jest kameralniej, nie taki kołchoz jak tu, w "Rurze". Może zmienimy lokal? Byłeś w "Radiu"?
"O czym, na czcigodnego Gwidona, ona mówi?" - zastanawiał się Flacjusz.
- Zresztą, nieważne. Wyjdźmy stąd i chodźmy tam, gdzie jest romantyczniej. Nie można nawet spokojnie porozmawiać, a strasznie jestem ciekawa, jak ma na imię twój szczurek no i w ogóle przestań być taki tajemniczy - kontynuowała Marta pociągając Flacjusza  w stronę wyjścia z klubu. Na zewnątrz była noc, rozświetlona jednak tysiącem błyszczących kaganków, które przyprawiły maga o kolejny zawrót głowy. Szerokimi traktami pędziły jakieś potwory z gorejącymi oczami, przy których smok (w swej pierwotnej postaci) byłby milutkim stworzeniem. Coś jak stokrotka i kaktus. Flacjusz nagle wszystko sobie przypomniał. "Eliksir! Wszystko przez eliksir? Gdzie ja jestem?" Nie dane mu było dłużej nad tym pomyśleć. Dziewczyna wcale nie przejmując się potworami, wypatrzyła jakąś ławkę na skwerku nieopodal. Rzuciła na nią maga i z błyskiem w oku powiedziała:
- Wiesz, lubię przejmować inicjatywę!
Cokolwiek to oznaczało, Flacjusz czarnoksięską intuicją wyczuł, że będą kłopoty. Nie mylił się. Gdy zaczęła go całować ("Okarynie, Mistrzu Magów, wybacz, nie ja zacząłem!") najpierw przeraził się, że natychmiast straci moc. W końcu magom nie wolno zadawać się  z niewiastami. Potem poczuł miłe ciepło rozlewające się po sercu. W końcu zaczął niebezpiecznie drżeć niczym uwięziona mucha, wstrząsana krokami pająka, zbliżającego się do niej po pajęczynie... Wtedy błysnęło, huknęło, zadymiło i zapadła ciemność...


piątek, 21 września 2012

FAŁSZYWY KANAR

POKŁÓCIŁAM SIĘ ZE SWOIM CHŁOPAKIEM, MARKIEM. MOIM SPRAWDZONYM SPOSOBEM NA CHANDRĘ JEST... JEŻDŻENIE W KÓŁKO TRAMWAJEM. POJAWIA SIĘ W NIM JEDNAK FAŁSZYWY KONTROLER BILETÓW...

„Ale potwór, co za drań! Nie odzywa się już tydzień, to chyba naprawdę już koniec!” – nie szczędzę inwektyw pod adresem Marka. „Drobna kłótnia przez telefon, a on nie odzywa się tak długo! Uważa, że pierwsza mam się pokajać? Niedoczekanie! W końcu to ja się obraziłam!” – co mi jednak przyjdzie z tej mojej dumy? I tak rozpaczliwie tęsknię. Najgorsze są wspomnienia wspólnych, upojnych chwil. Nie dają spokoju. Pragnę każdego jego dotyku, spojrzenia, pocałunku. Pragnę rozmawiać, przytulać się do niego i wszystko w życiu... Nie mogę spać, nie mogę jeść ani, tym bardziej, wysiedzieć w domu. Monika, moja przyjaciółka usłyszała dziewięćdziesiąt cztery razy tę samą wersję wydarzeń i ma mnie po prostu dosyć. Ileż można to samo opowiadać? Ta terapia pomaga zresztą tylko na chwilkę. Najlepsza przyjaciółka nie zrozumie burzy miotających się we mnie uczuć. Nie sposób wszystkiego przekazać. Człowiek to jednak istota nieskończenie samotna...

Ponieważ od dawna mam swój własny sposób na chandrę, wykorzystuję go właśnie teraz. Od dwóch godzin jeżdżę sobie tramwajem linii „0”, bo on nie ma zajezdni, tylko okrężną trasę przez całe miasto. Dzięki temu nie trzeba z niego wysiadać. Ulokowałam się wygodnie na krzesełku na tyłach wagonu. Tutaj, wcale nie nagabywana mogę poddawać analizie każde słowo, każdy gest mojego eks (chyba?) chłopaka... Katować się myśleniem o nim i wysyłać telepatyczne wieści. Jedyny maleńki problem to taki, że nie mam biletu tramwajowego. Ale prawdopodobieństwo wkroczenia „kanara” jest raczej nikłe. Na wszelki wypadek rozglądam się dyskretnie, ufając że każdego kontrolera da się łatwo rozpoznać z odległości kilku metrów. W wagonie jest niewiele ludzi. Rozgrzane słońcem, lipcowe  popołudnie. Mogliśmy być teraz z Markiem w parku na spacerze... Koncentruję się ponownie na wagonie. Jest sporo wolnych miejsc. Mimo to tuż obok mnie stanął (kiedy, kiedy?) jakiś niepozornie wyglądający chłopak. Szczupły blondynek, w przybrudzonych dżinsach i szarych od brudu „adidasach”. Ma jakąś reklamówkę w dłoni i patrzy na mnie takim dziwnym spojrzeniem. „Może to tramwajowy zboczeniec? Eee, lepiej nie zwracać na niego uwagi” – postanawiam i znów zagłębiam się w obserwacji życia za oknem tramwaju. Żeby choć na chwilkę oderwać myśli od Marka...

-        ...bilet? – dociera do mnie jakiś strzęp pytania. Z niedowierzaniem podnoszę głowę.  Szczupły blondynek pochyla się nade mną, trzymając przed sobą jakąś legitymację.

-        Słucham? – pytam roztargniona jeszcze.

-        Czy mogę zobaczyć pani bilet? – powtarza cierpliwie. „No nie, ten patafian jest kanarem. Nie do wiary! Przyłapał mnie!”

-        Przyłapał mnie pan. Nie mam biletu... – wyznaję szczerze. I uśmiecham się do niego. „Może uda mi się go zbajerować?”

-        Będzie musiała pani zapłacić karę. Może wysiądziemy z tramwaju, bo nie chcę robić pani nieprzyjemności przy innych pasażerach. - Wbrew mało zadbanemu wyglądowi, wyraża się poprawnie. „I jaki subtelny, pomyślałby kto!” Ale rada jest dobra. Po co robić z siebie kino przed ludźmi? Tramwaj akurat zatrzymuje się na przystanku, wysiadamy więc oboje. Stajemy na uboczu i chłopak wyjmuje jakiś bloczek. Nagle wpada mi do głowy pewien pomysł.

-        Czy mogę obejrzeć pana legitymację służbową? – pytam.

-        Bardzo proszę! – podaje mi. Ze zdjęcia patrzy jakiś wąsaty brunet. Patrzę na „kanara” i nijak nie mogę zauważyć najmniejszego podobieństwa. Wiem, że nie mam  talentu do rozpoznawania osób na fotografiach, ale bez przesady...

-        Wojtek Musiał? To pan?

-        Uhm – odpowiada zajęty szukaniem czegoś.

-        A kiedy zgolił pan wąsy?

-        Jakiś czas temu...

-        Przecież to nie pan jest na tym zdjęciu! – wypalam.

-        Jak to: nie ja? – zdziwienie wypada nawet nie udawanie...

-        Jestem pewna, że to nie jest pana legitymacja!

-        Moja. Naprawdę.

-        A jak ja mogę to sprawdzić?

-        No nie wiem... Może się jakoś dogadamy. Nie wypisze pani mandatu, a pani zapłaci dużo mniej. Dwadzieścia złotych, co pani na to? „Tu cię mam, bratku!”

-        Ależ ja chcę zapłacić karę! Jechałam bez biletu, wcale się nie wypieram. Jednak mam poważne wątpliwości, czy pan jest upoważniony do kontroli biletów i wypisywania mandatów!

-        No to niech pani zapłaci!

-        Ale dlaczego panu, skoro jest pan fałszywy?

-        Ja jestem fałszywy?

-        Oczywiście. Wiem, że legitymacja nie należy do pana, panie Wojtku czy inny Jarku.

-        Skąd wiesz, że mam na imię Jarek? – przeszedł nagle na „ty” całkowicie się odsłaniając.

-        Kobieca intuicja.

-        No dobra, zapłać chociaż pięć złotych!

-        Jedyne, co mogę zrobić, to postawić ci colę.

-        Zgoda!

Rozejrzałam się wokół i zobaczyłam nieopodal mały kiosk z napojami. Stanęliśmy w kolejce, kupiłam colę.

-        Strasznie mi się chciało pić! – powiedział uradowany Jarek po kilku pierwszych łykach. - Prawie całkiem zaschło mi w gardle!

-        Nie wątpię...

W tym momencie ujrzałam kogoś, kto sprawił, że nogi się pode mną ugięły. „Marek? Co on tutaj robi? Jak to co, przez zamieszanie z kanarem nie zauważyłam, że to jego przystanek!” – natychmiast odpowiedziałam sama sobie. Marek też mnie dojrzał. Przystanął na chwilę, ogarnął wzrokiem nasz malowniczy duet. Dziwny facet pijący colę i ja obok z miną bogatego sponsora wielkiej uczty. Po chwili widocznego wahania podszedł do nas.

-        Cześć!

-        Cześć.

-        Co robicie?

-        Jarek pije colę.

-        Aha.

-        Jarku, to jest Marek.

-        A ty jak masz właściwie na imię? – zapytał nagle mój błyskotliwy, fałszywy kanar.

-        Jak to, nie zdążyliście się jeszcze zapoznać? – spytał z przekąsem Marek. „Może jest ciut zazdrosny?” – przemknęło mi z nadzieją przez głowę.

-        To długa i skomplikowana historia... – odpowiedziałam. Nie żebym go chciała zniechęcić.

-        To zupełnie tak samo, jak nasza sprzed tygodnia...

-        Dokładnie.

-        Co robimy? – drążył temat mój eks(?)chłopak.

-        Jarku, pozwolisz, że cię opuszczę? Dobra rada na przyszłość: zmień zdjęcie! – zwróciłam się do kanara przyjacielskim tonem.

-        Aha!

-        Co za zdjęcie miałaś na myśli? – dociekał Marek, gdy zostawiliśmy dziwnego Jarka pod budką.

-        Mamy chyba ważniejszy temat do omówienia?

-        Tęskniłem.

-        Ja też. I co z tego wynikło. Nic. Dlaczego milczałeś?

-        Rzuciłaś słuchawkę. Myślałem, że nie chcesz ze mną rozmawiać.

-        Czy ty w ogóle znasz się na kobietach?

-        Niby skąd? Łatwo ci mówić, ty masz ze sobą do czynienia od urodzenia! Myślałem, że się wścieknę z tęsknoty. Zawaliłem wszystko, co można było.

-        Ty chyba jesteś głuptas.

-        Jestem. I kocham cię jak głuptas!

-        Jak to dobrze, że spotkałam tego stukniętego kanara. Przyniósł mi szczęście. Mam pomysł! Chodź, postawimy mu jeszcze jedną colę, o ile wciąż stoi tam pod budką.

-        Postawię mu cały transporter coli! I dołożę nawet słone paluszki!

-        No i czy ja nie mam racji?

-        W czym?

-        Że jesteś najbardziej stuknięty ze wszystkich facetów i że za to tak cię strasznie kocham. Żeby tylko udało się trochę stępić ten twój upór!

-        To nie rzucaj więcej słuchawki. I w ogóle mnie więcej nie rzucaj, bo zapuszczę brodę.

-        O rany!!! – reszta okrzyku przerażenia uwięzła mi w gardle. Marek zna świetne sposoby na moje babskie zrzędzenie...

Tekst©: Beata Łukasiewicz

 

MALEŃSTWA, KOMARY I INNE STWORZENIA



Justyna znalazła sobie wakacyjną pracę jako wychowawczyni na koloniach. Ma opiekować się najmłodszymi dziewczynkami. Słodkie maleństwa dają jej niezłą szkołę. Pojawia się też niezwykle kąśliwy komar...

 

- Justyna, dostaniesz najmłodszą grupę dziewczynek, dobrze? – stwierdziła raczej niż zapytała Iwona, żona kierownika kolonii, gdy pojawiłam się na zebraniu organizacyjnym. Miałam zadebiutować w roli wychowawczyni. Kolonia była niewielka, tylko trzy grupy: moja (dziewczynki z pierwszych klas podstawówki), druga Iwony (starsze dziewczęta) i trzecia Zbyszka, jej męża, kierownika kolonii. Zbyszek wziął pod swoje skrzydła wszystkich chłopców. Pojawił się wprawdzie jeszcze jakiś chłopak na zebraniu, ale nie wyglądał raczej na wychowawcę. Zblazowany, milczący i piekielnie znudzony życiem młodzieniec...

- Zgoda! – powiedziałam, bardzo zadowolona. „To będzie łatwe! Małe dziewczynki są takie słodkie! Będę im czesać warkoczyki i opowiadać bajki, nie napracuję się wiele. Żadnych problemów wychowawczych dorastającej młodzieży. Luz-blues, nacieszę się plażą, morzem. I jeszcze  zarobię pieniążki. To jak darmowe wczasy!” – pomyślałam uradowana.

- Weź teraz swoją grupę i rozlokujcie się w sali numer trzy. My zamieszkamy na parterze domu, z grupą Zbyszka. Gdybyś tylko miała jakiś problem, przychodź! O każdej porze dnia i nocy. Aha, poznaj naszego syna, Kamila. Chyba jesteście rówieśnikami? Przeżywa trudne chwile, bo nie dostał się na studia. Pobędzie z nami tydzień...

- Chyba za karę! – odezwał się grobowym głosem smutny młodzieniec, aż mi się go żal zrobiło. Faktycznie, w tym wieku jeździć z rodzicami na wakacje! Choćby byli tak sympatyczni jak Iwona i Zbyszek... Podałam Kamilowi rękę. Był tak sfrustrowany, że ledwie na mnie spojrzał. By poprawić sobie humor pomyślałam z satysfakcją: „a ja dostałam się na pedagogikę, i co ty na to, mądralo?” Sala numer trzy znajdowała się w pawilonie, w podwórku. Stało w niej 12 metalowych łóżek, łącznie z łóżkiem wychowawcy. Zagoniłam moją trzódkę do roboty i zarządziłam rozpakowywanie plecaków. Przyjrzałam się pierwszym w życiu podopiecznym. Rozkoszne maleństwa... Już po chwili wszystkie się do mnie kleiły i nazywały „swoją panią”. Ma się pedagogiczne podejście! Ale po kwadransie przeszła mi euforia....

- Psę pani, chcę siusiu! – powiedziała nagle Karolinka.

- Ubikacja jest tam.

- Ale mnie zawsze mama wysadza...

- Proszę pani, a mnie się wszystkie majtki w plecaku ubrudziły pastą do zębów! – oświadczyła rzeczowo Oleńka, wywracając u moich stóp plecak i wywalając z niego wszystkie rzeczy na podłogę.

- A mi ktoś zjadł czekoladę!!! – rozryczała się nagle, niczym syrena strażacka, Paulina. Zauważyłam brązowe obwódki na jej buzi wokół ust...

- Ja nie będę spała przy oknie, bo może mnie trafić piorun! – protestowała dobitnie Agnieszka, robiąc zamach na łóżko Karoliny, która siedziała już na „tronie” w łazience.

- Proszę mnie uczesać! – domagała się Anetka.

- Gdzie tu będziemy oglądać dobranocki? – płaczliwie zainteresowała się Emilka.

- A ona zajęła moje łóżko! – awanturowała się Karolina, która zdążyła już wrócić z łazienki.

 

„Ratunku!!”  - wykrzyczałam w myślach. W tej chwili żałowałam swojego naiwnego optymizmu sprzed pół godziny. A przede wszystkim żałowałam, że nie jestem głuchym, dziesięciorękim robotem, pokrytym nierdzewną stalą tytanową... Pierwszy wieczór nad morzem ma więc upłynąć mi na zażegnywaniu sporów, niebezpieczeństw, ocieraniu łez, czesaniu, przytulaniu, rozwiązywaniu kosmicznej liczby problemów i odpowiadaniu na pytania, redagowane chyba do nowej edycji encyklopedii?

 

W czasie kolacji spotkaliśmy się wszyscy na stołówce. Nie miałam jednak nawet czasu porozmawiać, czy zjeść, bo moje maleństwa odkrywały niekonwencjonalne sposoby używania dżemu truskawkowego. Na przykład: dżem jako ścienna tapeta lub ozdoba butów. W pewnej chwili usłyszałam sarkastyczną uwagę przechodzącego obok naszego stołu Kamila:

- Świetnie sobie radzisz z latającym dżemem...

Dziewczynki padły dopiero około pierwszej w nocy. Byłam wykończona. Ledwie zmrużyłam oko, coś mnie obudziło. Bzykanie wrednych komarów! Poczułam dziwne napięcie dolnej wargi, zwlokłam się więc do łazienki. Po zapaleniu światła, z lustra wiszącego nad umywalką spojrzała na mnie obca twarz. Przecież ta Murzynka to nie mogę być ja??! Połowa wargi była tak mocno opuchnięta, że aż wywijała się pod spód. Zawsze marzyłam, by być właścicielką namiętnych ust, ale ktoś przesadził ze spełnianiem życzeń... Dziwna asymetria warg sprawiała, że wyglądałam i strasznie i śmiesznie zarazem. „Rany! Przecież nikt nie może zobaczyć mnie w takim stanie!” Wróciłam do pokoju i pogrzebałam w swojej apteczce. Wśród niewielu lekarstw, jakie wzięłam ze sobą nie było, niestety, niczego na zlikwidowanie opuchlizny wargowej po ukąszeniu komara. „Zaraz! Przecież musi być kolonijna apteczka!” – przypomniałam sobie. Szybkie spojrzenie na zegarek. „Trzecia nad ranem... Nie mogę czekać do śniadania. Idę zbudzić Iwonę i Zbyszka. Oni na pewno mają porządną apteczkę!” Kierownictwo kolonii mieszkało na parterze sporej willi. Gdy usiłowałam sforsować drzwi domu, okazały się zamknięte. Obeszłam więc willę z drugiej strony i odetchnęłam z ulgą. Okno pokoju Iwony i Zbyszka było szeroko otwarte. Wysoki parter nie był przeszkodą, pod oknem stała ławeczka. Weszłam na nią i niczym biała dama w mojej powłóczystej, nocnej koszuli i wsadziłam głowę do pokoju, przeciskając ją między stojącymi na parapecie pelargoniami.

- Iwona! – zawołałam scenicznym szeptem, bo chciałam obudzić tylko żonę kierownika. Cisza.

- Hej, Iwonka!

-  Kto tam? – zapytała przestraszona Iwona.

- Ja! – uznałam się już za rozpoznaną i zaproszoną, bo gramoliłam się do pokoju przez okno, wyrywając pelargoniom nocną koszulę. Zeskoczyłam z parapetu i odeszłam bliżej jej łóżka.

- Boże, Justyna?? Co ci się stało? – zapytała zszokowana moim widokiem Iwona. Choć raz w życiu zrobiłam na kimś wstrząsające wrażenie! - Czy ty jesteś pierwszy raz nad morzem? Masz chyba opryszczkę! - diagnozowała.

- Jaka tam opryszczka! Ten bydlak ugryzł mnie w same usta... – powiedziałam, przeglądając się w lustrze. Wydawało mi się, że wargę mam jeszcze większą, niż na początku.

- Jaki bydlak? – zapytała z najwyższym zdumieniem Iwona.

- No, komar, oczywiście! Przyszłam do was po coś na opuchliznę. Może być altacet. Muszę to wymoczyć do rana, zanim mnie wszyscy koloniści zobaczą...

- Co tu się dzieje? – zapytał Zbyszek, budząc się nagle.

- Mogłam was ukraść i wynieść przez okno! – zganiłam go za brak czujności.

- Justynę ugryzł komar – powiedziała Iwona, znajdując w apteczce tabletkę altacetu i wrzucając ją do kubka z wodą.

- Czy to jest powód, żeby urządzać spotkanie towarzyskie bladym świtem i odmawiać zasłużonego wypoczynku spracowanemu szefowi? – zapytał skarżącym się głosem wspomniany szef.

- Najpierw zobacz, jak ona wygląda – powiedziała Iwona. Subtelna z niej kobietka. Podała mi roztwór. - Nie wiem tylko, jak ty to sobie nałożysz?

- Zwyczajnie, będę trzymać wargę w kubku. Dobrze, że to dolna. – zanurzyłam usta w chłodnym płynie i od razu poczułam się lepiej.

Zbyszek spojrzał na mnie i... wydobył z siebie najpierw jakiś gulgot, potem charkot, wreszcie zaczął się dusić. Dawno nikogo tak nie rozbawiłam! Obym tylko nie okazała się tak dowcipną dziewczyną, że konieczna będzie reanimacja! W tym momencie pojawił się pod oknem jeszcze ktoś. Zza pelargonii wychyliła się znajoma głowa. „Kamil!? Skąd on wraca nad ranem?” – zapytałam siebie w myślach, choć głośno podobne pytanie zadała mu Iwona. A on spojrzał na nasz egzotyczny tercet i zaczął śmiać się jak wariat. Nic dziwnego, scenka była z gatunku rodzajowych. Ja, rozczochrana w powłóczystej, nocnej koszuli, siedząca przy nocnym stoliku z wargą w kubku z napisem „to jest kubek szefa”. Zbyszek, gulgoczący i gęgający ze śmiechu. Iwona, walcząca z długim bandażem, który przy okazji poszukiwań altacetu rozwinął jej się i nie chciał zwinąć.

- Czy coś przegapiłem? – zapytał Kamil, gramoląc się, moim sposobem, przez okno do pokoju.

- Gdzie byłeś?

- Przecież jestem dorosły, nie wyobrażacie sobie chyba, że będę tu z wami i tymi bachorami przesiadywał cały dzień? Byłem na dyskotece w miasteczku.

- Mieliśmy umowę – powiedział nagle spoważniałym głosem Zbyszek do syna. – Wolałbym, żebyś nie oddalał się bez zezwolenia. Jeśli nie chcesz nas słuchać, przydzielam cię do grupy Justyny. Obowiązują ciebie takie same reguły, jak pozostałych kolonistów.

- Justyna, odprowadzić cię do pokoju? – zapytał Kamil, jakby zmieniając temat. Wyczułam rodzinne napięcie i pomyślałam, że najlepiej będzie wrócić do siebie.

- Uhm. Dobra, dzięki za „pierwszą pomoc” – zwróciłam się do Iwony. – Idę, do pobudki zostały tylko trzy godziny. Może warga zdąży sklęsnąć.

- Chyba nie masz dobrych układów z rodzicami? – zapytałam Kamila, gdy szliśmy przez podwórko do mojego pawilonu.

- To długa i skomplikowana historia. Opowiem ci przy okazji. Ale wiesz, może tu być całkiem wesoło. Przynajmniej pierwsza noc była pełna wrażeń. No i z tymi murzyńskimi ustami jesteś całkiem atrakcyjna...

- Potwór! – byłam oburzona, ale chwila zemsty była bliska. Właśnie weszliśmy do sali z moimi maleństwami, gdy na wpół śpiąca Emilka oświadczyła:

- Pse pani, chyba zrobiłam w łósku kupkę!

„No, Kamil, trzymaj się!” – pomyślałam mściwie.

Tekst©: Beata Łukasiewicz

sobota, 15 września 2012

Grota nimfy Kalypso


Krysia spędza wakacje na wyspie Malta, sąsiadce Sycylii. Pomaga ojcu, który jest archeologiem, w pracach badawczych nad megalitami – prehistorycznymi budowlami, wzniesionymi z olbrzymich kamieni. Powietrze jest tu aż gęste od historii i mitów. Podobno to na tej wyspie nimfa Kalypso więziła przez osiem lat dzielnego Odyseusza...


- Krysiu, proszę, zrób jeszcze zdjęcie tej spirali! Najlepiej byłoby, gdybyś spróbowała ją skopiować ołówkiem, na papierze kalkowym. Chciałbym ją mieć w naturalnych wymiarach… – szpakowaty mężczyzna w słomkowym kapeluszu delikatnie czyści pędzelkiem kawał płyty kamiennej z wyrzeźbionym spiralnym motywem, uśmiechając się radośnie pod wąsem.

- Jeszcze jedna spirala? Wiesz, tato, nie sądziłam, że mój pobyt na Malcie będzie się ograniczał do fotografowania hurtowych ilości dość nudnego szczegółu dekoracyjnego... Marzyłam raczej o przygodzie, tajemnicy, no, „Indiana Jones i Poszukiwacze Zaginionej Arki” albo coś w tym stylu...

- Masz głowę nabitą efektami specjalnymi. Co za czasy, teraz liczą się tylko komiksy, komputery i szybka akcja! A w tych spiralach jest więcej tajemnicy, niż we wszystkich odcinkach Indiany Jones’a razem wziętych. Musisz po prostu wgryźć się w temat, żuczku. Świątynie megalityczne są starsze nawet od piramid i mają nie mniej intrygujące pochodzenie. Wyspy archipelagu maltańskiego mają niewielkie wymiary, a postawiono tu aż 25 takich obiektów! Po co? To właśnie chcemy zbadać. Nie chcesz zgłębić tej tajemnicy? Twoja pomoc w uzupełnianiu dokumentacji fotograficznej jest po prostu nieoceniona...

- Dzień dobry, panie profesorze! Przyprowadziłem panu kolejnych entuzjastów megalitów! – wesoły głos przerwał im rozmowę i sprawił, że Krysia odwróciła się z zainteresowaniem. Zamaszystym krokiem zbliżał się do nich blondwłosy chłopak, ukazując w uśmiechu rząd olśniewająco białych zębów. Na jego szyi i przegubach dłoni migotały wesoło indiańskie „tasiemki szczęścia”: paseczki  uplecione z kolorowych koralików. „Jaki słodki, ciekawe kto to?” – pomyślała Krysia. W tej samej chwili jej tato podawał chłopcu rękę na powitanie.

- Witaj, Mikołaju! – profesor wyraźnie ucieszył się na jego widok. – Nie było cię ze dwa tygodnie! Już się martwiłem, że przestaniemy się widywać... Ilu zapaleńców mamy dzisiaj?

- Dokładnie trzydziestu! Poprzednia grupa preferowała „wino, kobiety i śpiew”, to dlatego nie przyjeżdżałem. Ci za to nadrabiają zaległości w dwójnasób, chcą zobaczyć przynajmniej trzy obiekty!

- Ho, ho, to nie przelewki! Prawdziwi pasjonaci, hmm... Myślę, że cztery godziny nie wystarczą... Ale, ale, pozwól, że was sobie przedstawię: oto Mikołaj, zaprzyjaźniony rezydent biura turystycznego, prywatnie student prawa w Warszawie, chwilowo Maltańczyk, podsyłający mi wycieczki żądnych wrażeń turystów z całego świata. I moja córka, Krystyna, studentka informatyki, chwilowo nie na wakacjach, lecz w pracy. Pomaga mi dokumentować badania nad megalitami.

- A już chciałem pana zapytać, czy to pana najświeższe wykopalisko, cenny skarb, konkurentka Venus z Malty? – Mikołaj patrzył na Krysię z sympatią.

- To chyba żaden komplement! Przecież ta maltańska Venus jest smoczych  rozmiarów! –wtrąciła się wreszcie Krysia.

- Nie chciałem być źle zrozumiany...

- Obawiam się, Mikołaju, że uratuje cię  jedynie próba zadośćuczynienia gafie. Wiesz, jak młode damy są wrażliwe na punkcie swojej wagi. A komplement porównujący kogoś do Venus z Malty mogła zrozumieć tylko studentka archeologii... Mam propozycję: ja zajmę się zniecierpliwionymi już turystami, a wy zrobicie sobie przerwę. Mikołaju, zabierz moją córkę do groty Kalypso. Należy jej się drobny odpoczynek, ma przecież wakacje i przyjechała wygrzać się na słońcu, a tymczasem wokół niej same spirale. Obawiam się, że mogę stracić asystentkę, a nie chciałbym... Możecie dotrzeć do plaży i wykąpać się w morzu. Macie cztery godziny. Zatem, do zobaczenia i miłego dnia! - profesor machnął na pożegnanie ręką w dość nieokreślonym geście i oddalił się spiesznie do oczekujących nieopodal turystów.

Leżąc na piasku w mokrym kostiumie Krysia obserwowała, jak krople wody spływają po złocistej skórze Mikołaja. „Kto by pomyślał, że będę się kąpała w morzu w interesującym towarzystwie... Mikołaj jest szalenie pociągający, ma taki rzadko spotykany wdzięk. Jest dobrze wychowany. Uprzejmy do przesady. Chyba nie umiałby być dla kogoś niegrzeczny. Ma wspaniałe poczucie humoru. I nie jest głupi, chociaż kompletnie nie zna się na komputerach. Kto by pomyślał, że poznam kogoś tak wyjątkowego na tej kamienistej wyspie!” – ku własnemu zaskoczeniu Krysia musiała przyznać, że jest pod wielkim wrażeniem. Intuicja podpowiadała jej, że Mikołaj nie jest typem podrywacza, szukającego przygody. "Mieszka na Malcie już od pół roku, zaliczając egzaminy hurtem, raz na kilka miesięcy. Coś go tu trzyma. Budzi moje zaufanie, jest naturalny. Mój ojciec go uwielbia...”

Mikołaj leżał na brzuchu, zwrócony do niej twarzą. Na policzku miał trochę piasku i Krysia musiała się mocno powstrzymywać, by nie strzepnąć go lekko. „Co się ze mną dzieje?” Tak bardzo chciała go dotknąć...

- Kąpiel była wspaniała, chociaż dla mnie woda jest tu czasami aż za ciepła – odezwał się nagle Mikołaj, otwierając zielone oczy i przyłapując Krysię na zbrodni przyglądania mu się.

- Właśnie to jest w tym morzu najfajniejsze. A propos, jak się ono nazywa?

- Tyrreńskie.

- Bałtyk nawet podczas upalnego lata potrafi być zimny jak wody Grenlandii. Za to ma piękniejsze, piaszczyste, szerokie plaże.

- To prawda, takich wydm jak u nas nie ma nigdzie, a już Malta szczególnie nie jest rajem dla plażowiczów. Za dużo kamieni i stromych zejść do morza. Ale są one strrraaaasznie romantyczne. Sama zobaczysz, kiedy dojdziemy do groty Kalypso...

- Strrraaasznie romantyczne?

- To takie żartobliwe sformułowanie, nauczyłem się od jednego wesołego turysty.

- Dobrze, wysuszmy się więc trochę i ruszajmy, bo zostały nam już tylko dwie godziny do powrotu. Stęsknieni turyści będą na ciebie czekać...

- Ciekawe, czy ty będziesz za mną tęsknić? Wrócę dopiero w następną niedzielę, o ile pojawi się ktoś chętny do oglądania megalitów.

- Sama jestem ciekawa – wymijająco odparła Krysia, ukrywając nagłe bicie serca. Wydawało się jej, że dudnienie jest doskonale słyszalne w promieniu kilometra. Mikołaj spojrzał na nią z żalem.

- Chodźmy! –  za wszelką cenę chciała zmienić temat. – Kto to w ogóle jest ta Kalypso?

- Mogłem się domyślić: informatycy nie czytają mitologii. Nie ma tam przecież mowy o układach scalonych i systemach operacyjnych... – Mikołaj usiłował być złośliwy. - Homer w „Odysei” twierdzi, że piękna nimfa Kalypso przetrzymywała Odyseusza na swojej wyspie aż osiem lat, obiecując mu wieczną miłość i nieśmiertelność. Wyspa nazywała się rzekomo Ogigia, ale językoznawcy udowadniają ostatnio, że musiała nią być Gozo – jedna z wysp archipelagu maltańskiego, na której właśnie się znajdujemy. Odkrytą tu grotę nazwali więc imieniem nimfy. Podobno kto ją odwiedza, jest długo piękny i atrakcyjny... – Mikołaj zawiesił głos.

- Seksualnie? – dopytywała się Krysia.

- Uhmmm... Właściwie... właściwie wcale nie musisz tam iść...

- Czy to kolejny komplement z gatunku tych, które rozumieją wyłącznie studentki archeologii?

Nie czekając na jego odpowiedź, Krysia jak rozradowany brzdąc dobiegła do skraju skalnego urwiska. Widok na małą zatoczkę był tak romantycznie pocztówkowy, że aż kiczowaty. Morze miało turkusowy kolor, piasek na plaży w kształcie półksiężyca był złoty, a schodzące do wody skały były szarobłękitne, pokryte soczystą zielenią.

- A gdzie ta grota? – zapytała odwracając się do Mikołaja.

- Nie uwierzysz. Pięć kroków stąd jest zwykła dziura w ziemi. Trzeba się w nią wśliznąć i zejść stromymi stopniami do wewnątrz, w dół. Jest ona zawieszona jakby w połowie urwiska, ma piękny „salon z oknem na morze”.

- Chodźmy tam! – Krysia była coraz bardziej podekscytowana.

- Ostrożnie! Stopnie są bardzo śliskie! – zanim dokończył ostrzeżenia, głowa Krysi znikła pod ziemią.

- Mikołaju, tu jest cudownie! Pięknie! I strraaasznie romantycznie! – głos Krysi zniekształcony podziemiem dochodził niczym dudnienie morskich fal. Wewnątrz panował półmrok. Jedynie „salon” był oświetlony: nie miał po prostu jednej ściany. Zamiast niej otwierał się błękit morza i nieba.

- Jesteśmy jakby w gnieździe, prawda? Zobaczę jak wysoko jest grota nad plażą – Krysia doszła do krawędzi urwiska, tam gdzie kończył się „salon” i aż się lekko zachwiała. Mikołaj natychmiast podbiegł, by ją złapać. Odciągnął dziewczynę dwa kroki dalej i stanął przed Krysią.

- Jesteś nieobliczalna! – zaczął ją łajać, ale niechcący spojrzał w jej oczy. Były ogromne, jak gwiazdy. I lśniły tak pięknie! Chciało się w nich zanurzyć i to nie raz... Bez zastanowienia pochylił głowę. Na wargach poczuł aksamitną miękkość innych warg. Wtedy nogi się pod nim ugięły.

Krysia, zanim zamknęła powieki, kątem oka dostrzegła, znikające w ciemnościach groty  skrzydła Erosa, greckiego boga miłości. „Oj, Kalypso, miałaś ty swoje sposoby na Odysa!” – zdążyła pomyśleć zanim cała zamieniła się w dotyk.

Tekst©: Beata Łukasiewicz

 

 

 

 

 

wtorek, 11 września 2012

Wózkowe kontra koty

Po felietonie prof. Mikołejko w „Wysokich Obcasach” i dyskusji, która przetoczyła się przez Internet, chciałam wyrazić również swoje zdanie. Nie chodzi mi bynajmniej o eskalację niechęci, ani o rozstrzygnięcie co ważniejsze: dzieci czy zwierzęta, lecz zastanowienie się, czy odkryte przez pana profesora zjawisko nie zatacza  szerszych kręgów…

 

Profesor Mikołejko, filozof religii, w swoim wrześniowym tekście w „Wysokich obcasach” ukuł nowe określenie niektórych młodych mam: wózkowe. Jak jednak wyjaśnia: „Nie chodzi o młode matki. Chodzi o wózkowe - wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. (…)Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Jak rozkoszują się własnym klekotem i wrzaskiem swych pociech. Jak turkoczą ohydnymi plastikowymi "jeździkami", w które wyposażyły dzieci….”.

To cytat, który bardzo wiernie odtwarza rzeczywistość pewnej wspólnoty mieszkaniowej, w której żyje moja znajoma. Zanim nie przeczytałam felietonu pana profesora, nie wiedziałam, że to, czego doświadcza  ona sama, oraz inni mieszkańcy budynku, nieposiadający akurat dzieci, a także… dzikie koty - to terror wózkowych. Nie wiem, w jakim mieście mieszka prof. Mikołejko, ale widzę, że panoszenie się wspomnianych pań to nie jest sprawa marginalna, czy regionalna, lecz zjawisko o zasięgu krajowym. Spotkać je można m.in. we Wrocławiu.

 

Terrorystki z dzieckiem w wózku

Wspomniana wspólnota  to duży, nowy budynek ze 180 lokalami mieszkalnymi i użytkowymi. Wózkowych – czyli tych agresywnych młodych matek jest ok. dziesięciu – nie stanowią więc nawet 10% mieszkańców, natomiast dyktują warunki i rządzą głównie przy pomocy paszczy, awanturując o wszystko, co ich zdaniem, uszczęśliwi ich dzieci.

Przede wszystkim doprowadziły do tego, że zarządca zamontował (na koszt wspomnianych ponad 90% mieszkańców) dla dosłownie  kilkorga dzieci placyk zabaw, którego nie było w planie architektonicznym. Miejsce to wewnętrzny dziedziniec, na którym zaprojektowano pola  postojowe dla samochodów, okolony ze wszystkich stron oknami mieszkań, jak studnia, zwielokrotniająca każdy odgłos. Hałas bawiących się dzieci, ich krzyki, ultradźwiękowe piski i wrzaski, oraz turkotanie opisanymi przez pana profesora plastikowymi jeździkami sprawia, że nie da się mieszkać przy otwartych oknach. No, ale dobro dzieci – dobrem narodu.

Tyle, że to nie koniec roszczeń, bo wózkowe wciąż czegoś chcą, ale wymuszają to krzykami i agresją skierowaną przeciw innym mieszkańcom i ich ewentualnym potrzebom. Od kilku miesięcy wrogiem numer jeden dla wózkowych jest moja znajoma, 72-letnia emerytka, która ma niewinne, zdawałoby się zajęcie i przyjemność: dokarmia bowiem dwa dzikie koty. Zwierzaki przychodzą do niej już od kilku lat, pod okno na pierwszym piętrze, zupełnie od zewnętrznej strony budynku, pokonując 2-metrowy ceglany mur, jakim otoczona i ochroniona jest cała posesja. Kiedy koty pojawiają się, czekając na posiłek na wspomnianym murze, znajoma schodzi do nich, podaje miseczkę w zacisznym miejscu i czeka aż zjedzą. Gdy najedzone (albo wygłaskane tylko, bo czasem pragną tylko tego) koty odchudzą (płoszy je każdy dźwięk, obecność innych osób), znajoma zabiera naczynie, nie zostawiając śladów kociego posiłku. Koty są nieufne – jedzą tylko podaną przez znajomą karmę, i tylko jej dają się dotykać. Nie bywają na dziedzińcu budynku, ani tym bardziej na placu zabaw, gdyż na widok dzieci umykają gdzie pieprze rośnie. Dzieci, widząc koty, często podbiegają do nich, ale zwierzaki wpadają wtedy w wielki popłoch i znikają z posesji.

Kocia wojna

No i pojawił się koci problem: wózkowe dzięki dzieciom koty zauważyły, lecz nabrały przekonania, że dwa karmione przez znajomą zwierzaki… załatwiają się do piaskownicy, w których bawią się ich dzieci. Zaczęły więc „kampanię”, której celem stało się zmuszenie starszej pani do zaprzestania karmienia.

Najpierw były anonimy, podrzucane na wycieraczkę, podpisane enigmatycznie „sąsiedzi”, w których drukowanymi literami zaznaczono, że  piaskownica to nie kuweta!!!! To oczywiste, ale przecież znajoma do piaskownicy, ani w ogóle na plac zabaw kotów nie przyprowadza! Tak do końca nie wiadomo, czy i jakie w ogóle koty tam się załatwiają, bo we wspólnocie żyje też kilkanaście psów oraz wychodzących na zewnątrz - kotów mieszkańców. Jednak celem „antykocich” działań stała się jedna starsza pani.

Kolejnym krokiem było przyprowadzanie znajomej do piaskownicy (prawie „za ucho”), celem pokazania i udowodnienia, że to kocia toaleta, co oczywiście jest wyłącznie jej winą, bo gdyby kotów nie karmiła, nie przychodziłyby na posesję. Znajoma jakoś nie mogła dostrzec  żadnych śladów nieczystości (było za to mnóstwo petów papierosowych), ale może jest stronnicza w przekazie – nie wiem. Wózkowe zastosowały więc wobec niej szantaż: jeśli nie przestanie ich karmić, one otrują koty! A jedna z nich przechwalała się nawet, że rzucała kamieniami za kotami, które tak s…y (tu użyła wulgarnego określenia czynności umykania w popłochu). Zastraszona znajoma zaproponowała więc, że skoro problem „toaletowy” jest taki poważny, to ona zapłaci z własnej kieszeni za zamontowanie plandeki na piaskownicę, byle kobiety przestały nękać ją i koty.

Wózkowe na taką zatwardziałą w miłości do zwierząt postawę wezwały na pomoc SANEPID: widziano osoby pobierające jakieś próbki piasku, ktoś z ochrony budynku znajomą ostrzegł, że teraz to na pewno dostanie zakaz karmienia od instytucji państwowej, ale jakie były wyniki badań - nie wiadomo, bo nie omawiano ich na żadnym zebraniu, nie pojawiło się też żadne oficjalne pismo.

Nie muszę chyba tłumaczyć, że znajoma po każdym takim „starciu” przez kilka dni nie śpi. Boi się wychylić nos z balkonu, by koty jej nie zobaczyły i nie przyszły na posiłek. Bała się też pójść na zebranie wspólnoty i wysłała swego pełnomocnika. Jej obawy okazały się słuszne – wózkowe jako jeden z punktów zebrania zaproponowały zatwierdzenie kosztów zamontowania plandeki na piaskownicę, oraz chciały zmusić zarządcę do usunięcia z posesji dzikich kotów (jakby było ich tam co najmniej 10 i sypiały w piaskownicy), ale ów sprawę jako niewchodzącą w zakres jego kompetencji - uciął. W dyskusji wózkowe sugerowały, że: „ktoś, nie mając chyba nic innego do roboty, karmi koty, które zanieczyszczają piaskownicę” - jakby dokarmianie dzikich zwierząt było wykroczeniem albo przestępstwem.

I tak trwa wojna o piaskownicę, z użyciem najcięższej, kamiennej artylerii i kamienia słów. Grupa wózkowych kontra emerytka i dwa (słownie dwa), dochodzące sporadycznie, na kilka minut dziennie – koty! Jakąż lekcje wrażliwości dają te matki, na oczach swoich małych dzieci rzucające kamieniami za kotami, do których garną się (o zgrozo!)  ich pociechy? Czego uczą, napadając z krzykiem na starszą panią, używając obelżywych słów, by oskarżyć ją o… brudzenie piasku w piaskownicy? Dlaczego nękają ją anonimami, napaścią, straszą urzędnikami? Wózkowym wydaje się, że tylko one, matki dzieciom, święte krowy mają prawa, a prawo starszej, samotnej osoby do spokoju i kojącego kontaktu ze zwierzęciem mogą odbierać i przyznawać według swego widzimisię.

Nikt we wspólnocie nie ma śmiałości wystąpić przed sforę rozgdakanych, okupujących piaskownicę dam, tkwiących tam całymi dniami (zamiast pójść na spacer z dzieckiem nad pobliską Odrę), palących papierosy  i rzucających pety gdzie popadnie, których dzieci w straszliwie rozklekotanych jeździkach czynią nieopisany hałas i dewastują kafle podjazdów i bruk miejsc parkingowych. Kto im powiedział, że karmienie kotów jest nielegalne, aspołeczne i wstrętne, a nie powiedział im, że znęcanie się nad zwierzętami jest karalne? Kto utwierdził je w przekonaniu, że mogą tu dyktować warunki, że ich potrzeby są najważniejsze i jedyne. We wspólnocie jest kilka innych grup, np. posiadający i parkujący samochody, właściciele psów, organizatorzy hucznych imprez nocnych – żadna jednak nie jest tak bezsensownie wojownicza.

Beta

niedziela, 9 września 2012

O, Holender!

Spontaniczna wyprawa do Zanzibaru to gwarancja przeżycia wielkiej przygody. Przekonałam się o tym na własnym... sercu!

- Co ja tutaj robię?? – zapytałam samą siebie, bo lubię pogadać z kimś sympatycznym. Wyszłam właśnie z samolotu po 20 godzinach powietrznej podróży i 40-sto stopniowy upał po prostu ściął mnie z nóg. Ledwie przekonałam swoje krnąbrne ciało, by zwlokło się z trapu.

- Witamy w Zanzibarze! – powiedziała po angielsku czarnoskóra ground-hostessa, uśmiechając się serdecznie.

- A witam, witam! – odrzekłam, patrząc morderczo na zwinięte w rulon czasopismo, które kurczowo trzymałam w dłoni. To „Podróżnik” - sprawca całego zamieszania. Wyłącznie jego zasługą jest, że wyruszyłam na jakąś zwariowaną wyprawę w ciemno. Zachęcająco napisany reportaż nakłonił mnie do podróży. Afryki mi się zachciało! Żebym tylko tego nie żałowała...

Po krótkiej odprawie znalazłam się, kompletnie otumaniona skwarem, przed budynkiem lotniska. Plecak nieznośnie mnie uwierał. Na szczęście, zanim zdążyłam się zastanowić: co dalej, dokładnie tak, jak było napisane w „Podróżniku”, obległ mnie tłum pośredników, oferujących noclegi. Po krótkich negocjacjach wybrałam sympatycznie wyglądającego oberwańca, który zaoferował mi chatkę na plaży za  jedyne 5 dolarów za dobę. Ufnie dałam się zaprowadzić do stojącego nieopodal, zdezelowanego jeepa. Na klimatyzację nie było co liczyć... Kihim oświadczył, że czeka mnie jeszcze godzinna podróż na wybrane miejsce. A niech tam, w tym stanie odwodnienia organizmu było mi i tak wszystko jedno. Chyba, że podróż odbywałaby się wielką lodówką wypełnioną colą…Musiałam się zdrzemnąć, bo obudził mnie delikatny plusk fal. Jeep stał, z wyłączonym silnikiem, na bajecznej plaży. Pas złotego piasku, woda jak tłuczone szmaragdy i prawdziwa, palmowa dżungla w tle. Między dżunglą a plażą kilka chatynek skleconych z pali i jakichś ogromniastych liści.

- Druga z lewej jest twoja. Chwilowo brak sąsiadów, bo przyjechałaś w takim dziwnym terminie. Będzie tu trochę gorąco... – powiedział Kihim. – Aha, to jest twój kucharz! – dokończył, wskazując na niewysokiego, chudego chłopaka, który właśnie podchodził do nas i szczerzył w uśmiechu z dalekaolśniewająco białe zęby.

- Nie zamawiałam kucharza! – zaprotestowałam zdezorientowana.

- Ale on jest wliczony w cenę noclegu! – powiedział negocjacyjnym tonem, Kihim.

- Chyba że tak... – odparłam. „Coś podejrzanie chudy jest. Czy on aby jada to, co ugotuje?”- No to, miłych wakacji! – „pożyczył” mi Kihim i oddalił się, zostawiając mnie zmęczoną i zaskoczoną.

- Kolacja jest ryba! – odezwał się konwersacyjnie, prostą angielszczyzną mój kucharz. – Teraz idę ona łowić. Ja Sul. Kolacja o dziewiątej. A ty?

„Rany boskie, czy ja mam być na kolację?? Spoko, pytanie dotyczy imienia, idiotko!” – zbeształam się w duchu.

- Ja jestem Beata.

- Biejata? – powtórzył melodyjnie Sul.

- Niech ci będzie! - odrzekłam, bo nie lubię się kłócić.

- Biejata niechcibędzie? – powtórzył Sul. Ma ucho muzyczne, papuga jedna!

Ale lingwistyczne niuanse to nie był temat, któremu podołałabym w taki upał. Machnęłam więc ręką i oddaliłam się pospiesznie w stronę mojej chaty, by nie wdawać się w gramatyczne zawiłości. Może potem, wieczorem. Gdy będzie chłodniej, wyjaśnię mu, że to nie nazwisko...W chacie rzuciłam plecak w kąt i padłam na nisko rozścielony materac. Nie było tu za wiele sprzętów. Przez ściany z liści było za to widać plażę i morze. Warunki może niezbyt komfortowe, ale ja nie należę do osób wybrednych. Chciałam przygody, no to ja mam! Zawsze mogę sobie wytłumaczyć, że jestem Robinsonem Crusoe na bezludnej wyspie. Albo Tarzanem w spódnicy, w końcu zaraz obok była dżungla! No a własny kucharz? Czy to nie brzmi całkiem luksusowo? Na wspomnienie luksusu pomyślałam, że dobrze byłoby się odświeżyć. O łazience w chacie nie było mowy, ale morze jest dwa kroki stąd. A ściślej - cały ocean! Woda wyglądała tak zachęcająco, że odzyskałam wreszcie wrodzoną  werwę i wyskoczyłam z chaty jak z procy. Biegnąc pustą plażą po rozgrzanym piasku, pod jedną z palm natknęłam się na coś przepięknego. Ułożony z wielobarwnych muszli obraz. Jakiś pejzaż z... wiatrakami. Nie wiem, jak dawno był wykonany, autora i tak nie było w pobliżu widać. Przyjrzałam się dokładniej i odniosłam wrażenie, że czegoś w obrazie brakuje. Z kilku rozrzuconych muszli ułożyłam szybko słońce i dwie kłębiaste chmurki. I pobiegłam się kąpać.

Sul gotował wybornie. Kolacja złożona była z jakiejś tajemniczej ryby, duszonej w owocach mango. Próżno dopytywałam się o jej nazwę. Sul wydawał z siebie podejrzane charknięcia (znów te nasze językowe problemy!), ale ryba okazała się kulinarnym poematem. Mój kucharz (jak to brzmi, nieprawdaż?) przygotował ją na specjalnym palenisku przed chatą. Był też deser: kiście świeżych bananów. Delektując się samotnie kolacją (Sul, zniechęcony brakiem porozumienia lingwistycznego oddalił się po wysłuchaniu pochwał i ustaleniu, że na śniadanie zjem tylko ananasy) i zachodem słońca, dostrzegłam jakiś cień pod znajomą już palmą. Ktoś tam siedział, wpatrzony w ocean. Może tajemniczy autor obrazu na piasku? Zaintrygowana odłożyłam „zielony talerz” (wielki, świeży liść, na którym Sul podał mi rybę), zostawiając go na ganku chaty i poszłam w kierunku fatamorgany. Pod palmą siedział młody mężczyzna, którego nagi tors doprowadziłby najbardziej wybredną studentkę rzeźby do szaleństwa. Siedział majestatycznie niczym mahoniowa postać greckiego boga. Mocno opalony, ale nie był murzynem ani mulatem. Niespotykanie złociste, dość długie włosy rozwiewała wieczorna bryza znad oceanu. Nie był zbyt wyszukanie ubrany. Prawdę mówiąc, nie był w ogóle ubrany. Zamotany wokół bioder skrawek materiału nikt nie odważyłby się nazwać garniturem. Gapiłam się na niego, nie wiedząc, czy snem jest czy jawą. On raczył mnie wreszcie dostrzec! Oczy koloru oceanu spojrzały na mnie i pierwszy raz w życiu poczułam, że można się głupio zakochać od „pierwszego wejrzenia”...

- Czy to ty namalowałaś słońce i chmury? – zapytał po angielsku. Nie wyglądał na wściekłego.

- Tak, ja. Podoba ci się?

- Bardzo. Dokładnie tego tu brakowało.

- Cieszę się... Czy często malujesz obrazy z muszli?

- Prawie codziennie.

- Jesteś tu na wakacjach?

- Nie. Mieszkam tu.

- Gdzie „tu”??

- Jestem Holendrem. Teraz mieszkam w dżungli. Przynajmniej chwilowo. Mam niedaleko chatę. Siedzę na wyspie chyba trzy miesiące. Nie wiem dokładnie.

- Ale jak, z czego tu żyjesz?

- Z tego, co ofiarowuje dżungla. Mam owoce, łowię ryby. Niczego mi nie brakuje. Znudziła mnie cywilizacja. Tu smakuję każdy dzień. Świat wokół jest tak piękny, sama popatrz: ocean, piasek, drzewa, Księżyc, gwiazdy.
Właśnie, gwiazdy! Nawet nie zauważyłam, kiedy zapadła noc. Musiało się to stać dosyć nagle i niespodziewanie. Przypomniałam sobie o jedzeniu.

- Wiesz, na ganku zostawiłam kolację. Sul, mój kucharz, przyrządził jakąś rybę. Jest jej i tak za dużo jak dla mnie. Zapraszam cię! – chciałam powiedzieć „Tarzanie”, bo tak mi się skojarzył, ale ugryzłam się w język.

- Chętnie zjem z tobą kolację. Mam na imię Derek, a ty?

- Beata.

- Biejata? – masz ci los, następny! – Trudne imię. Skąd jesteś?

- Z Polski.

- Nigdy nie byłem.

- A ja byłam w Amsterdamie. Podobał mi się.

- Mnie się tu bardziej podoba! – uciął Derek, wstając spod palmy i ostrożnie obchodząc nasze wspólne, muszelkowe malowidło. Był wyższy ode mnie. Jego prawie naga bliskość zawróciła mi w głowie...

Ryba już wystygła, ale kolacja w towarzystwie Dereka nie dawała się porównać z niczym innym. Byłam coraz bardziej odurzona. Albo rozkwitającymi nocą orchideami, albo jego nieco staroświeckim romantyzmem. Jak to się stało, że młody, przystojny mężczyzna dobrowolnie rezygnuje z uroków życia w tak zwanej cywilizacji na rzecz prymitywnej egzystencji w afrykańskiej dżungli?

- A jak sobie radzisz z brakiem... towarzystwa? – musiałam, musiałam o to zapytać!

- Wiesz, jestem typem samotnika. Zawiodłem się parę razy na ludziach i wcale mi ich nie brak.

- A dziewczyny?

- Nie miałem nigdy dziewczyny, to i tu mogę się bez nich obejść... –  ale kąsek z tego mojego Tarzana! Nie miał nigdy dziewczyny!
Zapragnęłam usiąść bliżej niego, ramię w ramię, i poczuć gładkość jego skóry. Nie namyślając się długo, przysunęłam się i oparłam głowę na jego ramieniu. Nie zareagował. Wyciągnęłam rękę i objęłam go w pasie, bawiąc się sznurkami podtrzymującymi jego „spódniczkę”... Tym razem uniósł głowę, popatrzył mi przeciągle w oczy i zbliżył wargi do moich warg. Przez chwilę jakby się wahał, trwając w milimetrowym oddaleniu. Ale gdy zaczął mnie całować, myślałam, że oboje eksplodujemy! Cóż, Sul będzie musiał upolować dwa ananasy na śniadanie...

Tekst©: Beata Łukasiewicz

sobota, 8 września 2012

Bieszczady, Mleczna Droga i miśki

NA OBOZIE WĘDROWNYM W BIESZCZADACH KAROLINA ZAPRZYJAŹNIA SIĘ Z AGNIESZKĄ. PEWNEGO DNIA DOCIERAJĄ DO BAZY, W KTÓREJ GRASUJE NIEDŹWIEDŹ. KAROLINA SPOTYKA TAM INNY EGZEMPLARZ MIŚKA, ALE RACZEJ Z GATUNKU PLUSZOWYCH...

- Widziałaś kiedyś tyle gwiazd? Ktoś je tu tylko dla nas rozsypał... – powiedziała rozmarzonym głosem  Agnieszka. Wydawało się, że w całych Bieszczadach jest cicho. Wokół, jak okiem sięgnąć panowała najczarniejsza z lipcowych nocy. Leżałyśmy obie na plecach, wprost na trawie, nie przeszkadzając wcale świerszczom, które grały swoją niesamowicie aksamitną symfonię.

- Nie, w mieście to niemożliwe. Niebo jest tu niesamowite. A spróbuj podświetlić tę wielką na prawo od Wielkiego Wozu! – poprosiłam. Agnieszka skierowała światło latarki na wybraną przeze mnie gwiazdę. Niebo wisiało nad nami tak nisko, że traciło się poczucie przestrzeni. Jakbyśmy same dryfowały wśród tych diamentów. – Nigdy na to nie wpadłam, że można oglądać gwiazdy za pomocą latarki!

-  Wiesz, mogłabym tak leżeć całe parseki, patrząc w niebo nad Bieszczadami! – westchnęła Agnieszka. Jakbym miała choć blade pojęcie, co to są te jej parseki! Astro-fizyczny żargon świeżo upieczonej studentki astronomii. Jak ja jej zacznę mówić po łacinie to dużo zrozumie!

Ale to szczegół, bo mimo króciutkiej znajomości czuję, jakbyśmy były przyjaciółkami od wieków. Takie błyskawicznie zabójcze dusz porozumienie. Agnieszka jest wspaniałym kompanem. To cenna zaleta, zwłaszcza na forsownym obozie wędrownym. W ekstremalnych warunkach sprawdzają się charaktery. Wszystko nosimy na własnych plecach (oprócz namiotów). Każdą noc spędzamy w innej bazie. W ciągu dnia, oczywiście, wędrujemy. Bieszczady są niepowtarzalne. Niepowtarzalny też jest każdy nowy odcisk na stopie... Nasza grupa jest niewielka, liczy 18 osób z różnych miast plus dwóch przewodników. Ściślej, półtora, bo drugi jest tylko „półprzewodnikiem”... Są to dwaj pełnoletni chłopcy, którzy sprawują opiekę nad naszą mieszaną, aczkolwiek raczej babską grupką. No i wspaniale znają góry.

-  A wy, jak zwykle, poza namiotem po dwunastej! – cudowną ciszę przerwał głos niezbyt lubianego przez nas „półprzewodnika”. – Czy nie powinnyście już dawno leżeć w łóżkach?

- Adam, daj spokój, jak możesz być taki nudny, gdy na niebie tyle gwiazd? Lepiej połóż się w trawie i oglądaj z nami Drogę Mleczną! Stąd jest lepszy widok! – powiedziała pojednawczym tonem Agnieszka, klepiąc zachęcająco ziemię koło siebie. Adam bez słowa położył się obok. Nie wiem dlaczego, ale od tygodnia robił, co mu kazała, chociaż często kpiła sobie z niego w żywe oczy... W zgodnym milczeniu poleżeliśmy we trójkę w trawie do pierwszej i poszliśmy spać.

Następnego dnia czekało nas najdłuższe przejście. Wyruszyliśmy przed dziewiątą, a dotarcie do kolejnej bazy na nocleg przewodnik zaplanował na 20-tą. Jedyną pociechą był fakt, że mieliśmy tam zostać wyjątkowo aż na trzy noce. Będzie można zrobić wreszcie pranie! Dzień był upalny. Od południa robiliśmy postoje co pół godziny, by powyżymać  T-shirty mokre na plecach pod naszymi „garbami”. Niestety, nadeszła moja kolej na dźwiganie „Zmory” czyli obozowego kotła, w którym gotowaliśmy ciepłe posiłki (zazwyczaj makaron z konserwą), albo herbatę na deser (cudownie pachnącą ogniskiem i wędzonką). Nie powiem, żeby powygniatany, żeliwny kocioł był słodkim ciężarem... Na szczęście, na kolejnym postoju, gdy poprawiałam ciągle spadający mi z plecaka gar, podszedł do mnie Adam:

-  Słuchaj, Karolina, wezmę ci ten kocioł, chociaż nie moja kolej...

-  Tak, a to dlaczego?

-  Taki mam kaprys.

-  Podoba mi się twoja kapryśna natura... – byłam happy, że uwolnię się od gara. Jego brak wręcz dodał mi skrzydeł! Mogłam fruwać i zdobywać trzy razy ten sam szczyt.

Do bazy dotarliśmy grubo po ósmej. Rozlokowaliśmy się wszyscy w namiocie i poszliśmy na rozpoznanie terenu. Trzeba było przecież nastawić makaron na kolację! W bazowej kuchni panoszyła się jakaś inna grupa wędrowców. Akurat przechodziłyśmy z Agnieszką koło chłopców niecierpliwie zaglądających koleżankom przez ramię do kipiącego czymś kotła i kłócących się zawzięcie o składnik tajemniczej „zielonej zupy”. Moja przyjaciółka stanęła nagle dęba, zachichotała i z okrzykiem: „Sześć, Jacek!” rzuciła się jakiemuś facetowi na szyję. Ściskali się i ściskali. Po kilku parsekach wreszcie raczyli mnie dostrzec...

-  Karolinko, przedstawiam ci Jacka, mojego przyjaciela z... przedszkola! – Zwariowała? Niepełnoletnich amantów mi podsuwa? Uścisnęłam jednak wyciągniętą dłoń, którą podał mi niewysoki szatyn o niesamowicie sympatycznym uśmiechu. Nie był może szaleńczo przystojny, ale było w nim coś takiego, że... Że od razu szaleńczo mi się spodobał!

- Miło mi – powiedział ciepłym, magnetyzującym głosem. – Słuchajcie dziewczyny, moja grupa robi dziś wieczór gitarowy. O ile, oczywiście, nie pozabijają się nad tą „zieloną zupą”. Przyjdźcie o dziesiątej do kuchni. Zapraszam was!

- Że też się wcześniej z Jackiem nie zgadaliśmy, że jedziemy w podobnym terminie na podobny obóz! – rozradowanym głosem powiedziała Agnieszka, gdy opuściłyśmy kuchnię w poszukiwaniu „Błękitnej rapsodii”. Każda baza wymyślała własne nazwy dla drewnianych przybytków, do których nawet królowie chodzą na piechotę. - Wiesz, strasznie go lubię, bo jest moim najfantastyczniejszym przyjacielem. Może dlatego, że wie jak obchodzić się z ludźmi. Dostał się na psychologię. Nigdy nie byliśmy parą, znam wszystkie jego dziewczyny. Mówię ci, ma kolosalne powodzenie. Nie wiem nawet, co one w nim widzą.

- Ja wiem... – odpowiedziałam z namysłem.

O dziesiątej, po oryginalnej kolacji, składającej się z makaronu i pomidorów, wymknęłyśmy się z namiotu. Grupa Jacka była chyba usatysfakcjonowana „zieloną zupą”, bo siedziała zgodnie przy ognisku. Ktoś brzdąkał rzewnie na gitarze, leciutko fałszując. Podeszłyśmy do Jacka, który zrobił nam miejsce na ławce. Usiadł tak, by być w środku.

- Napijecie się świeżej mięty?

- Jasne! – odpowiedziałyśmy chórem. Każdy bieszczadzki traper wie, że nie ma nic lepszego nad miętę! Świeżo zerwaną i zaparzoną w osmolonym kotle nad ogniskiem. Leśny napój wiedźm i innych potworów. Wygładza zmarszczki...

-  Karolino, pomożesz mi przynieść kubki? – spytał Jacek. Już się podnosiłam z miejsca, gdy wpadł do kuchni nasz półprzewodnik.

-  Wy znowu poza namiotem! A bazowy mówił, że od dwóch nocy kręci się tu niedźwiedź! Jestem za was odpowiedzialny, a wy to ciągle macie w nosie!– pienił się z uniesieniem. Agnieszka zrobiła wielkie oczy, wydała cichy pisk i rzuciła się w jego ramiona:

-  Adasiu, błagam, przepędź tego misia!

Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Półprzewodnik chwilę stał jak ogłuszony, po czym odwrócił się i pobiegł gdzieś. Agnieszka chichotała. Jacek popatrzył na nią z dezaprobatą i powiedział, jakby karcił dziecko:

- Nie powinnaś mu tego robić... – Agnieszka spojrzała badawczo na Jacka i bez słowa komentarza popędziła za Adamem.

- No to mamy ich z głowy! – powiedział Jacek z figlarnym uśmiechem i wziął mnie za rękę. Miał bardzo, bardzo ciepłą dłoń... – Nie będziemy chyba dobrowolnie katować sobie uszu muzyczną produkcją Kuby? On jeszcze musi nad sobą popracować... Masz ochotę na spacer pod gwiazdami?

Ze szczęścia zdołałam tylko skinąć głową. Kroił się jakiś flirt! Wreszcie! Ledwie zdążyliśmy wyjść poza krąg nikłego światła w bazowej kuchni, gdy otulił nas czarny aksamit bieszczadzkiej nocy. Wokół nas pędziły gdzieś miliony gwiazd.

-  W którą stronę? – spytał Jacek. – Na prawo jest fajna polanka...

-  O.k. Niech będzie polanka!

Szliśmy wzdłuż strumienia, nad którym rozlokowała się baza. Było tak pięknie, że aż rozdzwoniły mi się rzęsy. Milczeliśmy oboje, ale nie było to krępujące milczenie. Erotycznie napiętą między nami ciszę przerwał jakiś hałas - trzask gałązek, odgłosy przemieszczania się. Przystanęłam, nasłuchując. Przypomniało mi się, co mówił Adam.

-  Boisz się? – zapytał Jacek.

-  Niee... – sama nie byłam tego jednak pewna. Już miałam ruszyć dalej, gdy o dwa kroki na prawo usłyszałam szuranie, szamotanie i jakby znudzone ziewnięcie. Na pewno nie ludzkie.

-  To musi być lew, słoń albo mamut! – wyszeptałam ściśniętym gardłem i chwyciłam Jacka mocno za rękę, gotowa do ucieczki, ale wyłącznie w jego kojącym towarzystwie.

- Głuptasie, lwy, słonie i mamuty żyją na Alasce. Tu, w Bieszczadach najwyżej spotkasz misia. Takiego pluszowego, dużego i miękkiego, do którego można się tylko przytulić... – mówiąc to przyciągnął mnie do siebie. Rzeczywiście był miękki i dość pluszowy... Hm, możliwe, że najbardziej pluszowy ze wszystkich pluszaków... Ciekawe, czy usta ma pluszowe. Aha! Są pluszowe...

Jacek z podobnym, jeśli nie większym zainteresowaniem sprawdzał, czy i ja jestem pluszowa. Zajęci kontrolą jakości naszej pluszowatości nie zauważyliśmy nawet niedźwiedzia. Miś wynurzył się dostojnie z krzaków nad strumieniem, triumfalnie dzierżąc w łapie jakąś część damskiej bielizny, znalezioną pewnie w leśnej łazience. Zatrzymał się, popatrzył, po chwili jednak ruszył dalej, dyskretnie odwracając głowę, gdy przechodził tuż obok. Widocznie był tez kiedyś pluszowym miśkiem…

Tekst: Beata Łukasiewicz©

piątek, 7 września 2012

Wersja Roberta

Zobligowana poleceniem szefa, pojawiłam się wieczorem w luksusowym hotelu celem przekazania mu ważnych dokumentów. Splot okoliczności sprawił, że zostałam wzięta za płatną dziewczynę do towarzystwa, „panienkę”. Całe szczęście, że pojawił się jednak mój wybawca!

- Alicjo, mam dzisiaj wieczorem spotkanie z klientami w „Novotelu”. Czy możesz mi podrzucić wzór umowy kooperacyjnej na 20-tą? – zapytał mnie szef przez telefon. Właściwie było to pytanie retoryczne. Jestem asystentką dyrektora agencji reklamowej i nie mam ośmiogodzinnego dnia pracy.
- Tak, oczywiście. Będę w „Novotelu” z dokumentami! – odpowiedziałam karnie. Nie mam wyboru, zależy mi na tej pracy.
- Dobrze! – powiedział po prostu dyrektor. – Poczekasz na mnie przy recepcji.

Tak naprawdę byłam na niego wściekła. Jest piątek, a ja zamiast snuć plany rozrywkowego spędzenia czasu z przyjaciółmi, mam wykonać jakąś służbową przejażdżkę na peryferie miasta. Pokręciłam się jeszcze po biurze, po czym zapakowałam dokumenty i wsiadłam do służbowej Toyoty. Jedyna satysfakcja z pracy po godzinach to ta, że nie muszę martwić się o taksówki – pomyślałam z wdzięcznością. Samochód jest bardzo elegancki, a ja bardzo lubię go prowadzić.
Nie było dużego tłoku, a może ja jechałam zbyt szybko, bo dotarłam na miejsce przed czasem. Zostawiłam samochód na parkingu i weszłam do hotelowego holu. Szefa z klientami firmy jeszcze nie było. Rozejrzałam się bacznie i dojrzałam drink-bar. Tu się przechowam! Usiadłam na wysokim stołku i zamówiłam wodę mineralną. W barze było sporo mężczyzn w różnym wieku, oraz dwie inne kobiety. Oni taksowali mnie wzrokiem, a one patrzyły na mnie... wrogo! Zelektryzowało mnie nagle pewne podejrzenie. To miejsce (elegancki hotel), czas (piątkowy wieczór) i towarzystwo (panowie plus dwie mocno wydekoltowane kobiety)... Czy ja nie jestem czasami brana za panienkę „lekkich obyczajów”?!! Jestem sama, właśnie jakbym szukała towarzystwa.
Jakby na potwierdzenie moich obaw obok usiadł jakiś mężczyzna i rzucił do barmana:
- Martini dla tej pani, a dla mnie burbon z colą!

Nie od razu zorientowałam się, jest grane. Dopiero kiedy pojawił się przede mną kieliszek, zrozumiałam.
- Dziękuję panu za martini, nie skorzystam, zostanę jednak przy swojej wodzie mineralnej! – powiedziałam stanowczo, by nie miał wątpliwości, że nie siedzę tu w oczekiwaniu na darmowego drinka.
- Nie, to nie, jak chcesz… – mój sąsiad wzruszył nonszalancko ramionami. – Chciałem ci postawić.
Tylko dlaczego mówił do mnie per „ty”?
- Przepraszam, czy my się znamy? Zwraca się pan do mnie tak bezpośrednio... – zaoponowałam.
- Aahaa, obrażalska się znalazła! Może mam mówić „jej wysokość”?
- Nie rozumiem... – zaczynałam czuć się okropnie.
- Wyjaśnię ci dokładniej w pokoju!
- Pan oszalał! – powiedziałam z przekonaniem. W tym momencie dostrzegłam szefa, wchodzącego z grupą ludzi. Zerwałam się ze stołka, chwyciłam torebkę i wpadłam do holu.
- Panie dyrektorze, jestem tutaj!
- To dobrze. Ma pani to, o co prosiłem?
- Tak, oczywiście! – zaczęłam szperać w torebce. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.
- Co się stało, Alicjo?
- Ach, miałam nieciekawą przygodę w barze, gdy czekałam na pana. Chyba wzięto mnie za panienkę do towarzystwa – poskarżyłam się.
- To zabawne, nie wyglądasz na nikogo takiego. Zwłaszcza w tym służbowym garniturze... – pocieszył mnie szef.

Wziął dokumenty i właściwie przestał zwracać na mnie uwagę, zajęty swoimi klientami i milionami dolarów, które miał nadzieję zarobić. Poszłam do toalety poprawić makijaż. Ten komentarz na temat mojego ubrania zbił mnie z tropu. Obejrzałam się dokładnie w dużym lustrze. „Garniturem” szef nazwał mój granatowy kostium, w którym chodzę do pracy. Ale spódniczka jest grubo przed kolana, odsłania więc nogi, obute zazwyczaj w drogie szpilki (jedyny luksus na który sobie pozwalam). Poza tym biała bluzka pod spodem jest zawsze nie do końca zapięta pod szyją i wygląda z niej kawałek ładnego dekoltu! Może nie podoba mu się moja fryzura – ciemnoblond włosy upięte w schludny kok na głowie?
W zamyśleniu zaczęłam wyjmować spinki z włosów, pozwalając im opaść kaskadą na ramiona. Od razu przestałam grzecznie wyglądać, chociaż tamtemu typkowi w barze wcale nie przeszkadzał mój kok i poważna mina. Wyszukałam w torebce jaskrawoczerwoną szminkę, której używam na wieczorne wyjścia i to wyłącznie po godzinach. Pociągnęłam nią usta, w końcu jestem po pracy. Twarz zmieniła wyraz. Sama nie wiem, czemu to zrobiłam? Poprawiwszy sobie humor, ruszyłam do wyjścia. Na dobrą sprawę wieczór nie był jeszcze stracony. Zadzwonię zaraz do Karola i może złapię jeszcze moją paczkę. Na zewnątrz hotelu, przed drzwiami stał typ z baru i palił papierosa.
- Co, nie udało się złapać klienta? – zapytał z kpiną. - A mówiłem przecież, żebyś na mnie poczekała!
Zignorowałam go i poszłam w kierunku samochodu. Najwidoczniej ruszył za mną, bo przy aucie złapał mnie za ramię i obrócił twarzą do siebie:
- Nie tak szybko! Dam ci pięćset za noc! – poczułam zapach alkoholu i brutalne ręce przyciskające mnie do samochodu. Zaczęłam się wyrywać.
- Niech mnie pan puści! Bierze mnie pan za kogoś innego!
- Ten opór to część gry, tak? Zaraz sprawdzimy, jaką masz bieliznę pod spodem. Założę się, że jak wszystkie dziwki, nosisz czarne pończochy! – przycisnął mnie ciałem, a jego ręce zaczęły zadzierać mi spódnicę! Wreszcie dotarło do mnie, że sytuacja stała się niebezpieczna i najwyższy czas stanowczo zareagować. Facet był strasznie napalony, jego naprężoną męskość czułam na swoich udach.
- Ratunku! Pomocy! – zaczęłam krzyczeć, nie mogąc w ogóle wyrwać się z jego łap.

Napastnik nic sobie z moich krzyków nie robił. Szarpaliśmy się, gdy omiotły nas światła jakiegoś samochodu. Najwyraźniej scena zaniepokoiła kierowcę, bo wysiadł z auta:
- Co tu się dzieje? – zapytał.
- Spadaj, to moja sprawa! – powiedział agresywnie mój napastnik.
- Proszę mi pomóc, ten facet oszalał! – zwróciłam się do kierowcy, nadal w kleszczach obleśnych łapsk.
- Daj pan spokój, to dziwka! Mały konflikt, ale zaraz sobie poradzę! – facet z baru trzymał się swojej wersji wydarzeń.
- Nie jestem dziwką!
- Tak czy owak, ta pani nie życzy sobie pańskiego towarzystwa. Niech pan odejdzie, bo zawołam ochronę hotelu! – powiedział wybawca, szarpiąc go za ramię.
- Wcale się ciebie nie boję, ale co mi zależy... Nie chce, to nie! Poszukam sobie innej! – napastnik oddalił się w ciemność, a ja spojrzałam na obrońcę. Nie widziałam go dokładnie, ale był chyba „normalny”. Zaczynałam już powoli wątpić, czy w tym miejscu można spotkać normalnego mężczyznę.
- Dziękuję panu! Gdyby nie pan, nie wiem, jak by się to skończyło. Przyjechałam tu na wezwanie szefa, miałam tylko dostarczyć pewne dokumenty. Musiałam chwilę na niego poczekać, siedziałam więc w barze i zostałam przez tego faceta zaczepiona. Widocznie wziął mnie za panienkę do towarzystwa. Nie wiem dlaczego. Słyszałam, że mężczyźni potrafią rozpoznać kobiety takiego pokroju. Czy ja wyglądam na kogoś takiego?
- Może zmyliło go miejsce i to, że była pani sama – powiedział mój wybawca, ale w jego głosie brzmiało powątpiewanie. Chyba nie do końca wierzył w moją wersję wydarzeń. – Poza tym ma pani dość ostry makijaż. W takich miejscach nie należy nikogo prowokować. – A więc jednak przypisywał mi część winy za to, co mnie spotkało. Mimo, że dopiero po „starciu” w barze pomalowałam sobie usta i rozpuściłam włosy.
- Pojadę już do domu – powiedziałam, nagle potwornie zmęczona. Cała się trzęsłam.
- Podwieźć panią?
- Dziękuję, mam samochód – powiedziałam, otwierając auto.
- Takim eleganckim autem zazwyczaj jeżdżą dobrze zarabiające kobiety... – chyba chciał mi coś zasugerować!
- To służbowe auto! – powiedziałam wściekła i trzasnęłam drzwiami. Oni wszyscy chyba się dzisiaj na mnie uwzięli! Choćbym ubrała habit i przyjechała tu furmanką, wzięliby mnie za dziwkę. Tyle, że oryginalniejszą od innych!

Ruszyłam ostro, byle dalej od tego wstrętnego hotelu i obleśnych facetów, którzy w każdej kobiecie widzą... uhhh! Płakać mi się chciało ze złości. Zaraz będę w domu, wezmę ciepłą kąpiel i zafunduję sobie relaks przed telewizorem. Może będzie leciała jakaś komedia? Straciłam ochotę na rajd po pubach, a tym bardziej na męskie towarzystwo! Gdy wysiadałam pod domem, zatrzymał się tuż obok jakiś samochód. Wysiadł z niego... mój wybawca spod „Novotelu”!
- Przepraszam panią, chyba udało mi się tam na parkingu niechcący panią zdenerwować. Bałem się, że w nerwach spowoduje pani wypadek, dlatego jechałem za panią aż tutaj...
- Chciał pan po prostu sprawdzić, czy nie pojechałam do innego hotelu?
- Nie, naprawdę nie! Ja znam wszystkie dziwki w tym mieście!
- A to dopiero wyznanie!
- Niech mnie pani źle nie zrozumie. Pracuję w policji, w wydziale przestępstw zorganizowanych. Środowisko hotelowo-agencyjne, jako mocno powiązane z przestępcami, znam na wylot.
- Od razu poczułam się bezpieczniej!
- Trochę się napatrzyłem na różne sytuacje. Nawet pani nie wie, że czasem zwykły przypadek sprawia, że ktoś schodzi na złą drogę. Widziałem parę takich kobiet, z których okazja uczyniła prostytutki. Nie byłem pewien, czy pani nie była jedną z nich. Taką, która próbuje, zaczyna albo waha się, czy nie zostać.
Przez moment poczułam się głupio. Przypomniałam sobie moje zachowanie w toalecie. Po co rozpuściłam włosy i pomalowałam usta?
- Myślę, że trochę się usprawiedliwiłem. Czy nie należy nam się wobec tego filiżanka gorącej herbaty?
- Możliwe.
- Zapraszam panią. Czy jest tu w pobliżu jakaś kawiarnia? Nie znam za dobrze tej okolicy.
- Wątpię, to osiedle to jedna wielka sypialnia. Do kawiarni jeździ się do centrum. Wypada tylko zaprosić pana do mnie do domu.
- Czy to nie będzie dla pani krepujące?
- Skoro sobie wyjaśniliśmy kim jesteśmy i kim nie jesteśmy...

Robert był w kuchni cudowny! Ubrał się w mój fartuszek, zawinął rękawy błękitnej koszuli i smażył steki. Doszliśmy bowiem do wniosku, że jesteśmy nieco głodni. Ja przygotowałam sałatę, popijając czerwone wino, które otworzyliśmy do kolacji. Z radia sączył się przyjemny smooth jazz. Patrzyłam na niego ukradkiem. Nie jest typem mężczyzny, który natychmiast może być uznany za przystojnego. Raczej średniego wzrostu, chociaż dobrze umięśniony (widziałam w końcu jego ręce...). Ma za to bardzo sympatyczną twarz o bystrym spojrzeniu niesamowicie błękitnych oczu. Dlatego ładnie mu w tej koszuli... Jest też ciekawym rozmówcą. Rozmawialiśmy trochę o jego pracy, ale nie za wiele mi powiedział. Więcej o kobietach, które uprawiają nierząd, a które dobrze (służbowo) zna. Nastrój miedzy nami zrobił się tak bezpośredni, że przyznałam mu się wreszcie do irracjonalnego uczynku w hotelowej toalecie.
- Chciałaś coś sprowokować, nie do końca zdając sobie sprawę z konsekwencji - podsumował
- To w myśl teorii, że w każdej kobiecie tkwi odrobina dziwki?
- Nie, to raczej pęd do przygód. Niespełnione erotyczne marzenia. Może się nudzisz? Masz w ogóle stałego faceta? – zapytał niewinnym tonem.
- Mam faceta, ale to nic zobowiązującego.
- Ale przez moment miałaś ochotę spróbować z innym?
- Nie, chyba nie.
- No, a wyobraź sobie, że twoim klientem byłby facet, który napadł cię na parkingu!
- W życiu!
- Przecież prostytutka nie wybiera. Idzie z każdym, kto zapłaci.
- No, ale taka „lepsza”, hotelowa, chyba ma wybór?
- Żadnego. Co najwyżej trafi jej się facet, który wie, do czego służy prysznic. Wtedy może mówić o szczęściu.
- Nie pomyślałam o tym.
- Jeśli chcesz spróbować z nieznajomym, spróbuj ze mną… – Robert powiedział to tak lekkim tonem, że nie od razu zrozumiałam. Jakby nigdy nic dalej pilnował steków.
- Wcale nie chcę!
- Chciałaś w hotelu. Masz tutaj okazję. Jestem w stanie spełnić twoje skryte marzenie erotyczne.
- Tak, i potwierdzę twoją teorie. Poza tym nie jesteś już nieznajomym.
- Trudno nazwać mnie znajomym po godzinie... Więc jak? Ja jestem już gotów! – odwrócił się do mnie, zdjął fartuszek, bym zobaczyła, jak wypełnione są jego dżinsy. Zaczął odsuwać zamek, a ja stałam jak zahipnotyzowana. Za chwilę stał tylko w (pękających w szwach) slipach. Reszta wydarzeń potoczyła się szybko. Za szybko. Zrobiliśmy to w kuchni, na stojąco, opierając się o szafkę, w jakieś trzy minuty.
- To była „wersja z nieznajomym” - powiedział potem. – Zero słów, czułości i pocałunków. Za chwilę pokażę ci moją wersję, „wersję Roberta”, muszę tylko zebrać siły przez chwilę. Zdążymy zjeść steki...

Tego samego wieczoru, tyle że trzy godziny później, leżałam z głową na jego nagim ramieniu. Nigdy w życiu nie czułam się szczęśliwsza. Jedyne, na co zebrałam siły to lakoniczne spostrzeżenie:
- Wiesz, zdecydowanie wolę „wersję Roberta”...
Robert przyjął to ze zrozumieniem. Postarał się nawet o powtórkę dla fanki...

Tekst: Beata Łukasiewicz©