czwartek, 26 grudnia 2013

Zagadka monstrum rozwikłana!

Milczałam kilka tygodni, bo były ważniejsze sprawy niż blogowanie. Nieustająco życie w realu jest dla mnie stokroć ciekawsze od tej netowej strefy, więc w zderzeniu z wirtualem - blogi i inne duperele przegrywają.

Od kilku tygodni na przykład zajmowała mnie zagadka monstrum. Ale od początku.

Nie mamy domowego zwierzątka, natomiast w naszym ogrodzie pojawiają się czasem zwierzęta dzikie (jeże na przykład) bądź należące do sąsiadów (oczywiście koty, bo psy są na ogrodzonych posesjach, więc nie forsują płotów). Jeśli zostają mi jakieś ciekawe resztki jedzeniowe, wynoszę do ogrodu w umówione miejsce i ktoś się tym zawsze posila, bo talerzyk jest pusty. Od kilku wspomnianych tygodni wynosiłam takie resztki, co do których nie byłam pewna, czy  mieszczą się w jadłospisie kotów, głównych odwiedzaczy mego ogrodu. Ponieważ te dziwaczne resztki znikały co do okruszki zaczynałam podejrzewać, że po ogrodzie grasuje jakieś zwierzę słusznych rozmiarów albo tak wszystkożerne, że aż strach. Najpierw pomyślałam o jeżach, ale powinny spać o tej porze roku, więc kto? Łasica, kuna? Może. Zaczęłam mówić o nim czule monstrum i opowiadałam wszystkim, jak się zdziwię, gdy na wiosnę zza altanki ogrodowej ukaże się własnie to coś wykarmione przeze mnie dziwnymi resztkami i powie do mnie "mamusiu", a będzie to jakieś monstrum z głową konia, wielkości słonia, z szyją żyrafy itd...

Gdy po Andrzejkach goście rozjeżdżali się do domu o drugiej w nocy, niektórym drogę przebiegł... lis. Rudy, puszysty, z wielką kitą, jeszcze popatrzył z wyrzutem na samochód, bo szedł w poprzek ulicy! Chciałam zauważyć, że mieszkam w samym centrum (co prawda bardzo zielonym) 700-tysięcznego miasta! Jak tylko usłyszałam o lisie zrozumiałam, że to on może wyjadać te dziwne resztki, które wykładałam. Tyle, że były to na ogół ryby. Czy lisy jadają ryby? Wędzone, z ościami?

Nadeszła Wigilia, zostały po karpiach, patroszonych przez Andrzejka, ogony, płetwy i inne ingrediencje. Wyniosłam wszystko monstrum, nawet nie cięłam na drobniejsze kawałki. Niepotrzebnie bym się męczyła, bo i tak wszystko zniknęło. Było jeszcze widno i wypatrzyłam monstrum przez okno. Coś się posilało w ogrodzie, złapałam więc lornetkę i patrzę. Kogóż widzę? Kota, buraska z białymi rękawiczkami na łapkach i białym śliniaczkiem, który bardzo subtelnie i bez pośpiechu zajadał karpiowe ogony. Wyglądał jak futrzasty dżentelmen w rękawiczkach, jedzący dystyngowanie nożem i widelcem. No to wreszcie mam moje monstrum, zagadka rozwikłana!

Dziś jednak pojawiła się nowa. Poszliśmy na spacer w najbliższej okolicy domu - wałem powodziowym nad kanałem Odry i potem skręcającym ku Starej Odrze. A tam oczom naszym ukazał się dziwny widok - powalone drzewa nad wodą. Chodzimy tamtędy od 10 lat i czegoś podobnego nigdy nie było: efekt pracowitości futrzastych drwali - to bobry!!!! Oto dowód zdjęciowy, prawdziwe pobobrzowisko:


Najwyraźniej w centrum miasta pojawiły się kolejne dzikie zwierzęta... Może to one przychodzą do naszego ogrodu????

ps. Dziś wypuściłam na zewnątrz biedronkę. Co ona robiła w mojej kuchni w grudniu?????

p.s.2 Dzisiaj  przyleciała na taras pszczoła. Rozglądała się za żarciem (pyłkowym). Nie wiem, czy zauważyła kwitnącą na niebiesko lobelię w doniczce - ta roślina mnie zadziwia - kwitnie nieprzerwanie od 7 miesięcy!!!!

środa, 11 grudnia 2013

Myjkowi - terroryści wrocławskich skrzyżowań

Bardzo mnie uradowała poranna informacja zasłyszana  w lokalnym radiu, że wreszcie ukarano mandatem jednego z tak zwanych "myjkowych".

Kto zacz? To grupy aroganckich wyrostków, którzy zmuszają kierowców do płacenia za mycie szyb w samochodzie, podczas postoju na światłach. Nie wiem, jak jest w innych miastach, ale we Wrocławiu to prawdziwa plaga większych skrzyżowań, rozprzestrzeniająca się jak epidemia grypy.

Co ciekawe, wyrostkom nie przeszkadza pogoda - śnieg wali z deszczem, chlapa i wietrzny ziąb - a ci okutani w kaptury czają się na skrzyżowaniu, wbrew logice dopadając samochód i myjąc zawzięcie szyby. Nie pomaga stanowcze "dziękuję nie!", czy powiedziane z uśmiechem "właśnie jadę do myjni, dziękuję!" (sama to wymyśliłam). Ani prośbą, ani groźbą, niezamówiona usługa ma być wykonana i już. Wycieraczki są odsuwane od szyby, ta rysowana metodycznie jakimś badziewiem z pianą.

Codziennie przejeżdżam przez Rondo Raegana i codziennie staczam boje z myjkowymi. W życiu żadnemu nie zapłaciłam, ale widzę, że  inni kierowcy płacą - zwłaszcza kobiety - chyba w obawie, że coś im zmajstrują ci kolesie. Koleżance w odwecie za odmowę opluli auto, innym odciągają wycieraczki i jedziesz tak, ryzykując ich zgubienie. Andrzejowi kiedyś walnęli myjką w dach, mnie porysowali znacznie szybę, ograniczając jej przezierność.

I zawsze powodują zagrożenie w ruchu, gdyż kiedy zapala się zielone - kolesie dopiero leniwie kończą dręczenie jakiegoś nieszczęśnika, albo przechodzą między samochodami, kryjąc się na chodniku. Robią wielkie zamieszanie. 

Już dawno myślałam, żeby zadzwonić ze skrzyżowania na policję lub straż miejska, ale jakoś potem mi mijało - za dużo zachodu, trzeba jechać dalej. No to się ucieszyłam, gdy aż w radiu podali wieść o mandacie. Może ktoś wreszcie się wkurzył i zadzwonił po policję. Może nie tylko mnie to przeszkadzało i będzie z tym wreszcie porządek. Ja rozumiem - wyrostki mają swoje potrzeby i skoro mogą wymusić parę złotych na piwo, to to robią. Może jednak nie jest to najlepsze miejsce do takiej usługi. Proponowałabym mycie szyb... okularowych na przejściach dla pieszych. Bezpieczniej, a biorąc pod uwagę ilość okularników - interes dochodowy jak nie wiem. Im więcej pada, tym brudniejsze okulary!

 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pogodowe marudzenie

Ja już nie mogę wytrzymać tego powszechnego marudzenia na temat pogody. Potwornie mnie to nudzi!!!!!!!!!

Wchodzę na blogi- narzekanie, na fotoblogach - zdjęcia szarugi, zamieci i wykrzyczane: nienawidzę zimy! Dzwoni przyjaciółka i prosi, bym coś zrobiła z tym, co za oknem. A co za oknem? - dziwię się, bo ja, kochani, nawet za okno nie patrzę.  Ignoruję to, co mi nie pasuje, w myśl pewnego żydowskiego przysłowia: jak ci się nie podoba, to zamknij oczy. I już.
Och, gdyby było pięknie, to siedziałabym z  nosem na szybie.  A tak - cóż, ignorujmy ją, Harry,  posiedzi godzinę i sobie pójdzie (był taki żart rysunkowy - para starszych Anglików w domu i włamywacz, który po nim buszuje, a Angielka w te słowy do swego męża własnie: ignorujmy go, Harry...). Bardzo mi się ta brytyjska recepta podoba w pewnych sytuacjach, bo przecież generalnie przed życiem nie uciekam, ale przed niepogodą, na którą nie mam żadnego wpływu - już mogę do woli, i bez przykrych konsekwencji.

Mój sposób na wstrętną aurę: włączam oświetlenie na full - jest jasno i przyjaźnie w pokoju. Zapaliłam jeszcze tealighta i kominek aromatyczny, który aktualnie rozsiewa woń pomarańczy. Wszyscy teraz w pracy do mnie zaglądają  i mówią, że pięknie pachnie. W tle gra moja ulubiona muza, pracuję sobie, piję herbatkę z cynamonem - jest pięknie, przytulnie. Bosz, czy ta pogoda to naprawdę taki ekscytujący temat, że trzeba się nim dręczyć 10 godzin na dobę i dzielić z całym światem?


Kiedy właśnie teraz jest najfajniej - można posiedzieć przy kominku (jak ktoś ma), w ciepełku, poczytać coś, pobyć z kimś bliskim, obejrzeć dobry film. Robić ozdoby choinkowe, piec pierniczki, grać w karty lub na saksofonie. Skakać na jednej nodze, robić maseczkę (kosmetyczną), jeść pierogi.

Za chwilę zrobi się ciemno - i tak już nie będzie widać tej pogodowej szarugi i tyle. A kiedy jest pięknie, wiosennie, letnio, słonecznie na zewnątrz, a ty człowieku musisz siedzieć w pracy 8 godzin - to dopiero jest ból i tragedia! 
No to może was przekonałam o wyższości niepogody nad pogodą? Nie? To może muzą, bo czyż z taką można mieć pogodowego doła? Chambao prosto ze słodkiej Malagi, mój number one od wielu lat, teraz z Nneką:

http://www.youtube.com/watch?v=zAwJAuRB78g

niedziela, 8 grudnia 2013

Wieczór w operze

NA WIEŚĆ O KLASOWYM WYPADZIE NA SPEKTAKL DO OPERY WSZYSTKIM WYDAWAŁO SIĘ, ŻE TO KIEPSKI SPOSÓB SPĘDZENIA SOBOTNIEGO WIECZORU. WYDARZENIA JEDNAK POTOCZYŁY SIĘ BARDZO INTERESUJĄCO...

- Ludzie, ale kanał... cisza!!!!!!! Cisza, mówię! Idziemy do opery! - Kaśka wpadła do klasy i starając się przebić przez zgiełk dużej przerwy wrzeszczała na całe gardło. - Podsłuchałam Kobrę gadającą na korytarzu z Wiolonczelą! Obie były bardzo przejęte. Kobra kadziła: "droga koleżanko, trzeba otworzyć uszy tym bestiom. Oni słuchają jakiejś dziwnej muzyki, potem są agresywni, niespokojni, wyśmiewają autorytety i w ogóle" - Kaśka świetnie radziła sobie z parodią polonistki Kobry, ich wychowawczyni. - Ustaliły więc, że szkoła pokryje koszty biletów i w sobotę, zamiast w klubie, wieczór spędzimy w operze, na "Carmen"!

W klasie nagle ucichło.

- Co to ma być, ta "Carmen"? - zapytał niezbyt przytomnie Jacek.

- Głupi, to o miłości, potem zazdrości, bo ona go zdradza, jak to Cyganka. On ją kocha, ale szlachtuje, i to fachowo, bo jest torreadorem. Jednym słowem dramat, tragedia, łzy, chlastanie się żółtym serem. Trzeba wziąć chusteczki, i to w dużych ilościach - wtrącił, jak zwykle wszystkowiedzący, Piotr.

- O rany, a ja się umówiłam właśnie w tę sobotę z ekstra facetem w "Szalonym koniu"! - jęknęła Beata rozdzierająco.

- Będziesz musiała poszukać sobie szalonego konia w operze! Może jest tam jakaś końska aria, skoro rzecz toczy się wokół walki byków - pocieszał ją z przekąsem Marcin.

W tym momencie zabrzmiał dzwonek, kończący długą przerwę. Po chwili do klasy weszła wychowawczyni, zwana Kobrą - z racji noszenia okularów i dość jadowitego języka.

- Mam dla was nowinę. W sobotę wieczorem wybieramy się wszyscy do opery na "Carmen" Bizeta. To klasyczne dzieło muzyczne przeczyści wam trochę trąbkę Eustachego, bowiem od słuchania dzikich dźwięków dziczeją wam charaktery, co zgodnie stwierdziliśmy na ostatniej wywiadówce z rodzicami. Pani Jaskólska jest gotowa oddać dwie godziny lekcji muzyki, gdyby ktoś uważał, że to jest dysponowanie jego prywatnym czasem pozaszkolnym. Obecność zatem obowiązkowa. Uprzedzam na wypadek, gdyby Jacek chciał mi udowadniać, że na sobotę zaplanował odwiedziny ciężko chorej ciotki w szpitalu.

- A skąd pani profesor wiedziała? - zapytał niezbyt przytomnie Jacek.

- Powiedzmy, że mam z tobą łączność telepatyczną - odcięła się Kobra i dziarsko zabrała się za maglowanie Gośki ze Słowackiego.

***

- Ciekawe, jak się ubrać do tej całej opery. Brylantowa kolia czy dżinsy? - zastanawiała się Kaśka, wracając z Julką ze szkoły. Pogoda była cudowna, marcowe słońce przyjemnie przygrzewało. Dziewczyny szły powoli przez swój ulubiony skwerek, wymachując nonszalancko plecakami. Julka szła z zamkniętymi oczami, z twarzą uniesioną ku słońcu, jakby mało miała piegów na nosie. Jej blond włosy wydawały się w słońcu jeszcze jaśniejsze. - W co się ubierzesz? - Kaśka spojrzała pytająco na przyjaciółkę. Julka otworzyła te swoje rozmarzone szare oczyska, wielkie jak gwiazdy, które Kaśka uważała za najpiękniejsze na świecie i dziwiła się, że jeszcze żaden facet nie został nimi oczarowany.

- Wiesz, ten wieczór w operze może być całkiem przyjemny. Spotkamy się wszyscy w takim niecodziennym miejscu. Wydaje mi się, że dżinsy nie będą stosowne, ale nie ma co przesadzać z kolią. Chyba założę czarną spódniczkę i bluzkę mamy, tę w kolorze wina. Zresztą, to już jutro! Nic innego nie mam.

- No właśnie... - Kaśka zmarkotniała, przeglądając w myślach zawartość swojej szafy. - Wiem! Pożyczysz mi te swoje odjazdowe, sznurowane botki? Będę mogła włożyć do nich czarną spódniczkę, tą starą, tyle że skrócę ją do mini.

- No jasne!

- No to do jutra. Wpadnę po ciebie o... zaraz, muszę zdążyć przebrać buty... No, to będę przed szóstą! Pa!

***

Gdy Kaśka z Julką weszły do hallu opery panowało tam wielkie zamieszanie. Kłębił się niezły tłum, jakby całe miasto wpadło akurat na pomysł, że spędzi wieczór w operze. Gdzieś w kącie Kobra rozdawała bilety swoim wychowankom, ale głos miała już zachrypnięty od nawoływań. Dziewczyny powoli przesuwały się w jej stronę, bez kartoników nie można było podejść do szatni. Gdy Julka już dostała swój bilet, Kaśce rozwiązało się właśnie sznurowadło w pożyczonych butach i schyliła się, by je poprawić. W tym momencie przeznaczony dla niej bilet został przechwycony przez Krzyśka, kolegę z klasy.

- Pani profesor, to bilet dla Kaśki, chcemy siedzieć obok siebie! - zaprotestowała Julka.

- Nie marudź, Jula, były już dwa dzwonki, nie mam czasu kombinować z biletami. Daję jak leci, trudno. Musicie jeszcze zdążyć do szatni. Następny bilet proszę! - Kobra znów zajęła się dystrybucją kartoników. Pochwycił go Piotr. W tym momencie Kaśka wyprostowała się i złapała kolejny bilet.

- No ładnie, przez tę twoją gimnastykę nie siedzimy razem! - robiła jej wymówki Julka.

- Spoko, nic się nie stało. Najwyżej zamienimy z kimś bilety! - prychnęła Kaśka.

- Widziałaś, kto złapał twój bilet? Krzysztof, "tajemniczy szpieg z krainy deszczowców".

- Przynajmniej przystojny i niegłupi. Mogłaś trafić Jacka...

- Kto mnie trafił? - zapytał niezbyt przytomnie mijający je właśnie Jacek.

- O nie! - jęknęły zgodnie i skierowały się do szatni.

- Panie mają miejsca na balkonie po prawej, proszę do tamtej szatni - zawróciła je bileterka.

- No widzisz, mamy na tym samym balkonie. Chodź, poszukamy naszych miejsc! - zarządziła Kaśka. Dziewczyny zdjęły płaszcze. Julka wyglądała prześlicznie. Głęboka czerwień bluzki kontrastowała z kolorem upiętych wysoko włosów. W uszach błyszczały małe brylanciki. Krótka spódniczka odkrywała szczupłe nogi. Kaśka wyglądała też inaczej - bardziej dziewczęco. Zamiast nieśmiertelnych dżinsów ubrała spódnicę. Delikatny makijaż podkreślał jej trochę włoską urodę.

- No, nieźle! - oceniły wzajemnie swój wygląd i weszły na balkon. W pierwszym rzędzie, zaraz przy pokrytej aksamitem barierce, wolne były już tylko dwa miejsca. Między nimi dwa fotele były zajęte. Siedzieli w nich Krzysztof i Piotr. Julka usiadła koło Krzysztofa, a Kaśka obok Piotra.

- Słuchaj, nie zamieniłbyś się ze mną, chciałabym siedzieć koło Julki? - zapytała Kaśka Piotra. W tym momencie zadzwoniono po raz trzeci i światła zaczęły powoli przygasać.

- Nie róbmy niepotrzebnie zamieszania. Spektakl się właśnie zaczyna. Co to za różnica, gdzie siedzisz. I tak nie będziecie gadać... - wymądrzył się Piotr. Kaśka dała za wygraną. Julka popatrzyła w stronę przyjaciółki, ale widok zasłaniał jej profil Krzysztofa. Chłopak siedział tuż obok, roztaczając dyskretną woń wody kolońskiej. Elegancka marynarka i jedwabna koszula sprawiały, że wyglądał odświętnie, ale luzacko, bez sztywnego zadęcia. "Umie się ubrać!" - pochwaliła go Julka w myślach. Spojrzała na dłonie Krzysztofa, spoczywające na oparciu wyściełanego fotela. Długie, szczupłe palce zdradzały, że ich właściciel gra na jakimś instrumencie. Wiedziała, że po lekcjach chodzi do wyższej szkoły muzycznej w klasie fortepianu. Tak naprawdę jednak niewiele więcej mogła o nim powiedzieć, choć od zawsze szalenie jej się podobał. Rzadko bywał w szkole, wszyscy mówili, że ma talent. Wyjątkowo uzdolniony, ale taki jakiś nierealny, z innego świata. Nie brał udziału w życiu klasy. Nie przyjaźnił się z nikim, chociaż najczęściej rozmawiał z Piotrem. I nikt, poza Piotrem, nic o Krzysztofie nie wiedział.

Zaczął się spektakl. Julkę na dobre wciągnęło to, co działo się na scenie. Piękna Carmen, namiętny torreador, wspaniała, oszałamiająca muzyka, choć tak inna od tej, której słuchała z Kaśką na co dzień. Niezwykła atmosfera tego miejsca podziałała na nią. Ledwie mogła się doczekać końca pierwszego aktu, zamieniając z Kaśką w przerwie parę zdawkowych zdań. Zapomniała nawet powalczyć o zamianę miejsc z Piotrem. Gdy wracała do swego fotela, Krzysztof puścił ją przodem i przytrzymał gdy potknęła się o cudzą torebkę. To dotknięcie całkiem zawróciło Julce w głowie. Przez cały drugi akt myślała tylko o jego dłoni spoczywającej dosłownie o centymetr na miękkim oparciu balkonu. Czuła emanujące z niej ciepło i dziwną siłę, która jak magnes przyciągała jej dłoń. Krzysztof przez cały drugi akt nie zmienił pozycji ani o milimetr. Julka nawet nie umiałaby powiedzieć, co się działo na scenie. Rejestrowała jedynie muzykę. Druga przerwa była nieco dłuższa, przyjaciółki zdołały zamienić parę słów.

- Wiesz, Piotrek jest nawet sympatyczny, cały czas częstuje mnie krówkami... - pochwaliła jej się Kaśka. - A jak tam twój książę? Ujdzie?

- Nie zamieniłabym się teraz z Piotrkiem nawet za te wszystkie jego krówki... - powiedziała Julka rozmarzonym głosem, aż Kaśka spojrzała na nią zaniepokojona. Na szczęście zadzwonili na koniec przerwy i Julka nie musiała się tłumaczyć. Gdy tylko zgasło światło poczuła, że dłoń Krzysztofa dotyka jej dłoni. Nie była pewna, czy to nie jest jakieś przypadkowe muśnięcie, ich  małe palce stykały się. Spojrzała na niego. Krzysztof patrzył niby na scenę, ale jakby czując jej wzrok, odwrócił twarz. Jego oczy lśniły i... uśmiechały się. Powoli, cały czas patrząc jej w oczy, chwycił mocniej dłoń Julki. Teraz nie miała już wątpliwości, że był to gest zamierzony... Serce jej mocniej zabiło, poczuła miłą słabość, ogarniającą całe ciało. Było jej strasznie przyjemnie. Nie odzywali się do siebie ani słowem, pozwalając by mówiły dłonie, splatające się coraz mocniej i mocniej. Oboje nie mieli pojęcia, co dzieje się na scenie. Czas biegł zdecydowanie za szybko i za szybko włączono światła na owacje dla artystów. Gdy wszyscy wstali, klaszcząc zapamiętale, musieli oderwać wygłodniałe dłonie i udając obojętność stać tak blisko siebie....

Dziewczyny dotarły do szatni. Julka była oszołomiona. I trochę rozczarowana, że nie widać Krzysztofa w pobliżu. Kaśka nadawała jak nakręcona, oczywiście pochwalne peany na temat Piotra. Gdy ubrane wychodziły do wyjścia, przed drzwiami opery pojawili się Piotr i Krzysztof. Piotr pierwszy podszedł do Kaśki ze słowami:

- Wprawdzie zjadłaś wszystkie moje krówki, ale nie pozwolę, byś wracała sama o tak późnej porze!

- Macie krówki? - zapytał niezbyt przytomnie, wychodzący z opery Jacek. - Jestem śmiertelnie głodny!

W tym momencie dołączył do nich Krzysztof i patrząc na Julkę spytał:

- Pozwolisz, że odprowadzę cię do domu?

Julka zdołała tylko skinąć głową. Zniechęcony brakiem krówek Jacek zdążył już wyjść. Piotr z Kaśką też już znikali w drzwiach, ale Julka dałaby głowę, że w ostatniej chwili chłopcy puścili do siebie perskie oko... Minutę później Kaśka spytała Piotra:

- Co tak do siebie porozumiewawczo mrugaliście?

- Eee, tam takie nasze, eee, męskie tajemnice! - wykrętnie odparł Piotr.

Tej nocy Księżyc nie poszedł spać. Przyświecał pewnej parze, która w parku na tyłach opery całowała się pod krzakiem dopiero co rozkwitłej forsycji.

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. touchofart.eu - Elżbieta Brożek

 

 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pomyłka


JEŚLI PRZYPADEK SPRAWIA, ŻE POD BARDZO PODOBNYM NUMEREM TELEFONU MIESZKAJĄ DWIE DZIEWCZYNY O TYM SAMYM IMIENIU, TO OMYŁKOWE POŁĄCZENIA TELEFONICZNE  MOGĄ MIEĆ SERCOWE SKUTKI...


- Beatko, telefon do ciebie! - zawołała mama z dołu. Podniosłam słuchawkę w swoim pokoju. Nieznany mi głos brzmiał z wyraźną pretensją:
- No cześć, co jeszcze robisz w domu? Czekam na ciebie już kwadrans!
- Słucham? - grałam na zwłokę, usiłując w panice przypomnieć sobie, czy czasami nie byłam dzisiaj z kimś umówiona. Niemożliwe! Ostatnią randkę miałam miesiąc temu...
- Zapomniałaś, że miałaś spotkać się ze mną pod kinem? Za dziesięć piąta, a jest wpół do szóstej! Bilety przepadły. Co ty sobie wyobrażasz, że będę tu sterczał jak jakiś zakochany gwizdek?
- Z nikim się dzisiaj nie umawiałam. Przepraszam, do kogo właściwie pan dzwoni?
- Do Beaty...
- Tak, imię się zgadza, ale podejrzewam, że to znowu pomyłka. Dzwoni pan na pewno pod  61 13 00...
- Dokładnie!
- Wiem, bo takie błędne połączenia zdarzają się przeciętnie raz w tygodniu. Ja też mam na imię Beata, ale troszkę inny numer telefonu: 61 12 00. Swoją drogą, to trwa od kilku miesięcy, przyzwyczaiłam się już...
- Co za niezwykły zbieg okoliczności!
- Czy ja wiem, polemizowałabym... Skoro jednak tak nam się miło rozmawia, a pan już przestał się spieszyć na ten seans, proszę mi powiedzieć coś o mojej imienniczce. Tak często odbieram telefony do niej, że czuję się jak jej dobra znajoma...
- O Beacie? Jest świetna... ale jakiego rodzaju telefony odbierasz... odbiera pani tak często?
- Wszystkie od facetów. Przeważnie dzwonią wkurzeni. Często dzwonią w nocy. Czy ona jest naprawdę taką pożeraczką męskich serc?
- Na to wygląda. Dziękuję za bardzo istotną dla mnie informację... - men się rozłączył. Biedaczek, znowu jakiegoś zrobiła w trąbę. Właściwie to byłam po jej stronie. Szkoda tylko, że do mnie jakoś nie dzwonił choćby jeden wkurzony facet.
Na tej radosnej refleksji przyłapała mnie, zaglądając do pokoju, mama:
- Kto dzwonił?
- Jak zwykle, pomyłka. Do tej drugiej Beaty.
- To zaczyna być męczące.
- Ciekawe, ile ona ma lat?
- Zadzwoń do niej i spytaj! - prosta rada mamy była dla mnie jednak jakaś trudna. Jak to - zadzwonić do nieznanej osoby,  zacząć rozmowę i co jej powiedzieć? Że mnie interesuje, bo od pół roku odbieram do niej telefony już prawie zawodowo? I że ciekawa jestem tych facetów, których ciągle robi w trąbę, a najlepiej żeby zdradziła sposób? Prędzej umrę w nieświadomości i tyle!
Przez kilka następnych dni uporczywe pomyłki dały mi szczególnie w kość. Parę razy natknęłam się nawet na nieszczęsnego "gwizdka" spod kina. Rozmawialiśmy już jak starzy znajomi. Przedstawił się, że ma na imię Marcin.  Zaproponował mi nawet spotkanie, ale oboje nie byliśmy do tego pomysłu przekonani. Ja sądziłam, że robi to wyłącznie z grzeczności, a on niespecjalnie nalegał. W końcu któregoś dnia odważyłam się zadzwonić do mojego telefonicznego sobowtóra:
- Czy mogłabym rozmawiać z Beatą?
- Jest na zajęciach fakultatywnych. Czy rozmawiam może z Marzeną? Beatka mówiła, że będziesz dzwonić w sprawie komitetu maturalnego, no więc słuchaj... - to był głos jakiejś kobiety, może mamy Beaty.
- Nie, nie jestem Marzeną, przepraszam, do widzenia - urwałam szybko rozmowę, nie chcąc wdawać się w szczegóły moich kontaktów z jej córką. "A więc jest w klasie maturalnej, czyli rok starsza ode mnie" - wydedukowałam. To już coś wiem! Przez następne tygodnie nie działo się kompletnie nic. Powoli dochodziłam do wniosku, że telekomunikacja naprawiła to nasze łącze i pomyłek już zwyczajnie nie będzie. Poza tym przyszedł maj i miałam co innego w głowie. W szkole był młyn, wiadomo - matury. Zaliczenia niektórych  przedmiotów na koniec roku szkolnego spędzały mi sen z powiek. Poza tym pogoda na świecie (w postaci pobliskiego parku) sprzyjała miłosnym zawrotom głowy, a ja byłam nadal "samotnym, białym żaglem". Wiosenna katastrofa. Wreszcie którejś nocy pod koniec miesiąca zadzwonił telefon. Mój dom już spał, podniosłam więc szybciutko słuchawkę, by ostry dźwięk nie zakłócił komuś snu.
- Cześć, tu Jacek. Słuchaj, Beatko, jest impreza do zrobienia! Wkładaj szpilki, przyklejaj sztuczne rzęsy, łap miotłę i przylatuj! - a co to za dowcipniś??
- Przepraszam, ale to pomyłka, ja nie znam żadnego Jacka! - powiedziałam trochę urażona. Dobrze, że nie kazał mi przykręcić sobie nogi.
- Rzeczywiście, nie znamy się, choć tak do końca nie jestem pewien. Dzwonię do Beaty...
- Znudziło mi się już tłumaczenie, że mam tak samo na imię, ale inny numer - przerwałam dość niegrzecznie ten wywód.
- Posłuchaj mnie, bądź miłą dziewczynką i nie kłap dziobem przez trzy sekundy. Dzwonię do Beaty spod 61 12 00. Jesteśmy teraz u drugiej Beaty, tej spod 61 13 00. Wiemy, że tysiące razy dzwoniliśmy do ciebie przez pomyłkę. Tym razem to nie jest pomyłka. Oblewamy pomyślne zdanie matury i chcieliśmy, żebyś była z nami. Serdecznie zapraszamy ciebie do nas, jako marne choćby zadośćuczynienie stratom moralnym za wszelkie pomyłki telefoniczne...
- Miło mi, ale wiesz, która jest godzina?
- Wiem, dochodzi wpół do dwunastej. Zabawa się właśnie rozkręca na całego! To co, wpadniesz? Chyba czas wreszcie poznać się osobiście? - propozycja była nader kusząca. Jest impreza, ktoś mnie potrzebuje i w dodatku będę mogła poznać tajemniczą pożeraczkę męskich serc!
- Czy gospodyni jest wprowadzona w temat i wie na pewno o zaproszeniu? - upewniałam się jeszcze.
- Jasne, zaraz zawołam ją do telefonu... - głos Jacka zniknął na chwilę w gwarze innych dziwacznych dźwięków. Słyszałam muzykę, odgłosy gry na pile i huk, jakby coś spadło z wysokości kilkunastu schodków. Po minucie w słuchawce odezwało się wesołe:
- Halo, cześć Beatko, tu Beatka. To co, przyjdziesz? Agrestowa 24! Do zobaczenia, czekamy! - połączenie zostało nagle przerwane odgłosem jakby przegryzania... "Co tam się dzieje? I co robić? Pomyślmy: jest środek nocy, a ja nie jestem pełnoletnia... Z drugiej strony - raz kozie śmierć". Zamówiłam więc taksówkę przez telefon, bo samotne spacery o północy to nie jest rzecz, którą "tygrysy lubią najbardziej". Ubrałam się "uniwersalnie" (nie wiadomo, czy nie będę musiała forsować jakichś ogrodzeń), zeszłam na dół na bosaka, by nie zrobić hałasu i wymknęłam się z domu wzorem najlepszych agentów kryminalnych.

Na Agrestowej tylko jeden dom rozświetlony był od parteru po dach. Wydobywały się  z niego przytłumione dźwięki muzyki. Wysiadłam z taksówki i zadzwoniłam do drzwi. Nie wiem, jakim laryngologicznym cudem ktoś mnie usłyszał. Otworzył chłopak. Przyglądaliśmy się przez moment sobie w milczeniu. Musiałam wypaść sensownie, bo powiedział:
- Cześć, czyhałem na ciebie. Znamy się z pomyłki telefonicznej. Próbowałem się z tobą umówić.
- A, Marcin, "zakochany gwizdek spod kina"? - rozpoznałam rozmówcę.
- Dokładnie, z małą poprawką - już nie zakochany.
- To co ty tu robisz?
- Po pierwsze: Beata przyjaźni się ze wszystkimi swoimi eks-chłopakami. Po drugie: chodzę z nią do jednej klasy i zdałem właśnie maturę...
- Gratulacje! - wtrąciłam
- ...po trzecie: to ja wpadłem na pomysł, żeby ciebie tu zaprosić. Poprosiłem tylko Jacka, żeby mnie wyręczył. Chodź, przedstawię cię gospodyni. - wciągnął mnie do domu i otworzył drzwi do hallu. Karnawał w Rio to pestka w porównaniu ze scenami, które się tu rozgrywały. Tłum ludzi jednocześnie tańczył, dyskutował, pił, jadł i flirtował. Marcin ciągnął mnie za rękę w kierunku schodów prowadzących na piętro, bezceremonialnie usuwając z drogi przeszkodę: dziewczynę na wrotkach, usiłującą wcisnąć mu wielką tacę z kanapkami, oraz dwa męskie ciała leżące w poprzek i dyskutujące o pomidorze. W salonie na piętrze kilka osób tańczyło przytulankę Tony Braxton. Piękna blondynka elegancko wisiała na ramieniu niezwykle przystojnego, wysokiego bruneta. Marcin dotknął jej ramienia:
- Beatko! Przyszła Beatka...
- O cześć, młoda! Fajnie, że wpadłaś. Słuchaj, zajmij się Marcinem. Sorry, za te wszystkie telefony, ale to się skończy. Zamierzam wyprowadzić się od rodziców. Albo wyjdę za mąż za tego tu człowieka (wskazała głową milczącego bruneta), albo zacznę studiować prawo we Frankfurcie, albo może pojadę w dżunglę amazońską tropić ślady dawnych cywilizacji, albo... - Marcin odciągnął mnie na bok:
- To cała Beata, jest kompletnie stuknięta, ale daję ci głowę, że zrealizuje któryś z tych planów. A brunet, póki co, ni w ząb nie rozumie po polsku!
- To skąd ona go wytrzasnęła?
- Prosto z Nikaragui!
- Wiesz, chyba nie nadążam! Chodź, zrobimy sobie kawę i spokojnie pogadamy o telekomunikacji.
- Międzymiastowej?
- Międzyludzkiej, Marcinie, międzyludzkiej! Będziesz mógł spokojnie wytłumaczyć mi wszystkie pomyłki...

Tekst: Beata Łukasiewicz©

 

 

czwartek, 28 listopada 2013

Przytulny czwartek

Po zimowej środzie - ciepły czwartek, wręcz wiosenny, bo odwilż. Pierwsza tej zimy, hihi.

No to coś "mas fuerte que el sol", czyli silniejszego niż słońce:

http://www.youtube.com/watch?v=tkb5eHuYUpE

Ależ mnie kręci ta muza, jak używka!

środa, 27 listopada 2013

Futerkowa środa

Minus dwa rano, nie było więc rady - trzeba było się dziś przyodziać w zimowe szaty.

Szaliki, czapki i futerka to atrybuty zaawansowanej zimy. Do pierwszego grudniowego dnia mamy jeszcze parę dni, ale spadł śnieg i temperatura, więc trzeba zimę zaakceptować. I tak już prawie  wszędzie panuje świąteczna atmosfera - choinki stoją  w centrach handlowych, a koleżanka "zaliczyła" już nawet "Cichą noc" jako podkład muzyczny w Almi Decor.

Nie będę się dziś na tej marketingowej paranoi skupiać, aczkolwiek presja, jaką wywiera na człowieka jest ogromna i słabsze jednostki ulegają. Mama właśnie mi oznajmiła, że znikają już ze sklepów co fajniejsze ozdoby choinkowe ("ludzie wszystko wykupują"), trzeba pomyśleć  o prezentach ("ludzie wszystko wykupują") i generalnie co robimy na Wigilię (bo ludzie wszystko wykupują). Powiedziała, że palą jej się już podeszwy i musiałam wystąpić w roli strażaka, ale mama już taka jest - żadne argumenty zdroworozsądkowe Jej nie przekonają. Zaczęła szykować się do świąt. Nie wiem, czy dziś uszek nie zrobi, by zamrozić do Wigilii.

A ja luzik. W bliższej perspektywie i tak mam organizację Andrzejek, więc myślę o menu i atrakcjach.

Mimo wszystko zastanawiam się, co w tym roku muzycznie będzie mi  tworzyło świąteczną atmosferę. Nie zapomnę ubiegłorocznych dwóch piosenek, które towarzyszyły mi przez cały grudzień, zostały w związku z tym nazwane kolędami. Gdy mama na Wigilie dopominała się kolęd, wmówiliśmy jej, że jedna to francuska  kolęda. Oto ona: 

http://www.youtube.com/watch?v=AQ9zeDd0mpg

To oczywiście genialna ZAZ  z cudowna piosenką "Ja chcę..." .

Druga moja ubiegłoroczna kolęda to było przesłodkie wykonanie "Kiss on my list" przez  zespół The Bird and the Bee (no może wycięłabym solo na klawiszach):

http://www.youtube.com/watch?v=V7rExwCkRYI

 

No więc, konkludując - ciekawe, co będzie w tym roku moją muzyczną obsesją świąteczną... Jeszcze się taka nie pojawiła, ale ma czas. Do grudnia..

 

 

 

 

wtorek, 26 listopada 2013

Bałwankowy wtorek

Sypnęło rano śniegiem we Wrocku, pierwszym tej jesieni, i jak się od razu zrobiło świątecznie!

I czysto, bo taka biel, że aż bije w oczy! To pierwszy powód do dobrego humorku... Podczas porannej restauracji zabytku (czyli nakładaniu sobie urody) usłyszałam w radiu ten wiekowy hicior:

http://www.youtube.com/watch?v=I_izvAbhExY

 

który natychmiast dał mi kopa. Ruszyłam w tany z pędzlem do make-upu (często tak mam, jak mnie coś porannie porwie). Jeśli jeszcze byłam niedobudzona, to się obudziłam. Tak się naenergetyzowałam, że hej.

I niestraszna już była śnieżna podróż do pracy. Pogratulowałam sobie, że wymieniłam opony na zimowe jakieś 10 dni temu. Zdążyłam się też już pogodzić z faktem, że musiałam kupić komplet nowych, co kosztowało równowartość 5 nowych futerek (sztucznych) na zimę. No, ale przecież samochód to najlepsze futerko dla kobiety... I tej wersji będę się trzymać.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Pluszowy poniedziałek

 

http://www.youtube.com/watch?v=TpZAS6qaiT0

Dzisiaj Dzień Pluszowego Misia. Postuluję, aby święto dotyczyło wszystkich pluszaków!

Mimo mojego zaawansowanego wieku nie potrafię obejść się bez pluszaków. Najprzytulniejszym i nafajowszym ze wszystkich jest oczywiście mój mąż, ale oprócz niego otaczam się pluszakami w hurtowej ilości.

W sypialni, oprócz Andrzeja pomieszkuje ich jeszcze  kilka: w łóżku młodziutka, zaledwie 4-letnia Truskawka, czyli biały psiak z czerwonym noskiem i uszami. Na skrzyni, która stoi w nogach łóżka wylegują się dwie objęte małpki Niunia i Niuniek (mają jakieś 20 lat). A na wiszącej szafce siedzą, wpatrując się w nas, jeszcze 3 małpki: znów para objętych, tylko ciut mniejszych od Niuńka i Niuni 30-latków, oraz mała małpka, która jest już po 40 -tce, o imieniu Kuba, dla której niegdyś (ale nie tak dawno...) robiłam ubranka (np. szydełkową czapkę ma i szalik), a na zime ubierana jest w cieplejsze ciuchy, bo staruszek już z niego (ma też bawełniany kaftanik). Acha, no i umknął mi z wyliczanki mały pluszowy  łoś, siedzący na szafce nocnej przy łóżku. Niezłe zoo, nie ma coo...

W salonie wysiaduje na sofie popielaty kot perski, 7-letni  Kacper, kóry umie miauczeć, machać ogonem, a głaskany - mruczy. Czesto też zdumiewa nowych gości (starzy go znają), gdyż myślą, że jest żywy.

Dziwnie w kuchni, łazience i przedpokoju nie ma pluszaków (będę musiała nad tym popracować), ale w gabinecie rządzi za to mała biała foczka oraz maleńka, 2-centymetrowa misiaczka ubrana w sukienkę, z diamentami w uszach.

Już ja im zrobię dzisiaj pluszowy bal! Najpierw potańczymy przy jakichś pluszowych piosenkach, a potem coś zjemy. Oczekuję propozycji w kwestii menu dla pluszaków. Co to by mogło być? Kokardki z płatkami róż? Tasiemki z dżemem morelowym? Balony z cukrem puderem? Pomóżcie!

 

 

sobota, 23 listopada 2013

OCZY BOGINI BASTET

Artur, znany w mieście łamacz serc niewieścich, w niesprzyjających dla siebie okolicznościach poznaje Joannę. Sam nie wie dlaczego, ale myśli o niej zbyt często. Czyżby wmieszała się w sprawę tajemnicza, egipska figurka?

Jedyna budka telefoniczna w okolicy była, oczywiście, zajęta. Ze złości kopnąłem kamyk i stanąłem zniecierpliwiony pod drzwiami. W budce jakaś panienka wykręcała dopiero numer. „Pewnie dzwoni do przyjaciółki, 10 minut jak nic! Jeśli nie złapię Pawła w ciągu trzech minut to jestem załatwiony!” – pomyślałem chyba tylko po to, żeby się bardziej zdołować. Wskazówki mojego swatcha nieubłaganie zbliżały się do niewłaściwego punktu na tarczy. Nie widziałem czy pannica już prowadzi rozmowę, bo długie, ciemne włosy zasłaniały całą twarz. Może w innych okolicznościach zainteresowałbym się nią... Przecież lubię brunetki! I świetna okazja do zawarcia nowej znajomości. Akurat zerwałem z Martą, miałem luz. Jest wprawdzie Alicja, ale dziewczyny tak szybko stają się nudne! „Trudno! Nie mam czasu i głowy do głupot. Czekają ważniejsze rzeczy: Paweł i interes!” – uspokoiłem w sobie instynkt łowcy. W roztargnieniu podszedłem jeszcze bliżej drzwi, spojrzałem przez szybę, a potem znowu na zegarek. Odkąd istnieją automaty na karty magnetyczne nie ma sensu awanturować się o czas trwania rozmowy. Każdy gada tyle, ile mu kredytu starcza. A ty, człowieku, stercz pod budką. Koszmar!

W tym momencie ujrzałem ciemność i gwiazdy, choć dzień był, jak to w czerwcu, słoneczny. Dopiero straszliwy ból w nosie przywrócił mi świadomość. Usłyszałem słowa, które prawdopodobnie były skierowane do mnie:

- Boże, strasznie pana przepraszam! Moja wina, wyskoczyłam z budki jak z procy. Nie zauważyłam, że ktoś w ogóle stoi tuż przy drzwiach. Czy nic się panu nie sta... jejku! Leci panu krew z nosa!!

- A co, wolałaby pani colę? – spytałem z przekąsem, bo mnie wkurzyła. „Nie zauważyłam, że ktoś...” – dobre sobie! Jak można mnie nie zauważyć?? 192 centymetry wzrostu i uroda powalająca panienki w promieniu 150 kilometrów! Narzeczona w każdym pubie w mieście! A ona mnie po prostu nie dostrzegła!

- Obawiam się, że zaraz pobrudzi pan sobie koszulę... Poszukam jakiejś chusteczki... Cholera, nie mam. Wyleciałam z domu bez torebki, tylko żeby zadzwonić...

- Ja chyba mam jakąś chusteczkę... – pogrzebałem w kieszeniach, ale bez rezultatów. Wszystkie moje chusteczki zużywają zawsze panienki, z którymi akurat zrywam...

- Wie pan co? Mieszkam tu niedaleko. Chodźmy do mnie, do domu. Zrobię panu okład z lodu, bo nos wygląda koszmarnie!

- Piękne dzięki, mam nadzieję, że obejdzie się bez operacji plastycznej. I może przestaniemy sobie „panować”? Jestem twoją krwawą ofiarą, należą mi się chyba jakieś względy? Mam na imię Artur – zacząłem ją podrywać tylko po to, by się przekonać, czy nadal jestem w myśliwskiej formie. Podałem dziewczynie rękę zadzierając jednocześnie nieco głowę. Czułem, że mój nos jest na granicy wybuchu. Cóż, pod budką telefoniczną odbyły się prawdziwe, krwawe jatki! Dziewczyna ujęła moją dłoń, powiedziała, że ma na imię Joanna i stanowczo poprowadziła w sobie tylko wiadomym kierunku. Jak na rzeźnika miała delikatne dłonie... Nie szliśmy długo. Mieszkała na piętrze w domu na wprost budki.

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem po wejściu do jej mieszkania był... aparat telefoniczny! „To już szczyt wszystkiego” – pomyślałem naprawdę zły. Zauważyła moje spojrzenie, bo usprawiedliwiła się szybko:

- Dzwoniłam do kogoś na komórkę, a nie chciałam, by rozpoznał mój numer telefonu...

„Pewnie wydzwaniała do kochasia, który ją lekko olewa. Górą nasi!” – pomyślałem z satysfakcją. Joanna zaprosiła mnie do pokoju i wyszła do kuchni po lód. Pokój był niezwykły – na ścianach aż pod sufit ciągnęły się półki z książkami. Mogłyby spokojnie zapełnić kilka dużych hurtowni. Poza tym stało tu kilka ciekawych przedmiotów: posążki, starożytne naczynia, tajemniczego przeznaczenia przedmioty. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. Mój wzrok padł na niedużą figurkę kobiety z ciemnego drewna. Stała z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Była naga, z przepaską na biodrach. Artysta wyrzeźbił ją oryginalnie. Z głową kotki. Figurka patrzyła na mnie oczami w kolorze miodu. Kawałki nieznanego mi kamienia, przycięte w kształt migdała były wciśnięte w drewno. Poczułem nagle, jakby przeszywało mnie badawcze spojrzenie żywej kobiety... Niesamowite wrażenie.

- Można powiedzieć, że zawarliśmy swoiste braterstwo krwi – powiedziała ze śmiechem Joanna, pojawiając się z lodem.

- Uhm, jak na filmach o Indianach. Słuchaj, co to za figurka? – zapytałem wskazując kobieto-kotkę.

- Egipska. Mój ojciec jest etnografem i archeologiem. To jest Bastet, bogini przedstawiana jako kobieta z głową kota. Patronka wiedzy tajemnej, magii. Piękna, prawda? Jest potrójnie bezcenna, bo ma oczy z orykalku, legendarnego kamienia Atlantów. Podobno były z niego zbudowane mury Atlantydy. Zmieniały kolor, gdy nadchodziło niebezpieczeństwo... – Joanna zbliżyła się do mnie i zaczęła robić okład na moim spuchniętym już nosie. On też zmieniał kolor. I bez tego wiedziałem, że nadchodzi niebezpieczeństwo.

Miałem wreszcie sposobność, by się przyjrzeć Joannie. Nic nadzwyczajnego. Uroda dość przeciętna, chociaż należy jej się plus za naturalność. Ładne usta, nieduży nosek. Hm, właściwie... im dłużej patrzyłem, tym bardziej... Chwila! A oczy? Migdałowy kształt, wielkie. Miodowo-złocisty kolor tęczówki jak u figurki Bastet. Czarne brwi i gęste rzęsy, jak wachlarz. Nie, to nie są pospolite oczy. Nie są nawet przeciętne. Czegoś równie pięknego nigdy nie widziałem! Chyba, że u Bastet.

- No, chyba uporaliśmy się z problemem – powiedziała, mocując okład na mojej twarzy. – Posiedź z tym chwilę spokojnie... W tym momencie zadzwonił telefon. Joanna  wyszła do przedpokoju. Nic nie mogłem zrozumieć z cicho prowadzonej rozmowy. Jakieś pojedyncze słowa: nie mogę ci ufać... dlaczego kłamiesz... „Chyba facet od komórki” – pomyślałem. Ale tym razem bez satysfakcji. Dziewczyna wróciła smutna i roztargniona. Rozmowa nam się nie kleiła. Po kwadransie mój nos poczuł się na tyle dobrze, że obaj mogliśmy wyjść...

Przez kilka najbliższych nocy ciągle śniły mi się orykalkowe oczy. Nie wiem, czy były to oczy Bastet czy Joanny, ale emanowało z nich złociste, przyjazne  światło. Może mnie hipnotyzowały, bo  pragnąłem patrzeć w nie bez końca. W ciągu dnia jednak, zajęty zwykłym młynem (opędzaniem się od panienek) nie miałem czasu myśleć o Joannie czy też egipskich boginiach. Kolejna okazja nadarzyła się dopiero dwa tygodnie później. Paweł wyciągnął mnie do night-clubu, bo znów motał tam jakiś interes. Były z nami dwie lalki z rodzaju „dwa zet” (zaliczyć, zapomnieć). Z powodów taktycznych - kobiety na spotkaniach biznesowych odwracają po prostu uwagę przeciwnika. Siedzieliśmy już przy stoliku, gdy ujrzałem Joannę. Zmieniona była nie do poznania: czarna sukienka z dekoltem, makijaż, Francja elegancja. I w dodatku jakiś supermen u jej boku! Wysoki blondas, wcale nieźle zbudowany. Ukłoniłem się jej z daleka. Paweł zamarł:

- Skąd znasz tę piękność? – zapytał z najwyższym zdziwieniem.

- To dokładnie ta sama panienka, która rozkwasiła mi nos! Daje słowo, nie wyglądała wtedy tak pięknie!

- A kim jest ten gość, który z nią przyszedł? Wydaje się jakiś znajomy... zamyślił się Paweł.

- Może sobie przypomnisz – wtrąciła się Ewka, jedna z naszych lalek. – To właściciel sklepu muzycznego w Rynku. Jest w mieście od niedawna, taki światowy krążownik. Znam go z kilku imprez... – jeśli Ewka mówiła, że go zna, to on nie był aniołem. Ewka znała większość facetów w tym mieście i to od tej najintymniejszej strony. Półświatek. Nie wyłączając mnie. Wieczór toczył się dalej. Zerkałem na Joannę od czasu do czasu. Chyba nie bawiła się  zbyt dobrze. Podeszła do mnie zresztą, by zapytać o nos. Porozmawialiśmy chwilkę. Była smutna. Chciałem sprawić, by jej oczy uśmiechnęły się do mnie, ale to chyba nie było dobre miejsce i czas. Z godziny na godzinę jej facet był coraz mniej trzeźwy. Zaczął kleić się do jakiejś babki, potem dostrzegł Ewę i przestał zwracać uwagę na kogokolwiek innego. Joanna podeszła do mnie ponownie:

- Czy mógłbyś odprowadzić mnie do domu? Wiesz, gdzie mieszkam... – poprosiła cicho. Wyszliśmy stamtąd natychmiast. Na zewnątrz szalała noc czerwcowa. Dziwne, nigdy nie dostrzegałem pór roku...

- Przepraszam, że pomieszałam ci wieczorne plany. Pewnie chciałeś jeszcze zostać w klubie? Właściwie wcale się nie znamy, a proszę cię o przysługę.

- Przecież zawarliśmy „braterstwo krwi”! Nie przejmuj się, poradzę sobie. Poza tym twoje towarzystwo sprawia mi ogromną przyjemność – powiedziałem. Wyjątkowo nie bajerowałem.

- Dobrze, że chociaż tobie. Mój towarzysz był wyraźnie znudzony...

- To palant! – powiedziałem. Nie wiem, dlaczego podsumowałem go tak brutalnie, bo patrzyłem na niego w klubie i jakbym patrzył w lustro. Zachowywałem się często identycznie. Ale nigdy nie miałem przy sobie dziewczyny o takich oczach jak Joanna...

- Bardzo mi na nim zależy... Zależało! – powiedziała z nagłym postanowieniem, a we mnie aż coś podskoczyło z radości. Jest zatem szansa, że będę częściej patrzył w miodowo-bursztynowe oczy Bastet. Nie, nie Bastet! Joanny...

Tekst: Beata Łukasiewcz©, zdj. secretsnicholasflamel.wikia.com

środa, 20 listopada 2013

Mamma mia, dzień mężczyzn!

Wczoraj był Międzynarodowy Dzień Mężczyzn (w Polsce obchodzony 10 marca) - trąbili o tym w lokalnym radiu od rana, więc chciałam bardzo jakoś mojego mężczyznę świątecznie dopieścić.

- Propozycję pójścia do kina na męski film "Wyścig" - odrzucił (bo był w kinie w niedzielę i ta dawka mu wystarczy),
- Propozycję zaudania się na koncert zespołu rockowego Muso (średnio mnie rock kręci, JEGO za to bardzo), co prawda w kinie, nie na stadionie - takoż odrzucił, bo chciał... posiedzieć w domu.

W domu w takie święto! Skandal! Usłyszałam jednak, że po weekendowym maratonie imprez (w piątek było wszak spotkanie Klubu Tatarkowego, w sobotę - imieniny kolegi, w niedzielę - moje urodziny), chce usiąść w fotelu i obejrzeć mecz. Ewentualnie wypić ze mną prosecco. O Bosz...

No to schłodziłam wspomniany trunek, zrobiłam jakieś azjatyckie zakąski z krewetek w cieście (mrożonka z Lidla) - nawet niezłe - i zasiedliśmy przed TV. Ale do meczu brakowało jeszcze 2 godziny, więc co - włączymy sobie jakiś film nagrany na dysk n-ki i będzie jak w kinie. Padło na "Mamma mia", widziany już ze sto razy.  Ale jaki fajny!

Pijąc prosecco, zagryzając krewetkami przytupywaliśmy ochoczo do hitów Abby i po raz kolejny ze wzruszeniem śledziliśmy intrygę, mającą na celu ustalenie, który z 3 panów jest ojcem panny młodej.

No w sumie fajny był ten dzień chłopa!

wtorek, 19 listopada 2013

Noc w kolorze szampana

AGNIESZKA SPĘDZA SYLWESTRA ZE SWOIM CHŁOPAKIEM I PACZKĄ ZNAJOMYCH W GÓRALSKIEJ CHATCE. PRZED PÓŁNOCĄ MA MIEJSCE INCYDENT, KTÓRY SPRAWIA, ŻE DZIEWCZYNA SAMOTNIE OPUSZCZA IMPREZĘ. NIE JEST TO JEDNAK KONIEC SZAMPAŃSKIEJ NOCY...

„Ale świnia, padalec, łotr!” – Agnieszka w pośpiechu przerzuca stertę byle jak rzuconych płaszczy, by znaleźć swoją „kareninkę”. „Czy jestem aż taką idiotką? Czym sobie na to zasłużyłam? W życiu nie przeżyłam podobnej sytuacji i to w noc Sylwestrową, na chwilę przed Nowym Rokiem! Nie zostanę tu nawet pięciu minut!”

Udaje jej się wreszcie dostrzec kawałek szafirowej materii na samym spodzie, wyszarpuje swój płaszcz. Ręka nie chce wejść w rękaw, a zapinając guziki łamie paznokieć. Zza drzwi pokoju dochodzi gwar wesołej zabawy i ogłuszającej muzyki. Sylwester w górach, w wynajętej stylowej chatce, w gronie mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych osób, z NIM, z Marcinem. Ukoronowanie trzech miesięcy znajomości, nadzieja na intymne chwile. Wydawało się, że nie może być piękniej, tymczasem... „Nie mają wstydu, całować się wprost na moich oczach, bez żadnych  hamulców!” Agnieszka nie ochłonęła jeszcze  z zaskoczenia i goryczy po tym, gdy przechodząc koło ciemnego pokoju natknęła się na swojego chłopaka, namiętnie obejmującego Iwonę, koleżankę. „Mnie nawet jeszcze nie próbował dotknąć! W co on gra?” Coraz bardziej roztrzęsiona szuka swoich butów, gdy otwierają się drzwi prowizorycznej szatni i pojawia się w nich Monika, świadek upokarzającej sceny sprzed kilku minut:

- Szukałam cię wszędzie. Na litość boską, dokąd się wybierasz? Na pół godziny przed północą masz zamiar zrezygnować z zabawy? Olej palanta, nie dawaj mu tej satysfakcji!

- Dzięki, nie mam ochoty patrzeć na tę dwójkę przez resztę wieczoru. Nie umiem udawać. Marcin zna mnie na tyle dobrze, że wyczuje fałsz. Wolę spędzić tę rzekomo wyjątkową noc pod rozgwieżdżonym niebem!

- Daj spokój, zamarzniesz. Na dworze jest minus dziesięć! Na nogach masz wieczorowe szpilki i suknię z dekoltem do pępka. Nie zgrywaj cholernej bohaterki. Możesz  się odegrać w inny sposób. Nie zrobisz Marcinowi na złość, odmrażając sobie nos!

- Wiem, że jest zimno, ale szybko się uodparniam. Od pięciu minut serce mam w stanie hibernacji, na oko z minus dwadzieścia trzy stopnie. Nie zatrzymuj mnie, Moniko! Dla mnie zabawa już się skończyła.

- Nie szalej, nie masz nawet gdzie spać!

- Kto by spał w taką noc?

- To oni będą mieli popsuty wieczór, nikt się do nich więcej nie odezwie!

- Nie warto robić afery. Może wypili za dużo wina? A może zakochali się w sobie?

- Akurat! Obściskiwali się ciągle. Wszyscy wiedzieli, oprócz ciebie...

- Stary schemat, sama widzisz. Cześć, idę stąd. Wszyscy jesteście fałszywi, trzeba było mi to wcześniej powiedzieć! Całe trzy miesiące temu! – Agnieszka znalazła wreszcie buty, wciągnęła je migiem i wybiegła z chatki jak szalona. Nie chciała, żeby Monika zobaczyła wielkie jak orzech, łzy.

- Agnieszko, nie bądź uparta! – Monika próbowała jeszcze ją zawrócić.

Agnieszka nawet się nie obejrzała. Pokonała trzy schodki, ścieżkę i przez otwartą furtkę wybiegła na główną alejkę górskiego kurortu. Była dość wyludniona. Dziewczyna zwolniła i odetchnęła głębiej. Wbrew jej nastrojowi śnieg wesoło skrzypiał pod butami. Zewsząd dochodziły przytłumione odgłosy zabawy, w oknach mijanych domów świeciły kolorowe światła. Sylwester rozkręcał się na całego, niebawem kulminacja imprez – północ! Agnieszka poczuła się nagle całkowicie bezradna. Wyjść dumnie było łatwo, jednak na dworze honor skrył się skulony z zimna. „I tak oprócz Moniki nikt nie zarejestrował mojego wyjścia. Gdzie ja mam się podziać? Do chatki nie wrócę, żebym miała umrzeć, ale nie wytrzymam za długo na tym mrozie. Co robić?” Z grudniowego mroku rozgwieżdżonej nocy wyłoniła się nagle ławeczka na małym skwerku. Agnieszka opadła na nią bez sił i zaczęła żałośnie płakać. Wyjęła chusteczkę z kieszeni płaszcza. „Muszę się doprowadzić do porządku, łzy zamarzną mi na twarzy!” Wcale jednak nie poczuła się lepiej. „Pięknie, północ za kwadrans, a ja ryczę samotnie na ławce pod gołym niebem, przy temperaturze minus dziesięć. Oryginalny sposób spędzania Sylwestra. Powinnam to zgłosić do ‘Księgi Guinessa’!” Ponury nastrój zaczynał się potęgować, gdy nagle, z lewej strony zakrzypiał śnieg, najpierw cicho, potem głośniej, choć dość niemiarowo. Jakby ktoś ostrożnie stawiał jedną nogę, czekał chwilę i niepewnie posuwał drugą. Agnieszka dyskretnie spojrzała w bok znad chusteczki trzymanej przy nosie. Alejką zbliżał się chłopak w krótkim, czarnym..., hm, chyba... damskim futerku! Na szyi powiewał fantazyjnie zawiązany szalik z frędzlami, w ostrym, czerwonym kolorze. Dziwny osobnik też dojrzał Agnieszkę i zmierzał wyraźnie w jej kierunku. Zamarła ze zdziwienia. Chłopak podszedł, chociaż krok miał niezbyt zdecydowany, stanął przed nią i uśmiechnął się przesympatycznie. Był dość wysoki. Śliczne czarne, kręcone włosy sięgały ramion i szalika. Był oszałamiająco przystojny i, pomijając damskie futerko, nienagannie ubrany. Spod czarnej marynarki w stylu Hanaoki wyzierała stójka nieskazitelnie białej koszuli. „Przyodziany” był też w... oszronioną butelkę szampana, którą trzymał w ręce wraz z foliową torebką o podejrzanej zawartości. Z kieszeni futerka wystawał smukły kieliszek.

- Przepraszam, księżniczko, chyba zabłądziłem. Nawet na pewno. Gdzie jest „Gruba Maryna”? - z chodem miał maleńkie problemy, ale wysławiał się poprawnie...

- Nie znam...

- Nie zna, aha! To może  „Jodełka”?

- Jodełka???

- No to niech będzie „Świerk”, „Parzenica”, kurcze, jak się nazywa  ta cholerna chata?! Z drewna, ma furtkę, okiennice w serduszka...

- Tu wszystkie są z drewna, mają furtki i okiennice w serduszka – poinformowała grzecznie wariata Agnieszka.

- Która godzina??

- Za sześć minut północ! – odpowiedziała neutralnym głosem zegarynki, by nie wpadł w szał. „Tylko go nie drażnić. Nie dość, że wariat, to jeszcze podchmielony!”

- No to mam przechlapane! – zmartwiony osobnik zwalił się ciężko na ławkę obok Agnieszki. – Oni tam czekają na szampana. Mroziliśmy jedyną, składkową butelkę „Don Perignon’a” na zewnątrz, w śniegu, razem z truskawkami – chłopak potrząsnął foliową torebką. Agnieszka zauważyła, że rękawy futerka są mocno przykrótkie. „Chyba nie jego?” – Mieliśmy otworzyć o północy. Poszedłem po szampana i truskawki na tyły domu. Gdy je wygrzebałem spod śniegu, pojawił się skądś taki wielki biały, kudłaty pies, mówię ci, potwór i porwał truskawki. Puściłem się za nim w pogoń, odzyskałem torebkę, ale znalazłem się na drugim końcu wsi i nie pamiętam, w której chacie są moi znajomi. Przyjechaliśmy dzisiaj po południu, było już ciemno i niewiele zdążyłem zobaczyć. Wiedziałem, jak się chata nazywa, ale już teraz nie pamiętam. Wszystko mi się poplątało...

- Nie dziwię się, trochę się wypiło... – stwierdziła z przekąsem Agnieszka.

- Nawet nie, ze dwie lampki wina musującego, poszło jak zwykle w nogi, ale język mam sprawny. Niestety, jeśli nie pojawię się na czas z szampanem, nie będzie mowy o sprawności jakiejkolwiek części mojego ciała.

- Właśnie, porozmawiajmy o twoim ciele. Nie chciałabym wydać się wścibska, ale dość dziwacznie jest przyodziane.

- Co masz na myśli? – szczerze zdziwił się chłopak.

- Twoje futerko...

- Jakie fu..., o rany, no tak, to cała Alicja! – chłopak oglądał uważnie swój wierzchni strój. – Pomagała mi znaleźć płaszcz, gdy szedłem na dwór po szampana. W pokoju było ciemno, spieszyliśmy się. Może zamieniła specjalnie, znana jest z robienia dowcipów... O, szelma jedna, ten kieliszek też musiała mi wsadzić do kieszeni w ostatniej chwili!

- Alicja to twoja dziewczyna? Pewnie jest wściekła, że cię nie ma...

- Wszyscy są wściekli, mieli nadzieję na towarzystwo „Don Perignon’a” o północy!

- A co to za rarytas?

- Nigdy nie piłaś? Najszlachetniejszy, najbardziej snobistyczny trunek, żadne tam włoskie wino musujące, butelka kosztuje kilkaset złotych!

- Warto wydawać tyle pieniędzy na alkohol?

- To nie alkohol, to szampan!  Znawcy twierdzą, że nie można się nim upić, natomiast w cudowny sposób dodaje blasku życiu... To coś w sam raz na powitanie Nowego Roku!

W tym momencie rozległ się gwar. Ze wszystkich okolicznych domów wysypali się ludzie. Jak w bajce o Kopciuszku jakiś zegar zaczął wybijać północ przy wtórze chóru mieszanych głosów, liczących głośno: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć...

- Nowy Rok! Otwieramy Perignona! – chłopak w pośpiechu odkręcał drucik. Akurat, gdy padło chóralne: „dwanaście”, uwolniony z butelki trunek zaczął wyskakiwać pianą. Chłopak szybko wyciągnął z kieszeni elegancki kieliszek i nalał złocistego płynu, wrzucił truskawkę. Prawie pełną butelkę odstawił na ławkę.

- Księżniczko..., jak właściwie masz na imię??

- Agnieszka...

- Ja jestem Michał, bardzo mi miło. Czy wypijesz ze mną szampana z truskawką?

- Czy mogłabym odmówić? Chociaż, to trochę niebezpieczne, moja babcia zawsze mówiła, że jeśli pije się z jednego kieliszka, pozna się cudze myśli...

- Nie mam nic do ukrycia: wiesz, że jesteś piękna? – speszona Agnieszka schowała się za kieliszkiem. Szampan był zimny, ale już z trzecim łykiem cudowne ciepło rozeszło się po jej ciele. Gdy podawała napój Michałowi, jego palce dotknęły jej dłoni. Zbliżył się do niej na odległość oddechu i trzymał jej dłonie z kieliszkiem w swoich dłoniach, ogrzewając je leciutkim chuchaniem. Patrzył jej w oczy. Agnieszce zakręciło się w głowie, ale nie umiałaby powiedzieć, czy to z winy szampana, czy Michała...

- Czy mogę cię pocałować? – zapytał ledwie słyszalnym szeptem. Wokół nich rok się właśnie kończył hukiem petard i sztucznych ogni.

- Sama nie wiem, przecież ledwie się znamy...

- Miej ochotę na szaleństwo: pocałunek z nieznajomym w pierwszej minucie nowego roku. To dobra wróżba... może spotkasz miłość? –  nie pytając jej więcej o zdanie upuścił pusty kieliszek w śnieg, otoczył ją ramionami i zaczął całować delikatnie policzek, potem ucho, szyję, wdychając zapach jej skóry tuż pod blond włosami upiętymi w misterny kok. Gdy jego wargi dotknęły wreszcie jej ust, oboje zamknęli oczy. Całkowicie oddali się pieszczocie. Czas przestał płynąć.

- Michał, ty patałachu, wysłać cię tylko po szampana, zaraz znikasz w damskim futrze i całujesz piękne nieznajome w samym środku wsi! – wesoły głos tuż przy nich wyrwał Michała i Agnieszkę z ekstazy.

- Marek? Nareszcie! Jest szansa na ciepłą herbatę! – Michał wyraźnie się ucieszył. Marek dostrzegł stojącego na ławce szampana.

- Macie szczęście, że butelka jest prawie pełna! Myślę, że reszta da się przebłagać. Nie zrobią z was deseru...

- Ja już nie piję. To jest mój szampan... - Michał spojrzał ciepło na Agnieszkę i ujął mocno jej dłoń. - Chodźmy stawić wspólnie czoła tym bestiom! Będziesz moim alibi...

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. werandacountry.pl

 

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dama z pokrzywą

Wczoraj miałam urodziny. Pognało mnie w plener nieopodal Wrocławia - konkretnie do Kraskowa, bo chciałam pokazać moim gościom tę górę kwarcu emanującą niebywałą energią, która znajduje się nieopodal góry Ślęża. A przecież i sama góra to czakram Ziemi i miejsce tajemniczego starożytnego kultu oraz  rożnych pogańskich rytuałów, gorliwie kultywowanych także współcześnie.

W rezultacie do kopalni kwarcu nie doszliśmy, wiem przecież, że trzeba się umawiać z właścicielem, a nie miałam okazji tego zrobić. Pomysł wypadu zresztą urodził się w niedzielny poranek. Potraktowaliśmy więc wizytę w Kraskowie jako spacer po jesiennym plenerze - słonko akurat wyszło, zieloność na polach i pagórkach jeszcze była, liście na drzewach - takoż, więc mieszczuchy się natleniły.

W Kraskowie jest też pięknie odrestaurowany pałac-hotel, w którym można by zjeść urodzinowy obiad,
jakby co. Pałac jednak okazał się zamknięty na trzy spusty, zaryglowana okazała brama wjazdowa nie pozwalała nawet wsunąć stopy na teren posesji, ale w ogrodzie tegoż pałacu wypatrzyliśmy tajemnicze sfinksy. Krążą plotki, że właściciele pałacu (Niemcy) są iluminatami... Wow! Bardzo tajemnicze miejsce, ale to normalka jeśli chodzi o Ślężę. Okolica kipi magią. Do parku pałacowego też nie można było wejść, dlatego sfinksy są ściągnięte zoomem zza krzaków.
Z całkiem bliska za to wypatrzyłam świeżozielone, dorodne... pokrzywy! Coś podobnego, w listopadzie? Zadziwiło mnie to bardzo, aż zerwałam sobie bukiecik i będę sobie parzyła herbatkę pokrzywową.

W obliczu małego głoda, który nas dopadł pojechaliśmy do innego miejsca na obiad. W Samotworze jest pałac Aleksandrów i trafiliśmy na rewelacyjną ofertę - obiad rodzinny w formie bufetu. Do wyboru było wiele zimnych, wykwintnych przystawek, zupa z cukini, trzy dania główne i desery z naleśnikami z musem czekoladowym polane Baileysem, na czele. Miejsce jest szalenie urokliwe, z kameralną atmosferą. Poznaliśmy tam malarkę, p. Teresę Berezowską, która namalowała większość obrazów z kwiatami i pejzaży w pałacu. Pokazano nam też pokoje hotelowe - wszystko było tak piękne, że Gosia postanowiła zrobić tu swoje wesele. Co z tego, że na horyzoncie nie ma nawet kawałka nosa kandydata - sie znajdzie. Najważniejsze, że już jest pomysł na imprezę. Bo imprezy to jest to, co tygryski lubią najbardziej!
Po wybornej uczcie wróciliśmy do Wrocławia i zdążyliśmy do kina na "Idę". Hm, tylko nie wiem, czy wybór repertuaru był trafny na tę moją urodzinową okazję...

wtorek, 12 listopada 2013

Jesienna wena, czyli co zrobić z suszonymi liśćmi

Od kilku tygodni rozpiera mnie twórcza moc.

Rozpieranie polega głównie na tym, że zbieram opadłe z drzew liście, i to nie tylko polskie! Jak zaczęłam ich kolekcjonowanie w ogrodzie, kontynuowałam w okolicznościach przyrody nadodrzańskiej, potem w Broumovie, gdzie zdobyłam przecież niezwykłe liście miłorzębu, a potem nawet w Dreźnie (tu dowód w postaci portretu kobiety z
liściem platana nad Łabą odznaczonej). Drezna przywiozłam zresztą cały platanowy bukiet, bo takich właśnie drzew jest tam wielka obfitość.

Kolekcję powiększałam przy każdej okazji, jak każdy maniak ogarnięty twórczą pasją i żądzą rękodzieła.

Ponieważ moja nowa koleżanka blogowa z Manufaktury pomysłów kompletnie mnie olała, mimo próśb nie podpowiadając żadnego pomysłu na wykorzystanie tej mojej liściastej kolekcji, musiałam zdać się na własną inwencję. 

Zaczęłam od suszenia i formowania liści metodą znaną wszystkim przedszkolakom, a mianowicie włożyłam je w książki. Zastanawiałam się, czym by je utrwalić, gdyby miały posłużyć do dekoracji (zapragnęłam bowiem, ku zdumieniu domownika, ozdobić nimi większość mebli i drzwi w domu...). Wpadłam na pomysł, że lakier bezbarwny je ładnie nabłyszczy i może nawet przyklei do podłoża. No to wzięłam się do pracy i polakierowałam liście. Niestety funkcja klejąca lakieru nie znalazła mego uznania.



Mam już zatem pokaźny zbiór kolorowych, półmatowych liści. Gdzieżby je tu nakleić (bo twórcza moc trwa i nie chce odejść...)? Przypomniałam sobie o małej szafeczce na biżuterię. Tak wyglądała przed ozdobieniem:




Jednak nie wystarczyło mi odwagi, by ją całą w liściach skąpać, więc na razie jedna ściana szafki. Klejenie nie było łatwe, gdyż musiałam użyć kleju uniwersalnego, który ma zapach butaprenu, ale na szczęście nie jest tak silny jak kropelka,  z którą to mam same przykre doświadczenia. Kiedyś przyklejając sobie fleczka do obcasa mało nie skleiłam na wieki: swoich palców, buta i biurka... Ale wracając do liściastej manii, teraz szafeczka wygląda z boku tak:





No i jak wyszło? 

Mam już plan ozdobienia w podobny sposób szafki na buty w przedpokoju... Się będzie działo!

Wcale nie głupia gąska…

W dniu Św. Marcina dostaliśmy zaproszenie na obiad do mojej przyjaciółki. Pretekstem był polski obyczaj jadania gęsi właśnie w listopadzie. Jest wtedy ponoć najlepsza.

Mieliśmy też nadzieję, że odwdzięczymy się za znalezienie bransoletki i jakimś cudem znajdziemy jej zagubiony kolczyk, tkwiący spokojnie w zakamarkach szaf i szafeczek, których jest pełno w Gosi domu. Zanim więc gospodyni podała nam consommé rzuciliśmy się na czworakach po podłodze, szukając zguby. Bez efektów. Zwabieni jednak zapachem trufli przygalopowaliśmy do stołu.

Zupa (consommé) wyglądała trochę jak rosół, tyle że nie z makaronem, a prostokątnymi pierożkami. Nie jadłam nigdy wcześniej tak wytwornie nazywającej się zupy. Jest to podobno klasyk kuchni francuskiej, bardzo esencjonalny bulion, gotowany przez Gosię na gęsi, przez 5 godzin. Następnie został z niego usunięty cały tłuszczyk, a zupa została sklarowana. Do niej Małgosia zrobiła pierożki z wątróbką i truflami. Małmazyja… Consommé może niekoniecznie wykonuje się we Francji z gęsi, ale na pewno nie robi się go często, bo przygotowanie jest piekielnie czasochłonne. Jednak jaki efekt! Kulinarna maestria.

Na tym jednak nie koniec, czas na clou obiadu. Na stół wjechała gąska, i to jaka! Pieczona w majeranku, jabłkach i śliwkach przez 3,5 godziny, o brązowej chrupiącej skórce i mięsku rozpływającym się w ustach. Gosia podała ją z ziemniaczanym puree (ale takim, że z łyżki nie chciało zejść) i czerwoną kapustką z musztardą imbirową (którą zakupiła w tej słynnej drezdeńskiej musztardziarni). Ależ to był obiad! Do dziś mi ślinka leci…

Objedzeni kontynuowaliśmy poszukiwania kolczyka w domu. Ruchy mieliśmy nieco utrudnione, bo z gąską w brzuszku trudno się schylać, ale daliśmy radę. Nadal jednak nic z tego.

Gdy wieczorem żegnaliśmy gospodynię na wszelki wypadek przejrzeliśmy klatkę schodową, wejście do piwnic, zdjęliśmy nawet kratkę z wycieraczki przed wejściem do bramy. Guzik z pętelką.

niedziela, 10 listopada 2013

Uciekające złoto

To niesamowite, jakie nagromadzenie złotych zgub mi się ostatnio zrobiło...

Po zgubieniu i znalezieniu egipskiej bransoletki w Dreźnie (opisanym niedawno w poście pt. Zwariowany weekend w Dreźnie), bezcennego dla mnie amuletu, miałam kolejną przygodę. Zaraz następnego dnia po powrocie z tego wyjazdowego weekendu pojechałam wieczorem do galerii handlowej coś tam sobie załatwić. Weszłam dosłownie do 3 sklepów i już, już miałam, kobiecym zwyczajem, zdobyć czwarty, gdy tknęło mnie jakieś przeczucie - i zerknęłam na rękę. No tak, nie mam drugiej bransoletki (ta egipska była w naprawie) - równie dla mnie cennej. 
Od lat bowiem noszę dwie, nie zdejmuję ich nigdy - druga została kupiona wieki temu we Florencji na słynnym Ponte Vecchio - moście złotników. To najstarszy z florenckich mostów, pochodzi  z XIV wieku, ale tak naprawdę drewniany most był tu już w czasach starożytnego Rzymu. W XIII w. powstały tu pierwsze sklepy, początkowo rybne. W XVI w. na ich miejsce pojawiły się warsztaty jubilerów i złotników. Nie jest to może najpiękniejszy z mostów (poniżej focia z 2001 roku, z rodzicami), ale jaką owiany legendą i jakąż patyną wieków pokryty!


W jednym ze sklepów złotniczych wówczas rodzice kupili mi złotą bransoletkę - prezent na 40-te urodziny. Była dla mnie niezwykła, gdyż naśladowała stary wzór Etrusków. A właśnie wyprawa śladami etruskich grobowców zawiodła nas w 2001 roku do Toskanii. No i masz ci los, ta druga bezcenna ozdoba z mocą piękna sprzed 2500 tysięcy lat - właśnie ode mnie uciekła. 
Wróciłam natychmiast swoim śladem, pytając w odwiedzanych sklepach, czy ktoś nie znalazł mojej zguby. Potem przejrzałam parking pod galerią i trasę od samochodu do sklepów w centrum handlowym - nic.
Po powrocie do domu obejrzałam okolice garażu, garaż, wreszcie sprawdziłam samochód (może spadła mi z ręki w kabinie), torebkę - nic. Kamień w wodę. Tym razem modlitwy do św. Antoniego uznałam za bezcelowe do kwadratu - raz mi przecież pomógł w nieprawdopodobny wręcz sposób, ale drugi - nie, to niemożliwe, ileż można liczyć na wyrozumiałość Antoniego? Minęły dwa dni, zdążyłam już odebrać z naprawy egipską, pierwszą zgubę. Cieszyłam się z odzyskania bransoletki, ale zgubienie drugiej martwiło mnie podobnie. Uknułam sobie nawet hipotezę, że ta druga się zgubiła, by sprawdzić, czy będę za nią tak samą rozpaczać, jak za pierwszą.
Jestem w pracy, sięgam po torebkę, szukając czegoś, stawiam ją więc na biurku i patrzę z góry, bo wyciągam coś tam. Moja torebka to taki worek, w którym jest druga, mniejsza, zamykana na zamek. Patrzę więc i coś mi się tam błyszczy na dnie tegoż worka. Co to? Co to???? Co to????????? O rany, moja etruska bransoletka!!!!! Zerwała się i spadła prosto do mego przepastnego torbiszcza. Ooochhh, święty Antoni, ależ Ty masz do mnie cierpliwość!!!!!!
Jeśli ktoś uważa, że te zguby i znalezienia to pryszcz, no to teraz najgorsze: jest trzecia zguba. Tym razem już nie moja, ale przyjaciółki. I to tej zasłużonej znalazczyni pierwszej zgubionej w Dreźnie bransoletki. Małgosia zgubiła złoty kolczyk. Prawdopodobnie w autobusie, w drodze do pracy. Poprosiła już moją mamę o wsparcie u Antoniego - ale zguba zaszyła się na amen... Tym razem sprawa wygląda beznadziejnie do sześcianu.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Najpiękniejsza mleczarnia świata, musztarda trabantowa i poniedziałek w porcelanowej Miśni

Ciąg dalszy zwariowanego weekendu w Dreźnie…

W poniedziałek Drezno obudziło nas chmurne, mimo że to były Mamy urodziny. Postanowiliśmy jednak wykorzystać maksymalnie pobyt w hotelu i zostać do południa. Po śniadanku (do którego wyjątkowo nie piliśmy szampana) udaliśmy się na zwiedzanie atrakcji dzielnicy Neustadt, w której to położony był nasz hotel. Największą z nich jest sklep Pfundów z 1880 roku – najpiękniejszy sklep nabiałowy świata, poświadczony certyfikatem księgi Guinessa! A więc na piechotę, spacerkiem przemierzaliśmy uliczki dzielnicy mało zniszczonej nalotem w 1945 roku, pełne bogatych mieszczańskich kamienic, uroczych knajpek wychodzących ze stolikami wprost na ulicę - klimaty znane nam z Paryża, miast prowansalskich czy włoskich. Można się było poczuć wręcz śródziemnomorsko, a to przecież poczciwe Drezno w październikowej szacie – tylko 260 km od Wrocławia!

Mijaliśmy małe sklepiki florystyczne, z 1001 drobiazgów, a nawet sklep ze szczotkami – zadziwiło mnie, że ktoś się może z tego w Dreźnie utrzymywać. W Polsce trudno jest znaleźć szewca, a tu proszę – ktoś wyrabia ręcznie różne szczotki, ktoś inny je kupuje… Z drugiej strony ta niemiecka porządność i potrzeba czyszczenia wszystkiego najwyraźniej napędza popyt na takie przybory. Niektóre szczotki miały naprawdę dziwaczne i niesamowite kształty – że już nie wspomnę o ich przeznaczeniu, o którym nie mam bladego pojęcia…


Mama ze szczotkami
Dotarliśmy do miejsca, w którym kręciło się więcej ludzi. To musi być ta mleczarnia Pfundów! Wchodzimy, sklep nie jest jakiś ogromny, ale przecudny, wyłożony kaflami od podłóg, poprzez ściany i łącznie z sufitem. I to jakimi! Barokowe wzory, girlandy kwiatów i inne motywy roślinne, maszkarony i scenki wiejskiego życia. 



A wszystko jest dziełem renomowanej firmy Vileroy&Boch (istniejącej wszak od 1748 roku!). Dresdner Molkerei Gebrüder Pfund to po prostu sklepik z nabiałem założony przez  rolnika z Reinholdshain. Przywędrował w XIX w. do Drezna z żoną Matyldą oraz sześcioma krowami - chcieli sprzedawać świeże mleko „miastowym”. Przedsiębiorczość Paula Pfunda dała sukces rynkowy. Posiadanie  krów na miejscu miało wielki plus – nie trzeba było transportować mleka z odległych farm, a  klienci mogli obserwować proces dojenia, cedzenia i studzenia. Taki był początek mlecznego imperium. Do Paula dołączył brat Friedrich Pfund i jego synowie.  Jako pierwsi w Niemczech Pfundowie wprowadzili mleko pasteryzowane i skondensowane. Oprócz obiektów hodowli zwierząt zakładali laboratoria, fabrykę tektury, drukowali etykiety w wielu językach. Posiadali sale balowe, lakiernie, pracownie krawieckie, warsztaty samochodowe, pralnię parową i przedszkola dla dzieci pracowników. W roku 1891 firma zajęła budynek przy Bautzner Strasse 79 - tam nadal właśnie jest sklep. W czasach NRD sklep zamknięto. Powrót do tradycji sklepu był możliwy dopiero po 1990 roku. 
Spadkobiercy Pfundów eksportują obecnie mleczne wyroby, szczególnie sery i podejmują koktajlami mlecznymi (maślanka, kefir) turystów. Turyści przybywają tu nie tylko po to, by dokonać zakupów, ale także dla wystroju, który jest unikalny na skalę światową. Ręcznie malowane kafle Villeroy & Boch pokrywają wszystkie płaszczyzny, z nich jest też lada, półki sklepowe, cudna umywalka. Dekoracyjny efekt potęgują lustra. W 1998 r. sklep został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii „najpiękniejsza mleczarnia świata”. Niestety, nie można fotografować wnętrza, dlatego nasze ujęcia są robione „z biodra” -  i kiepskiej jakości…
Kupiliśmy parę pamiątek, sera żadnego, bo jakoś nie mieliśmy potrzeby. Za to tuż obok Pfundów wpadliśmy w oko… musztardowego cyklonu. Malutki sklepik z musztardami wszelakich smaków i kolorów! I chrzany były – też smakowe. Można było wszystko do woli degustować na małych opłatkach - musztardy z mango, chilli, z imbirem, śliwkową, gruszkową, truflową i jaką tam  jeszcze chcecie. Były też „hecne” musztardy – erotyczna, imprezowa i … trabantowa, w kolorze pięknego turkusu. Nabyłam, dam w prezencie, bo do jedzenia jest.
W południe wróciliśmy do hotelu, zapłacili, wykwaterowali się. W głosowaniu (bardzo demokratycznym) zdecydowaliśmy, że nie jedziemy już na drezdeńską starówkę, lecz do… Miśni. Tam pozwiedzamy, zjemy obiadek urodzinowy i będziemy wracać do Wrocławia,  bo kończy się nasz weekendowy wypad.



Przed Miśnią malownicze pagóreczki pokryte winnicami kazały się nam zatrzymać na sesję zdjęciową. Nie wiedzieliśmy, że produkuje się tutaj wino. Kojarzyliśmy Miśnię z porcelaną, tymczasem Saksonia jest najbardziej na wschód wysuniętym regionem winiarskim Niemiec. Centrami produkcji są Radebeul i Meißen (Miśnia). Pierwsze wzmianki o uprawie wina w Saksonii pojawiają się w XII wieku! W XVI wieku było tu 10 000 hektarów winnic.  Dziś jest zaledwie 450. Przeważa Muller-Thurgau. Saksońskie wina są zdecydowanie wytrawne, a miśnieńskie należą do rarytasów. Ciekawe jest to, co wyczytaliśmy w przewodniku po Saksonii, że jak w każdym regionie granicznym panuje pewne niezdecydowanie  - Saksończycy w ogóle, w tym Drezdeńczycy wahają się, czy wolą wino, czy piwo. Sama jestem rozdarta, chociaż częściej pijam wino, ale niektóre piwa są w pewnych okolicznościach niezastąpione. Też jestem z pogranicza?

Dojeżdżamy w końcu do samego miasta, z cudnie położonym na wzgórzu i górującym nad miastem Zamkiem Albrechtsburg. Zanim się do niego dostaniemy, idziemy niesamowitymi uliczkami, wspinającymi się w górę,  z platformami widokowymi, ogrodami, małymi winnicami, romantycznymi schodkami i przejściami. Panorama z góry jest zachwycająca: Łaba, miasteczko. Pewnie codziennie oglądali ją więzieni na zamku przez Gutka II Mocnego alchemicy, wynalazcy porcelany europejskiej: Johann Friedrich Böttger oraz Ehrenfried Tschirnhaus. Tu w zamku była pierwsza manufaktura – chodziło też o to, by utajnić proces produkcji „białego złota”. Zwiedzamy gotycką katedrę, znajdującą się na dziedzińcu Albrechtsburga ( z prawej zdjęcie wnetrza). Jest boska. Są tu sarkofagi książąt saksońskich, a w  bocznej kaplicy kolejny kąsek – obraz Cranacha Młodszego.

Płuczemy gardła piwem na zamkowym tarasie z widokiem takim, że hej (na lewo dachy Miśni).
Schodzimy na dół, do Rynku, by coś zjeść. W środku pyszni się późnogotycki ratusz, a okalają go renesansowe kamieniczki w doskonałym stanie. Siadamy w ogródku, zamawiamy coś mięsnego z karty – i jakież jest moje zdziwienie (znam trochę niemiecki wszak), gdy okazuje się, że zamówiłam…  golonkę. Hm. Nie to, żebym nie lubiła, ale zaskoczona jestem. I jak podana! Okazuje się prze-przesmaczna. Młodziutka kelnerka w stroju saksońskim upewnia się, czy wszystko nam smakuje. Ależ naturlich!

Po prawej stronie mamy tył kościoła  NMP, w którym jest  kurant z porcelanowymi dzwoneczkami, grający melodyjkę o pełnej godzinie - pierwszy taki na świecie.  Umila nam obiad.
Objedzeni wracamy do samochodu. Wyciągam z czeluści bagażnika 3 małe szampaniki truskawkowe i pijemy w aucie (kierowca oblizuje się tylko a raczej odurza truskawkowym zapachem) za Mamy zdrowie. Po 2,5 godzinie jesteśmy w domu. Bajkowy weekend, zaprawdę.



czwartek, 31 października 2013

Zwariowany weekend w Dreźnie!

Opisany w kilku słowach: jak zgubić i znaleźć złotą bransoletkę, zrobić wybuch w szklance wody i nabyć za grosz kilogramy czystej sztuki…
Nasz urodzinowy (to mama była jubilatką) wypad do Drezna okazał się bardzo emocjonujący, pełen wrażeń różnej natury i cudownych zdarzeń, w których uczestniczyli, m.in.: św. Antoni (zaocznie), tajemniczy Anioł o ciemnej skórze (z papier-mache), spory kawał drutu, jednozębna sprzedawczyni na pchlim targu, grzałka do wody, niezwykły pianista grający na wozie zaprzężonym w konie, a wszystko z barokową Florencją w tle, czyli miastem, które podbiło w trzy minuty nasze serca…
Do Drezna przyjechaliśmy w sobotę przed południem (podróż autostradą zajęła nam 2,15 h, co jest lepszym wynikiem, niż ta sama odległość autostradowa na trasie Wrocław-Kraków!). Pogoda była październikowo… letnia: ponad 20 stopni, pełne słońce, czyste niebo. Zatrzymaliśmy się najpierw na pchlim targu nad Łabą, gdyż była to jedna z atrakcji, którą chcieliśmy „zaliczyć”. Wałęsaliśmy się między straganikami, na których już za 1 euro można było nabyć cudeńka. Ja wypatrzyłam jakiś drewniany stary świecznik w stylu prowansalskim, a Andrzej znalazł curiosum – kolekcję szklanych płytek pokrytych czarno-białymi fotografiami przedstawiającymi jakieś rzeźby i płaskorzeźby, detale architektoniczne. Niektóre były podpisane: Florencja, Siena. Na moje pytanie, co to za zbiór, jednozębna sprzedawczyni wzruszyła ramionami. Nabyliśmy więc skarb czystej sztuki za 5 euro, a jako bonus (bo sprzedawczyni najwyraźniej ucieszyła się, że pozbyła się grata) dorzuciła jeszcze szklany świecznik.
Z dosłownie kilogramami sztuki (waży to wszystko dość sporo) pochodziliśmy jeszcze trochę, podziwiając ubraniowe stylizacje niektórych klientów i pojechaliśmy „zaokrętować” się w hotelu, w dzielnicy Neustadt po drugiej (niż Starówka) stronie Łaby. 
Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy na zwiedzanie Starego Miasta (Altstadt). 
Drezno jest zachwycające, nazywane nie bez powodu Barokową Florencją. Przyczynia się do tego ogromny kompleks budowli, stłoczonych na małej przestrzeni, przeglądających się w rzece, z najbardziej przypominającą włoskie cud-miasto - kopułą Frauenkirche. Obok niej wyrasta szklana kopuła Akademii Sztuk Pięknych (zwana przez Drezdeńczyków wyciskarką do cytrusów) i barokowo zdobione fasady budynków przy Tarasach Bruhla. Kościół,  Zamek Rezydencjalny, Semperopera, Zwinger – oczopląsu można tam dostać!

Wałęsaliśmy się w sobotę do zmroku, mijając m.in. anioła z papier-mache z twarzą murzyna, pewnie dzieło studentów Akademii Sztuk Pięknych. 
Dotarliśmy potem do placu przed Frauenkirche, zwabieni dźwiękami pianina. Pianista grał na instrumencie zawieszonym na podświetlonej platformie, ciągniętej przez konie. Czarował nastrojem, Beatlesami.
Zasłuchana zarzucałam sobie plecak na ramię i poczułam, że szarpnęłam moją złotą bransoletkę. To amulet, przywieziony wieki temu z Egiptu, z krzyżem Amona i kartuszami różnych faraonów – talizman, w co wierzę, chroniący mnie przed chorobami. Szybko rozejrzałam się wokół, ale stałam akurat w miejscu, w którym znajdowały się jakieś gęste metalowe kratownice, wyloty wentylacyjne z podziemnego parkingu – nie wiadomo dokładnie co, ale czeluść prowadząca w głąb ziemi. Jeśli bransoletka tam wpadła, to po niej. Ciemności pozwalały w tylko ograniczonym zakresie przejrzeć otoczenie – tak czy owak, ślad po bransoletce zaginął. Zmartwiłam się, prysł dobry drezdeński nastrój. Nie chodziło mi o stratę materialną, aczkolwiek złoto to złoto. Bardziej przerażona byłam utratą amuletu! Błyskawicznie straciłam ochotę na włóczenie się po mieście, pomimo wszystko nadal pięknym. Wróciliśmy więc do hotelu, snując hipotezy, jak i kiedy zgubiłam bransoletkę? Na zdjęciach w aparacie postanowiłam sprawdzić, w którym momencie mam ją jeszcze, a kiedy jej nie widać. Pod aniołem z paper–mache widać było już tylko jedną, więc albo schowała się pod rękawem, a może ją tam właśnie zgubiłam, aczkolwiek na 90% byłam pewna, że stało się to na placu pod Frauenkirche. Mama upierała się, by rano udać się na poszukiwania, tym bardziej, że ma „chody” u św. Antoniego – patrona spraw beznadziejnych i zagubionych...
Przygotowując kolacyjkę w pokoju hotelowym używaliśmy grzałki do wody. Przy którejś tam herbacie nie zagotowała się woda, więc podeszłam do kubka. Zimny. Chciałam więc wyłączyć i ponownie włączyć urządzenie grzewcze, a tu nagle jak nie huknie, jak nie błyśnie, w oczy mi minipiorun uderzył, że pół godziny później widziałam jeszcze świetlne pieczątki w oczach. I po grzałce, spaliła się! Kontakt również. Dobrze, że mama miała zapasową… Z tej wielkiej mocy, która na mnie przeszła odskoczył mi metalowy guzik-napa w nowiutkich dżinsach. Co to za energetyczny wir się wokół mnie wytworzył – do dziś nie wiem…
W niedziele rano znów wyruszyliśmy do Altsatdt, postanawiając iść wczorajszą marszrutą, by wypatrywać bransoletki. Ja się opierałam, ale pozostała trójka nalegała bardzo. Poza tym przy tym murzyńskim aniele jest akurat wejście do Muzeum „Festung Dresden” – systemu podziemnych korytarzy, który i tak mieliśmy zamiar zwiedzać tego dnia. Niedzielny poranek był równie słoneczny i pokazał nam ponownie zachwycającą twarz Drezna. Mama cały czas śpiewała pod nosem piosenkę Ordonki „Święty Antoni…”, a ja wątpiłam głęboko z cud znalezienia bransoletki, próbując pogodzić się ze stratą. Doszliśmy pod anioła. Nie było w trawie mego amuletu, Gosia jedynie znalazła jakiś drut, który wplątał jej się w nogi. Ponieważ było tuż po 11-tej, spóźniliśmy się na wejście do Festung Dresden, bo możliwe jest tylko o pełnych godzinach. Mając więc 3 kwadranse zapasu do kolejnego wstępu poszliśmy w stronę Fraunekirche. Trójka moich towarzyszy upierała się, by pójść na plac szukać zguby w świetle dnia, a ja wątpiąc głęboko w sens tych poszukiwań poszłam do Muzeum w Zamku Rezydencjalnym dowiedzieć się, kiedy możliwe byłoby zwiedzanie Grunes Gewolbe – komnaty z klejnotami królewskimi, których wartość w czasach Augusta Mocnego przewyższała cenę Zamku w Moritzburgu, rezydencji 200-pokojowej…
Wracam z informacjami, tymczasem w umówionym miejscu (fragment ruin-pomnik zniszczenia Frauenkirche) czeka na mnie uśmiechnięta mama, przebierając nogami. Domyślam się, że ma dobre wieści… Niepewna podchodzę, a mama krzyczy rozemocjonowana z radości: Gosia znalazła bransoletkę, jest pod kratownicą, byłam już pod aniołem po drut, a  teraz Andrzejek będzie próbował ją wyciągnąć!

Pędzę więc na miejsce "zbrodni", widzę klęczącego na kratownicy Andrzejka, z nosem przy ziemi. Moja bransoletka jakieś pół metra poniżej gęstej kraty, połyskuje nieśmiało, zatrzymała się na osłonie rur, czy licho wie czego. Parę centymetrów dalej – czeluść. To szczęście, że stanęłam akurat w tym miejscu! Zadanie jednak nie jest proste – wprawdzie drut od Anioła z papier-mache spełnia rolę wędki, ale robota wymaga precyzji i cierpliwości – ba, akurat dobrze trafiło, bo Andrzejek jest taki właśnie... Jest samo południe, sporo ludzi się kręci wokół, budzimy zrozumiałą w tych okolicznościach ciekawość. Andrzejek żąda skombinowania śrubokrętu, chce otworzyć kratę. Pędzę do pobliskiego baru, po długich konsultacjach z iPhonem sprzedawczyni rozumie wreszcie angielskie słowo screwdriver i daje mi morderczy zestaw niesamowitych ostrzy, wyciągnięty chyba z pończochy. Wracam i widzę, że obok Andrzejka leży drugi koleś i też łowi moją bransoletkę. Po prostu para Słowaków przechodziła obok i chłopak rzucił się do pomocy. Miłe.

Po kilku emocjonujących minutach mamy ją! Jeszcze tylko zapięcie… Jest! Drut, podarowany Gosi przez anioła z papier-mache (no i to ona wypatrzyła przecież zgubę wśród krat) jest pieczołowicie zwinięty i jako święty drut (kto widział „Życie Briana” Monthy Pytona, wie o co chodzi…) zostaje zachowany. Udajemy się też pod anioła, by mu podziękować za niezbędne narzędzie...

Szczęśliwi rozsiadamy się w samym środku placu i pijemy najlepszego na świecie  Erdingera… Nie w głowie nam już zwiedzanie muzeów, ale jednak ochłonąwszy udajemy się do twierdzy. Co za nuda! Oczekiwaliśmy tajemnicy, gąszczu korytarzy, ciekawych opowieści, a tu zwiedzanie tylko po niemiecku. Przewodniczka zatrzymuje się na długie minuty w jednym miejscu i  szeleszczącym głosem coś tam opowiada – czujemy się jak na chińskim bądź tureckim kazaniu… Niewypał.

Znudzeni zamierzamy sobie jeszcze luźno pochodzić, zwłaszcza drugi Erdinger by się przydał, bo zaschło nam w gardłach, ale przypominam sobie, że nazajutrz niczego nie zwiedzimy w Dreźnie, bo jest poniedziałek, a więc muzea są zamknięte. No to pędzimy do Zwingeru, by obejrzeć chociaż malarstwo dawnych mistrzów, klejnoty muszę sobie odpuścić. Wpadamy na 1,5 ha przed zamknięciem. Czasu więc niewiele, z drugiej strony – za dużo też nie jest się w stanie zobaczyć, bo każdy z nas zna pojęcie (i skutki) szoku estetycznego.  No, ale jest przepięknej urody Madonna Sykstyńska Rafaela ze znudzonymi  aniołkami, które widzę na kubkach, serwetkach papierowych od lat. To one rafaelowskie są! Odkrycie! Jest śpiąca Wenus Tycjana, są obaj bracia Cranachowie (jednego szczególnie wszak kocham za Madonnę z Jodłami, która znajduje się w Wrocławiu – i pisałam już o niej na tym blogu w kategorii Ars). Jest dziewczyna niosąca filiżankę czekolady, jest czytająca list  przy oknie. O rany, skarbów malarstwa tu tyle, że zbombardowani jesteśmy. Pięknem.
Włóczymy się już po ciemku (była przecież zmiana czasu), chociaż nie jest tak późno to coraz mniej widać, mimo że miasto jest wspaniale doświetlone. Mamy jeszcze poniedziałek na zwiedzanie, dzień Mamy urodzin, więc jest szansa na powtórkę. Jednak dochodzi do Drezna jakiś okruch huraganu szalejącego w Europie, bo gdy znów raczymy się Erdingerem w ogródku restauracji pod Frauenkirche (jednak wraca się na miejsce zbrodni :-)), to podmuch strąca naczynia ze stolika, przewraca stoły, zaczyna lać deszcz - musimy uciekać. Wracamy do hotelu tramwajem.

ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi...