czwartek, 28 lutego 2013

Bomba biologiczna

Komunikowanie się za pomocą Internetu to fajna rzecz, ale gdy wirtual przemienia się nagle w real i przyjmuje postać... szczenięcia, trzeba pomyśleć o tym, jak pogodzić obie rzeczywistości... Takie zmartwienie miały Ania z Olą...

Siedziałam właśnie u Ani w domu i jak zwykle urzędowałyśmy przy kompie. Szalałyśmy w necie gadając z różnymi osobami na calutkim świecie, gdy... zadzwonił dzwonek u drzwi. Ania poszła otworzyć. To jakiś mężczyzna w uniformie firmy kurierskiej „Wyślemy wszystko” z małym bagażem w ręce:

-        Mam dla pani przesyłkę!

-        Dla mnie? – zdziwiła się Ania.

-        Tak, dla Anny Radeckiej. Proszę podpisać.

-        To ja, rzeczywiście. Ale, ale... od kogo?

-        Nadawca jest na... gdzie to na tej budzie może być napisane, hm...? – zamruczał kurier pod nosem i zaczął oglądać przenośną, plastikową... klatkę dla zwierząt. O, tu jest! – powiedział, wręczając Ani małą budę z... psiakiem w środku. Żywym! Najżywszym na świecie, bo właśnie wysunął różowy języczek, by polizać palec Ani.

-        To chyba jakaś kosmiczna pomyłka! – wyszeptała Ania, z czułością patrząc na pieska. (Która z nas z czułością nie patrzy na małego pieska?)

-        Proszę pani, zwrotów nie przyjmujemy! Jak pani chce to odesłać, to trzeba zamówić kuriera i zapłacić. I wiedzieć, komu zwrócić... To była szczególna przesyłka, nadana dzisiaj, bo wie pani, węże, krokodyle, słonie i psy - wyliczał kurier - musimy dostarczyć w ciągu kilku godzin.

-        A wielbłądy mają więcej czasu? – wtrąciłam się z prawdziwym zainteresowaniem. Ania nie dała mi się jednak tego dowiedzieć:

-        Pan zwariował! Jakie węże i krokodyle??? No, a poza tym musi tu gdzieś być wpisany nadawca! – zdenerwowała się Ania.

-        To niech pani poczyta... – powiedział kurier i... umknął, mało sobie nóg na schodach nie łamiąc. Usłyszałyśmy tylko jego szalony śmiech Drakuli, gdy był już na dole. Mocno podejrzane.

-        „Stowarzyszenie Wielbicieli Ani, ulica Sercowa 7, 00-001 Obejmijmnie...” – moja przyjaciółka przeczytała mi powoli napis na naklejce (jakby był pisany hieroglifami egipskimi).

-        Ale czad! Dziewczyno, masz wielbiciela, własne stowarzyszenie i psa! – oświadczyłam radośnie, wyjmując szczeniaczka, tę psią słodycz, z budy. Nieważne, od kogo. To i tak na pewno jakiś pomyleniec (miałam na myśli darczyńcę).

-        Nie wygłupiaj się, Ola! Rodzina mnie z domu wyrzuci. To jakiś żart? – Ani najwyraźniej włączył się mózg.

-        Może i żart, ale zobacz, jaki on jest słodki! I pewnie chce mu się pić, albo jeść. Chodź, musimy się nim zająć. Pomyśl, w jakim ty byś była stanie, gdyby cię ktoś wysłał pocztą?

-        W bardzo złym! Na pewno pogryzłabym kuriera!!! – wrzasnęła Ania, aż piesek przysiadł ze strachu na swojej słodkiej, psiej pupce i zrobił siusiu na dywanie.

Godzinę później maleństwo było nakarmione i spało słodko w starym swetrze Ani, z którego zrobiła mu legowisko w pokoju. Z rękawa wystawał mu tylko pyszczek. Wyglądał jak ocean niewinności.

-        Musiał być bardzo zmęczony, biedactwo – powiedziałam, patrząc na niego ze smakiem miodu w ustach. - Jakie damy mu imię? Może Bąbel?

-        Bąbel albo Balbina. Mniejsza z tym. Teraz zamierzam znaleźć tego typa, ofiarodawcę, pożal się Boże. Jestem pewna, że to któryś z naszych znajomych z fejsa albo naszej klasy  – powiedziała Ania z dość zawziętą miną.

-        Czemu jesteś zła? To przecież niezły numer, ej, nie bierz tego tak poważnie! Pomyśl, że masz jakiegoś wielbiciela, którego stać na... psie szaleństwo!

-        A jak on zechce przysłać mi słonia kurierem, to co???? Na jakiegoś palanta trafiłam, słowo daję. Dobrze Ci mówić, ty to masz przynajmniej porządnych wielbicieli! Wolałabym twoich, wiesz!

Fakt, moi znajomi z netu to są dopiero „goście”! Weźmy numero uno: Redwana z Algierii, który ostatnio zrobił stronę w Internecie  i jest to strona o „naszej miłości”. Zamieścił tam fotomontaże swoich i moich zdjęć (które mu wysłałam e-mailem, a poza tym rozmawiamy za pomocą kamery internetowej, więc sobie poskanował) i opowiedział tam po angielsku, jak bardzo jest we mnie zakochany, jaką jestem cudowną dziewczyną i w ogóle... Strasznie to romantyczne! Czuje się prawie jak gwiazda show-biza. A „ola” po arabsku znaczy „raj” podobno. Więc mam mieć jak w raju... Redwan chce przyjechać do Polski na wakacje. Przysłał mi już nawet „gościnne” prezenty: sukienki arabskie – tak zwane galabije (w jednej wystąpiłam ostatnio na Sylwestra) w różnych kolorach i pierścionek z czerwonym kamieniem, nie wiem, może nawet jest złoty...

Drugi korespondent, Ajman z Dubaju, jest bardzo bogatym przedsiębiorcą i dopiero co oświadczył mi, że kupił fabrykę cukierków w Tajlandii i będzie tam produkował nowość – czekoladowe cuksy o nazwie... Oleńka! Proponowałam mu, żeby je krócej nazwał, może właśnie „Ania” (przez wzgląd na moją superprzyjaciółkę), ale Ajman powiedział mi, że „ania” po arabsku oznacza... sprzęt gospodarstwa domowego, więc jak kupi fabrykę czajników, moja przyjaciółka ma to jak w banku! Ania chciała więc, by nam przysłał chociaż pocztówkę z tego Dubaju, ale Ajman uważa, że prezent musi być dostosowany wartością do osoby obdarowanej, więc dla nas to tylko brylanty wchodzą w grę. Okej, mogą być te brylanty, byle dobrze wysmażone i z cebulką...

Fajnie tak sobie pisać w wirtualu, bajerować facetów, mieć wielbicieli, którzy produkują cukierki o twoim imieniu i w ogóle, ale dzisiejszy numer z psiakiem przestał być wirtualny. Rzeczywistość wkroczyła brutalnie w nasze, z Anią, sieciowe i codzienne życie. Musiałyśmy się zastanowić, co zrobić z Bąblem-Balbiną!

-        Myślę, że trzeba zadzwonić do tej firmy kurierskiej i zdobyć prawdziwy adres nadawcy! – powiedziałam po głębokim namyśle. - Przecież ktoś musiał za to zapłacić - za przesłanie psa, budę. A miasta Obejmijmnie nie ma nawet na mapie!

-        Masz rację, firma jest tu najważniejszym ogniwem. Muszą wiedzieć! Tylko czy nam powiedzą, może to jakaś tajemnica?

-        No coś ty, a jak by ktoś chciał prawdziwą bombę ci podesłać, to co? Też będą wtedy tacy tajemniczy?

-        Bąbel to jest bomba! Biologiczna... – powiedziała Ania, z wyrzutem patrząc na psiaka, który darł w  strzępy swoje niedawne legowisko. Wyspał się, najadł, to teraz czas porządzić.

-        Jedziemy tam! – zarządziłam. –Weź tylko tę naklejkę z przesyłki. To nasz dowód nadania i odebrania.

Po dotarciu do siedziby firmy kurierskiej „Wyślemy wszystko” (nadmieniam, że jechałyśmy trzema tramwajami, a potem autobusem, bo to aż na peryferiach miasta) - niewiele się jednak dowiedziałyśmy. Pan w recepcji nas zwyczajnie wyśmiał, aż mu się brzuch trząsł. Powiedział, że nie przyjęliby do doręczenia przesyłki od nieistniejącego nadawcy!

-        Stowarzyszenie Wielbicieli.... hahahaha... Obejmijmnie.... hahahaha – mało nie dostał czkawki! Wyszłyśmy stamtąd złe.

-        I co teraz, Holmesie? – zapytała Ania, siadając na murku.

-        To sobie poczekamy na tego „naszego” kuriera”? Przecież go poznamy. Jeśli tu pracuje, to musi się kiedyś pojawić!

-        Na pewno, o północy... Poza tym nie bardzo pamiętam, jak wyglądał, tylko ten jego drakulski śmiech... – rzekła ponuro Ania, próbując mi zaprezentować odgłosy, wydawane wtenczas przez kuriera. Wyszło coś jakby sowa huczała do pustej beczki.

-        Ale się śmieje ta mała! – powiedział przechodzący obok nas mężczyzna do kolegi. Obaj byli w uniformach kurierskich. - Śmieje się całkiem podobnie, jak ten przyjęty ostatnio do pracy, no wiesz, Adamski czy jakoś tak...

-        A.... rzeczywiście, masz rację! Może to ktoś z rodziny Adamsów? Hehehehe.... – zaśmiali się obaj i zniknęli w magazynie.

-        No widzisz, nawet wiemy, jak się nazywa! – wykrzyknęłam z triumfem, gdy mężczyźni się oddalili. – Idę sprawdzić o której kończy swoją pracę... Zaczaimy się po prostu na niego! – postanowiłam.

Nie musiałyśmy długo czekać. Za trzy kwadranse nasz kurier wynurzył się zza węgła. Zastąpiłyśmy mu drogę z obu stron.

-        O, o! Ja panie chyba znam – powiedział pewny siebie, jakby zdawał egzamin maturalny.

-        Tak, przyniósł nam pan psa. Chcemy wiedzieć, od kogo była przesyłka! – byłyśmy stanowcze. Jak kat przy gilotynie.

-        Nie mogę tego wyjawić. Obowiązuje mnie tajemnica służbowa! – powiedział zdecydowanym głosem kurier.

-        W takim razie zgłaszamy na policję, że dostałyśmy od pana bombę! – zagroziłam.

-        Jaką bombę? To był szczeniaczek, zresztą śliczny, sam pomagałem... – tu wyraźnie ugryzł się w język.

-        To jest bomba proszę pana! Bomba biologiczna! Nie wykręci się pan, znamy swoje prawa! – zablefowała Ania. – I co pan sam pomagał!!! – wrzasnęła groźnie, by nie myślał, że mu odpuścimy.

-        No dobra, wszystko wam powiem. Mam kuzyna, młodszego ode mnie, jest w waszym wieku. Odkąd pracuję jako kurier ciągle mnie męczył, bym pomógł dostarczyć niezwykłą przesyłkę pewnej dziewczynie, w której się zakochał, a jest zbyt nieśmiały by jakoś zwrócić na siebie uwagę. W końcu się zgodziłem. I to cała prawda. Sam pomagałem mu wybrać pieska w schronisku...

-        Tylko tyle? – zapytałam.

-        Jak to „tylko tyle”? – zwróciła się do mnie Ania. – Wreszcie jakiś porządny człowiek, który lubi zwierzęta i... dawać prezenty kobiecie! I jest realny, nie z jakiegoś Dubaju czy Algierii, ale z tego samego miasta. Uffff...

-        No, to remis między nami... – ucieszyłam się.

-        Czy może pan dać mi w takim razie namiary do darczyńcy, bym mogła za pieska podziękować? – zapytała niewinnie Ania.

-        Tak, jestem na to przygotowany. Oto adres... – kurier pogrzebał w kieszeniach i podał jej świstek papieru.

-        Kocham_Anie@wp.pl - wyczytała powoli, jakby miała przed sobą egipskie hieroglify. Gdzieś w tle słyszałam zgrzytanie zębów.

-        Witaj w klubie!- powiedziałam wesoło do mojej najlepszej przyjaciółki.

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. tapeta-na-pulpit.pl

środa, 27 lutego 2013

Walenty w rajstopach

Kobieca intuicja czasami jest omylna. Basia myślała, że Walentynki okażą się szarym, zwykłym dniem jak każdy inny, a tu tymczasem...


Obudziłam się dzisiaj z przeczuciem, że nic, ale to kompletnie nic się nie wydarzy. A szkoda, bo są w końcu Walentynki! Przyjemnie byłoby dostać od kogoś miłą, miłosną karteczkę... Maleńki, najmniejszy znak, że ktoś o mnie myśli, marzy, że ktoś mnie w ogóle zauważył... – wzdychając ciężko nad swym losem „solistki” powlokłam się, na wpół jeszcze śpiąca, do łazienki. Lustro od razu rzuciło mi się w oczy. Całe było zamazane czerwonym kolorem, który tworzył chyba jakieś napisy. Włożyłam wyciągnięte z kieszeni piżamy okulary i ze zdumieniem spostrzegłam, że na lustrze jest namalowane szminką wielkie serce oraz napis w nim: „KOCHAMY CIĘ, BALBINKO!”. A niech to, moja niepoważna rodzinka (w liczbie osób czterech – mamy, taty, babci i starszej siostry) musiała pamiętać jednak  o Walentynach. Tylko wkurzyło mnie, że wszyscy z uporem maniaków nazywają mnie Balbinką! A ja mam na imię Barbara. No i jestem już za duża na takie zdrobnienia! Bliższe oględziny serca na lustrze i napisów wykazały, że moi fani, by dokonać dzieła, zużyli do cna jedyną, jaką posiadam, pomadkę w czerwonym kolorze. Poza tym kto ma to teraz umyć???
Wygrzebałam się wreszcie do szkoły, zostawiając zabazgrane lustro, bo Walentynki Walentynkami, ale fizyczna maniaczka, czyli Prądnica zapowiedziała na dziś test. Wybiegłam za kwadrans ósma i wsiadłam do windy. Piętro niżej dosiadł się Maciuś z Kajtkiem czyli mój kumpel-dziesięciolatek ze swoim rozbrykanym kundelkiem. Kajtek jak zwykle natychmiast wskoczył na mnie, radośnie machając ogonem i drąc mi rajstopy łapami.
-        Maciuś, trzymaj go, no widzisz, widzisz co on zrobił??? A ja już jestem w niedoczasie!
-        Oj, przecież zawsze drze ci te twoje dziewczyńskie rajstopy czy coś tam. Może on nie lubi rajstop?
-        A co lubi? Pończochy samonośne? Jaki ma wyrafinowany gust, pomyślałby kto!
-        Co znaczy wyrafinowany? I pończochy samonośne? - dopytuje się Maciuś.
-        Innym razem ci wytłumaczę. Dobra, pędzę, bo się spóźnię do budy!
-        Kajtek i ja składamy Ci życzenia walentynkowe – krzyknął za mną Maciuś i uciekł w te pędy. No proszę, nawet takie małe pikusie jak Maciuś wiedzą, że dzisiaj składa się wyrazy hołdu damom!
Na przystanek wpadłam, rozglądając się za autobusem. Ani widu. Stał za to ten okropny Aleksander zwany Wielkim, facet z klasy wyżej, chodzący Brad Pitt, opędzający się od dziewczyn rękami i nogami. Obrzydliwość – zarozumialec i w ogóle nie ta kategoria. Niestety... przystojny! Nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni, więc się sobie nie kłaniamy, chociaż ja wiem, kto on zacz. Nie  podejrzewam, by on w ogóle znał moje imię, albo zarejestrował, że chodzimy do tej samej budy, w dodatku z  tego samego przystanku. Przecież nie należę do „topowych” dziewczyn w naszej szkole. Nie było za dużo ludzi, więc widocznie moje podarte rajstopy musiały mu się rzucić w oczy, bo popatrzył na moje nogi, potem ciut wyżej powędrował jego wzrok, aż... nasze oczy się spotkały. Oczy to on ma, że niech go! – pomyślałam sobie, by jakoś opanować dziwne drżenie, w  które wpadło moje serce. On jakby się nad czymś zastanawiał. Nie dowiedziałam się nad czym, bo podjechał wreszcie autobus i wskoczyliśmy różnymi drzwiami. Na szkolnym przystanku wysiadłam i nie oglądając się za siebie, pobiegłam. Byłam strasznie spóźniona.
-        Gdzieś ty się podziewała? – szeptem skarciła mnie Justyna, gdy sadowiłam się koło niej w ławce, przeprosiwszy nauczycielkę za spóźnienie.
-        Nie mogłam się wygrzebać!
-        Zauważyłam, że masz podarte rajstopy!
-        Mhm, to Kajtek...
-        Jakiś napalony adorator? - dopytuje się Justyna.
-        No coś ty! To pies Maciusia!
-        Aaaaaaaaa, ten psi wariat... – Justyna była wyraźnie rozczarowana. Spodziewała się widocznie jakiejś walentynkowej opowieści. – A ja dostałam trzy kartki! – pochwaliła się nagle.
-        Żartujesz?
-        No coś ty! Patrz! – wyjęła z zeszytu wspomniane przesyłki.
-        Dostałaś je pocztą?
-        Nieeeee, leżały na mojej wycieraczce...
-        To dziwne, aż trzech osobników pofatygowało się do ciebie na wycieraczkę, by podrzucić kartki? - prowadziłam śledztwo.
-        Widocznie...
-        Dziewczyny, proszę o spokój! – zezłościła się na nas nauczycielka, prowadząca lekcję. – Pogadacie sobie na przerwie!

Na przerwie, niestety temat Walentynek był kontynuowany.
-        A Ty, Bacha, ile kartek dostałaś? – drążyła Justyna.
-        Zero. Napis na lustrze się chyba nie liczy...
-        No nie.
-        A wyznanie dziesięciolatka?
-        Nie przesadzasz? Zadajesz się ze zbyt młodymi facetami! - prychnęła.
-        Chciałabym się zadawać z JAKIMIKOLWIEK mężczyznami... – wyznałam jej w desperacji.
-        Eeeeee, nie przejmuj się. Na pewno coś się rozwinie... – rzekła bez namysłu Justyna. Ale nie wyjaśniła, z czego się coś ma rozwinąć, a chętnie bym się dowiedziała...

I nagle stała się rzecz zadziwiająca. Na swój walentynkowy sposób niby możliwa, ale dla mnie  - całkowicie jak z bajki o Kopciuszku! Pod koniec tejże przerwy podchodzi do mnie Aleksander, zwany Wielkim, i podając mi jakąś płaską paczuszkę mówi:
-        Coś mi się wydaje, że zamiast Walentynki bardziej przydadzą ci się dzisiaj rajstopy?
-        Skąd wiesz? – zapytałam nieprzytomnie.
-        Przecież widziałem, w jakim stanie byłaś na przystanku...
-        A w jakim ona była stanie? – zapytała oszołomiona Justyna, która widać szybciej ode mnie doszła do siebie po tym objawieniu.
-        W stanie wskazującym na spożycie przez... jakiegoś psa! – odparłam zamiast niego, by nie myślał sobie, że nie stać mnie na rajstopy, albo że jestem taka niechlujna.
-        Pomyślałem, że w kiosku znajdę jakąś tymczasową parę, która nie pozwoli ci zmarznąć...
-        To miłe... – powiedziałam biorąc pakunek, i chciałam powiedzieć więcej, ale mi przerwano.
-        To ty się znasz na damskich rajstopach? Skąd wiedziałeś, jaki rozmiar? Sprawdź, Baśka, czy dobry! A może to pończochy samonośne, albo nie ten den, za cienkie na luty? – z Justyny kaskadą wylewały się znaki zapytania. Chyba była troszeczkę zazdrosna...
-        Darowanemu walentynkowo koniowi w zęby się nie zagląda! – zezłościłam się na moją przyjaciółkę i jej zadufany ton głosu.
-        Trochę się znam na rajstopach, bo mam dwie siostry... – przyznał się w międzyczasie Aleksander, uśmiechając się do mnie porozumiewawczo.
-        No widzisz, zagadka się wyjaśniła – zwróciłam się kpiąco do Justyny. – A jak Tobie się odwdzięczę za taki dowód troski o moje zdrowie? – zapytałam Aleksandra.
-        Niech pomyślę...
-        Kup mu skarpetki! – podpowiedziała teatralnym szeptem Justyna.
-        Wiesz co, idź je sobie najpierw załóż i sprawdź, czy dobry wybrałem rozmiar. O reszcie pogadamy na następnej przerwie – powiedział Aleksander i zostawił nas.
-        Jeju, ale numer! – prawie wrzeszczała zaaferowana Justyna. - Aleksander Wielki kupił Baśce walentynkowe rajstopy!
-        Czy chcesz donieść o tym całej szkole? – zapytałam ze spokojem.
-        Bacha, ale czad, wiesz ile dziewczyn chciałoby, żeby on choć na nie zerknął przypadkiem! A tu jeszcze taka walentynka!
-        Ty też byś chciała?
-        Ja...ja? Ja??? Yyyyy... – Justyna straciła całkiem fonię.
-        Prawdę mówiąc, to jego spojrzenie mnie całkiem roztapia – przyznałam się.
-        No właśnie! – no i miałam jasność w tym temacie. Przynajmniej wiem, że będę miała rywalkę o względy Aleksandra. – No, to idę założyć te rajstopy... – zostawiłam Justynę na korytarzu.
Okazało się, że rajstopy są całkiem przyzwoitej jakości, do koloru i rozmiaru też nie miałam zastrzeżeń. Co za skarb z tego Aleksandra – nawet potrafi kupić damską rzecz! Na kolejnej przerwie podszedł do mnie znowu i oznajmił, że już wie, czego zażądać za rajstopową walentynkę. On też chce dostać walentynkę! Oj, będę musiała wymyślić coś oryginalnego i to jeszcze dzisiaj, by zmieścić się w czasie. Wygląda jednak na to, że Walenty generalnie przyniósł mi szczęście – Aleksander najwyraźniej mnie dostrzegł i ma chęć ten kontakt jakoś podtrzymywać lub nawet rozwijać? Justyna za to stała markotna w kącie.
-        Co się stało?
-        Nic. Tylko... tylko... te wszystkie moje kartki... to.... to  pisała jedna osoba....
-        Ojej, jedna też jest cenna. Dobrze, że chociaż jedna! – pocieszałam ją. Widocznie gdy ja zmieniałam rajstopy, ona sobie coś przemyślała.
-        Ale właściwie.... to .... to... ja je sama napisałam! – ufff, wydobyła to z siebie!
-        Nie szkodzi. I tak cię lubię, inaczej bym się z tobą nie przyjaźniła, prawda? Daj spokój, to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Sama widzisz – szczęście może przyjść nagle.
-        I w... rajstopach – powiedziała Justyna przez łzy.
-        No właśnie...

Walentym, tak pracowicie przynoszącym mi szczęście, jest chyba... Kajtek. Po szkole więc wybrałam się do mojego kumpla, Maciusia, by Kajtka jakoś ukochać. Kupiłam mu Pedigree - na pewno w życiu nie jadł takich psich frykasów. Maciuś, kiedy mnie zobaczył, przestraszył się, że przyszłam po pieniądze na rajstopy albo na te tam... pończochy.
-        Gdzie jest Kajtek? – zapytałam.
-        W drugim pokoju. Zamknąłem go, żeby ci nic nie podarł!– odparł Maciuś.
-        No to go wypuść! Może sobie drzeć do woli! Im więcej nadrze, tym lepiej!
-        O rany, jesteś pewna?
-        Jasne! Podarte rajstopy przynoszą szczęście i niechaj od dzisiaj wiedzą to wszystkie panny – powiedziałam proroczo i poszłam szaleć z Kajtkiem. Jutro czeka mnie cudowny, cudowny dzień. I jest mi obojętne, w jakich on będzie rajstopach...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. e-lady.pl

wtorek, 26 lutego 2013

Balonem nad Kapadocją

Ależ niepokojący news z 26. lutego 2013! 19 zagranicznych turystów zginęło w katastrofie balonu w okolicy Luksoru w Egipcie. Prawdopodobnie turysta i pilot przeżyli i zostali przewiezieni do szpitala z ciężkimi obrażeniami. Według egipskich źródeł balon, którzy przewoził 21 osób, zapalił się na wysokości ok.  300 metrów, co spowodowało eksplozję zbiornika z gazem. Balon spadł następnie na plantację trzciny cukrowej. Na miejscu znaleziono do tej pory 14 ciał.

Wycieczki balonami organizowane o wschodzie słońca są bardzo popularne wśród turystów w Luksorze, odwiedzających takie atrakcje jak świątynia w Karnaku czy Dolina Królów. Cóż, balonując nad Kapadocją nie miałam pojęcia, że to dość niebezpieczny wypad. Jedyne, co przychodziło mi wówczas do głowy to groźba spadnięcia. W ogóle nie brałam pod uwagę wybuchu butli z gazem (hel), która przecież znajduje się w koszu i jest ogromnych rozmiarów. Poza tym pod balonem jest cały czas otwarty ogień, gdy ogrzewa się powietrze wypełniające balon - chwila nieuwagi i materiał balonu się zapali, stopi i nici z fruwania...
Ale nie chcę Was straszyć. Tak naprawdę wypadki zdarzają się, jak w każdej innej dziedzinie, nie jest to duzy odsetek i nie powinien zniechęcać do spróbowania takiej niezwykłej przejażdżki...
Oto fotorelacja:




poniedziałek, 25 lutego 2013

Szewski poniedziałek

Jak większość ludzi nie lubię poniedziałków. A dziś w dodatku było szaro za oknem, więc o ósmej wpadłam na pomysł, że wezmę dzień urlopu na żądanie. Będę miała czas dla siebie, na to i owo, w domku. Na co? Na przykład, na zafarbowanie włosów i nałożenie maseczki ujędrniającej… Nie przypuszczałam jednak, że w piżamie i wałkach na głowie można przeżyć przygodę…

Dzwonek domofonu zabrzmiał dokładnie w momencie, gdy całość zgniłozielonej w kolorze, superodżywczej maseczki z glinki ułożyła się wdzięcznie na mojej twarzy. Wyglądałam jak koszmar z ulicy Wiązowej…
- Tak słucham? – rzuciłam do słuchawki domofonu.
- Poczta Polska. Mam dla pani Beaty paczkę…
- Proszę wejść! – czekałam przecież na przesyłkę z zakupioną na allegro, z „Maścią końską” dla mamy. Holender, jak ja przyjmę listonosza w tym zamaskowanym stanie? Zanim jednak zdążyłam coś zrobić z twarzą w zielonej mazi (w grę wchodziło jedynie zarzucenie chustki na głowę i utworzenie całunu), zadzwoniła moja komórka. Numer mi nieznany, odbieram więc, ale coś przerywa, nie słyszę dobrze, kto mówi. W tym momencie listonosz jest już pod drzwiami, otwieram, on patrzy na mnie, lekko chwieje się na nogach. Ja udaję, że niczego nie widzę, zajęta ustalaniem, kto do mnie dzwoni i czego sobie życzy.
- Halo, halo? Nic nie słyszę… - mówię do słuchawki, ignorując odrętwienie listonosza, jego zjeżone przerażeniem włosy, który trzymając oburącz sporą paczkę podsuwa mi drżącą dłonią listę do podpisania. Składam machinalnie podpis, on kiwa głową i szybko się odwraca, zbiegając po schodach, ja zamykam drzwi i kontynuuję rozmowę przez telefon. Dzwoni moja stomatolog… Też sobie wybrała moment!
Po omówieniu ważnych kwestii dotyczących planu wszczepienia implantu zębowego mam wreszcie czas zająć się paczką. Coś ona duża – jak pudełko butów, a przecież maść zmieściłaby się w połowie  albo jednej trzeciej tej objętości. Dumając nad rozrzutnością internetowych sprzedawców rozcinam papier i moim oczom ukazuje się... pudełko od butów, oklejone taśmą. Rozcinam ją, w środku para czarnych, krótkich kozaczków. Rozmiar się zgadza: 38.
- Rany boskie! – przemyka mi przez głowę przerażająca dla hipochondryka myśl – czy ja mam już starczy uwiąd? Zapominam, co kupuję w Internecie??? Buty zakupiłam, a nie pamiętam? Wprawdzie nie dalej jak wczoraj zamokły mi moje czarne kozaczki i myślałam o wymianie, ale to był dopiero pomysł, więc kiedy zdążyłam go zrealizować, co, gdzie i jak? Podwójne życie prowadzę czy co??? Czekałam na maść końską, a ktoś mi kopytka przysyła????
Olśniło mnie jednak po chwili: to nie jest mój zakup! Co jak co, ale butów używanych nie kupowałabym. Całkiem upewniona o pomyłce chcę sprawdzić, kto to wysłał. Na kopii etykiety adresowej nic nie widać. No to sprawdzam odbiorcę, ale nie ma tu mojego nazwiska i adresu tylko coś niewyraźnego, lecz ulica jest czytelna: to… Plac Grunwaldzki, a więc nie moja! Doczytuję jeszcze drugi wiersz: Pasaż Grunwaldzki (to nazwa galerii handlowej). O kurczę, listonosz pomylił paczki!
Co teraz? Muszę iść z paczką na pocztę i poinformować o pomyłce. Czekam kwadrans, by zielona maź zastygła w zielone błoto na mojej twarzy. Skóra jest dzięki temu mocno ściągnięta, i gdybym miała teraz krzyczeć albo, na przykład, zjeść posiłek – groziłoby to rozerwaniem ust… Usuwam wreszcie maseczkę, trudząc się dobre kilka minut i używając szorstkiej rękawicy kosmetycznej oraz dużych ilości ciepłej wody. Udało się! Po godzinie jestem już gotowa udać się na pocztę. Po drodze jednak wstępuję do zieleniaka po drobne zakupy warzywne, ale niefortunnie parkuję auto – pod drzewem, na którym trwa wielka uczta małych ptaszków. Może to wróble, może sikorki, ale nie mam czasu się przyjrzeć, bowiem w ciągu paru sekund zostaję zaatakowana ptasimi kupkami: na mnie i na samochód spada prawdziwy grad – są dziwne: glutowate, ciągnące się, długie, w kolorze jasnozielonym (ten kolor mnie dziś prześladuje…). Widzę to dokładnie, bo jakaś setka rozpluskuje się na dachu i masce samochodu, kilka pada obok, jedna w świeżo dziś umyte i zafarbowane włosy. Nawet podczas chowania zakupów do bagażnika jego wnętrze nie zostaje przez ptaszęta oszczędzone – kilka seledynowych glutów wpada do środka. Wciskam się do auta, czując się jak na „Ptakach” Hitchcock’a i osłonięta już dachem spoglądam w górę: drzewo jest obrośnięte jemiołą i to jej owoce są taką smakowitą, przeczyszczającą ucztą dla ptaszków… Z malowniczym glutem we włosach, którego za nic nie mogę usunąć, oddalam się na pocztę.
W urzędzie zgłaszam reklamację. Gdy pani z okienka wychodzi na zaplecze poszukać numeru komórki do gapowatego listonosza, dzwoni moja komórka. Znów nieznany numer… Kobiecy głos zaczyna nieśmiało pytaniem, czy czekałam dziś na paczkę. Od razu rozumiem, że dzwoni do mnie osoba, która odebrała moją paczkę, a ja może mam jej. Pani mi tłumaczy, że odebrała, podpisała, trochę się zdziwiła, że taka mała ta paczka, ale dopiero po otwarciu i znalezieniu maści końskiej prawdziwie się zdumiała… Okazuje się, że to stoisko obuwnicze w Pasażu Grunwaldzkim, więc postanawiamy z panią wymienić się paczkami. Wraca urzędniczka i bezradnie rozkłada ręce: listonosz jest nieosiągalny. Pocieszam ją, że moja paczka sama się odnalazła, i że idę właśnie dokonać paczkowej wymiany. Pani na poczcie oddycha z ulgą. Ja również.
Z łatwością odnajduję sklep obuwniczy, który ma moją cenną paczkę z maścią końską na bóle stawów. Sprzedawczyni też jest ubawiona pomyłką listonosza. Przez chwilę zastanawiam się, czy to nie palec Boży ta pomyłka – może powinnam kupić sobie nowe kozaczki, ale poziom wyprzedaży mnie nie zadowala – buty są, nawet ładne, ale wciąż dość drogie. Odpuszczam więc i wracam do auta. Nie mogę pozwolić, by moja Bella wyglądała tak jak wygląda: żałośnie okupiona. Jadę do mojej myjni ręcznej, której właściciel zawsze wita mnie z galanterią: o, moja księżniczka przyjechała. Załapuję się na szybki prysznic „odkupiający”, ale szef nie jest dziś rozmowny: nie uśmiecha się wcale, jakiś taki smutny, nie prawi mi komplementów. Może to przez tego gluta we włosach? Zagajam, że mam szewski poniedziałek, na co on, że ma szewski do kwadratu, prawdziwą masakrę… Widzę, że człowiek nieszczęśliwy, więc nie drążę tematu.
Wracam wymytą Bellą do domu i umieszczam w bezpiecznym (od jemioły) garażu. Sama idę wymyć głowę z gluta. Po raz drugi tego poniedziałku…


Skandal


Justyna staje się wbrew swojej woli bohaterką skandalu na imprezie u przyjaciółki. Wzburzona wybiega z mieszkania jeszcze przed dwunastą. Na tym nie koniec jednak jej kłopotów...

Wieczór sylwestrowy ciągnął się w swoim wolnym rytmie – niczym nudna lekcja (albo program dla rolników o hodowli kurczaków). Nie było jeszcze 22.00, więc wszystko niby dopiero się rozkręcało. Prawdę mówiąc, rozkręcało się tak od jakichś dwóch godzin i poza oznakami coraz większego upojenia alkoholowego u chłopaków oraz irytująco piszczącego śmiechu dziewcząt (z tych samych powodów) - niespecjalnie widać było zwiastuny tzw. „dobrej zabawy”. Brakowało wyraźnie duszy towarzystwa, która to wszystko rozrusza, albo weźmie tuzin gości w garść i coś sensownego wymyśli. Nie można było w tej kwestii liczyć na gospodynię – moją przyjaciółkę Kaśkę, bo zbyt mocno była zajęta swoim nowym odkryciem – zielonookim Mateuszem, wydobytym na światło dzienne z mroków klubu „Bury krokodyl”... Nie miałam jej tego za złe, ja też byłam kiedyś zauroczona...
Tak naprawdę nudziłam się przeokropnie w ten sylwestrowy wieczór. Pewnie dlatego, że przyszłam tu sama. Wokół mnie  właściwie tylko amoniakalne (by nie powiedzieć „maniakalne”) pary, zajęte wyłącznie sobą. Ja, niestety, od miesięcy nie miałam kogo zaprosić, więc wiadomo było, że w takich towarzyskich konstelacjach wieczór będzie stracony. Cóż jednak miałam za wybór? Wolałam znaleźć się w gwarze nawet kosztem  kilku niekoniecznie miłych, ludzkich twarzy, niż samotnie spędzać wieczór w domu. Lubię samotność, ale nie w sylwestra! Nie będę więc narzekać!
Sięgnęłam po koreczek z żółtego sera, jednocześnie dokładnie przyglądając się parze, która tuż obok mojego fotela oddawała się namiętnym pocałunkom. Moja osoba, ukryta w zacisznym kącie pokoju tanecznego w niczym im nie przeszkadzała. To była Marta i Robert, od trzech miesięcy „totalnie” (zdaniem Marty) w sobie zakochani. Jego dłonie błądziły właśnie po jej krągłych pośladkach, a usta prawdopodobnie szykowały się do krwawej operacji – na mój gust chciały odgryźć dziewczynie... szyję. Naszła mnie dziwna refleksja: gdy patrzy się z boku, niezaangażowanym emocjonalnie okiem na ludzi ogarniętych pożądaniem, to oni zawsze wyglądają śmiesznie albo niesmacznie... Cóż, niech im tam będzie – szczęściarze, mają siebie... Sama chętnie potrenowałabym pocałunki z kimś miłym, zwłaszcza w taki szczególny wieczór, jak dzisiejszy. Zajęta obserwacją nie zauważyłam, kiedy zbliżyła się do mnie Kasia:
-        Dobrze się bawisz, Juju? – spytała mnie pieszczotliwie, z troską w głosie.
-        Jasne, ten koreczek (tu wskazałam resztki żółtego sera na bambusowym patyczku) właśnie poprosił mnie do tańca! W kolejce czeka jeszcze śledź w śmietanie.
-        Nie wygłupiaj się! Przykro mi, bo widzę, że się nudzisz, przecież cię znam! Wkurzona jestem, bo miał przyjść ten mój głupi kuzyn, ale pewnie się rozmyślił. Przynajmniej byś mogła z kimś pogadać.
-        Z głupim? A poza tym, co mu nagadałaś, że się wystraszył? Że wypadają mi zęby?
-        W ogóle mu o tobie nie mówiłam, bo by pomyślał, że was sobie swatam, i tym bardziej by nie przyszedł! Taki dziwny jest.
-        O, jaki cwany. A nie swatasz nas?
-        Skądże!
-        A właściwie – to dlaczego nie?! – Bawiło mnie zakłopotanie Kaśki. – Okey, okey. Jest jak jest, ale radzę sobie.
-        Na pewno?
-        Na pewno. Idź już do Mateusza, bo zatęskni się tam w kuchni na śmierć!

Spojrzałam na zegarek. O rany, jeszcze półtorej godziny do północy i będzie można się stąd wreszcie stlenić. Sylwester zostanie „zaliczony”. Tylko jak wytrzymać tyle czasu? Postanowiłam ruszyć się z mojego kącika i pójść na zwiady do kuchni. Towarzystwo rozpełzło się po zakamarkach dużego domu rodziców Kaśki. Czułam się okropnie samotna. W kuchni nie było nikogo. Pochyliłam się przy lodówce, usiłując wyjąć z dolnej półki sok w kartonie, gdy nagle ktoś objął mnie od tyłu. Czyjeś dłonie zacisnęły się na moim brzuchu, a potem zaczęły zmierzać nieco wyżej. Chciałam się wyprostować i uwolnić z tych niemiłych mi pieszczot. Czyjeś ręce trzymały mnie jednak jak w kleszczach albo w imadle.
-        Przepraszam, czy nie zostałam z kimś pomylona? – chciałam zagaić rozmowę i upewnić się, kto mnie trzyma w tych dziwacznych objęciach.
-        Na pewno nie, Justyna! Na końcu świata poznam ten tyłeczek... Od dawna mi się śnisz po nocach. – O rany, to Robert, ukochany facet Marty! Miał trochę kłopotów z wysławianiem się, ale sens zdań dotarł do mnie aż zbyt dobrze!
-        Robert? – poczułam, że uścisk nieco zelżał. Obróciłam się więc bokiem do napastnika, bo ta „tylna” pozycja zdecydowanie mi nie odpowiadała. Chłopak rzucił się ku mojej szyi i podobnie jak Marcie pół godziny temu, usiłował ją chyba przegryźć! – Facet, co ty wyczyniasz? – zirytowałam się nie na żarty. Sytuacja stawała się obleśna, ale niestety, nijak nie mogłam się od niego uwolnić. Chwyt był chyba po pijacku zacięty i mocny. Nie odpowiedział mi, no contact! Jak na zawołanie w kuchni pojawiła się... Marta z czułym „Robciu” na ustach. Zobaczyła to, co się działo przy lodówce – mnie w objęciach jej chłopaka, który z kolei pochylał się nad moją szyją. Słowa zamarły jej na ustach, ale nie na długo.
-        Ty obrzydliwa dziwko!!! – Obraźliwe niezasłużenie słowa raniły mnie jak chłosta. – Odczep się od mojego faceta! Przyszła sama i myśli, że może prowokować cudzych chłopaków! Wynocha stąd, bo oczy ci wydrapię! – Marta wyglądała na wściekłą. Robert sam odskoczył ode mnie i patrzył zuchwale wokół. Nie wyglądał na zaatakowanego przez spragnioną pieszczot, ale nikt tego nie zauważał. Zleciała się reszta towarzystwa. Ale zadyma!
-        Co tu zaszło – Kaśka wkroczyła na środek kuchni, starając się opanować sytuację.
-        Twoja przyjaciółka-zdzira napadła Roberta! – poskarżyła się Marta.
-        To niemożliwe, prędzej Robert ją napadł! – oburzyła się Kaśka.
-        Ja? Wszedłem po sok, a Justyna po prostu rzuciła się na mnie. Nie ma się co dziwić, przecież nie ma chłopaka i na pewno brakuje jej trochę męskich hormonów, he, he... – ta świnia otworzyła gębę, by zarechotać i mnie obrazić!
-        Po męskie hormony na pewno zwróciłabym się do jakiegoś mężczyzny – powiedziałam z jadem, bo nie wytrzymałam. I to była cała moja obrona. Po prostu wyszłam z kuchni, potem wyszłam z korytarza i wreszcie wyszłam z tego domu. Kaśka coś tam za mną krzyczała, ale przecież nie miało najmniejszego sensu pozostawanie w tym towarzystwie choć chwilę dłużej. Do północy brakowało prawie równo 60 minut. Co robić? Dotarłam do skrzyżowania ulic. Dom Kaśki leżał w spokojnej dzielnicy willowej, ale dość daleko od centrum, w którym mieszkam. Jak się tam przedostać? Nagle na końcu ulicy usłyszałam jakieś niewyraźne krzyki, tupot nóg. Wytężyłam wzrok. Wyglądało na to, że ktoś biegnie, a ktoś inny go ściga. Niestety, chyba obaj się przy tym wcale nie bawili. Bez namysłu, instynktownie, wskoczyłam w gęstą choinkę, rosnącą na terenie jakiejś posiadłości, gdzie furtka była przyjaźnie uchylona. Schowana za kłującymi gałęziami, z bijącym sercem czekałam aż ścigany i ścigający mnie miną. Nogi ugięły się pode mną, bo zdałam sobie sprawę, że powrót do domu może być trudny, a nastrój nieskrępowanej zabawy niekoniecznie dominuje tego wieczora. I w sylwestra mogą mnie spotkać złe przygody! Trzęsąc się z zimna i strachu stałam tak dobrą chwilę, gdy usłyszałam cichy głos:
-        Proszę pani, proszę się nie bać!

Odwróciłam się i ujrzałam w słabym blasku poświaty z okna, że stoi przy mnie pan w wieku mojego taty, w kapciach i narzuconym płaszczu. – Wszystko widzieliśmy z żoną przez okno, mogła się pani nieźle wystraszyć. Proszę, proszę do nas na herbatę. Chyba należy się pani duchowe wsparcie! – facet wyglądał niegroźnie, a ja miałam już dość tego upojnego, sylwestrowego wieczoru. Przy herbatce u państwa Gruszeckich czas szybko mijał, bo ludzie okazali się przemili. Spędzali wieczór sylwestrowy sami w domu, a ich syn poszedł na jakąś imprezę do znajomych. Dotrwałam do północy bez patrzenia na zegarek. Wznieśliśmy toast. Wcale nie spieszyło mi się do domu. Zadzwonił telefon i państwo Gruszeccy przyjęli życzenia od syna. Przyznali mu się, że mają niespodziewanego gościa. Koło pierwszej chciałam naprawdę już iść, ale pani Irena zatrzymała mnie, podając pyszne ciasto, jakby na deser naszej sylwestrowej uczty. Nie minęło parę minut, gdy w zamku zazgrzytał klucz i do domu wszedł wysoki chłopak, uśmiechnął się, ukłonił i zdjął czapkę, pozwalając rozsypać się bujnym blond włosom. „O rany, żeby mieć takie pukle!” – pomyślałam z zazdrością, gdy Wojtek był mi przedstawiany.
-        Specjalnie się spieszyłem, by cię poznać, Justynko! Gdy rodzice mi powiedzieli przez telefon, że mają takiego niespodziewanego gościa, nie mogłem wysiedzieć z ciekawości na nudnej imprezie!
-        To ciekawe, ja też byłam dzisiaj na nudnej imprezie, ale nie mam na myśli wizyty w twoim domu – zastrzegłam się szybko.
-        Wiesz, kiedy idzie się na sylwestra bez pary, czego można się spodziewać?
-        Nie masz znajomej, z którą mógłbyś pójść na imprezę?
-        Tak się złożyło, że nie mam... A tam byli sami zakochani, którzy nie wiadomo, po co przyszli, bo i tak najlepiej czuliby się wyłącznie we własnym towarzystwie!
-        Skąd ja to znam?
-        To skoro ustaliliśmy podstawowe sprawy, pozwól, że z Tobą zatańczę. W końcu mamy nowy rok i nie ma sensu teraz iść do domu, by spać!

Nie do wiary, jak szybko mija noc sylwestrowa, gdy ma się odpowiedniego partnera do zabawy! Przetańczyliśmy z Wojtkiem całą noc, w jego pokoju, przy muzyce z radia. I była to piękna noc sylwestrowa. A dzisiaj w południe umówiliśmy się na łyżwy. Myślę sobie, że dzięki temu idiotycznemu skandalowi u Kaśki poznałam kogoś bardzo dla mnie cennego. Bez względu na to, co dalej z tego wyniknie...

Tekst: Beata Łukasiewicz

 

niedziela, 24 lutego 2013

Para na wagarach

Walentynki w szkole to dla Karoliny najkoszmarniejszy dzień w roku. Zazwyczaj ledwie udaje jej się go przetrwać. Tym razem,  niespodziewanie dla siebie samej decyduje się na wagary z mało znanym kolegą z klasy...

-        Kiedy się skończy ten koszmarny dzień? – zapytałam w myślach siebie, pędząc po schodach i usiłując dotrzeć jeszcze na początku przerwy do klasowej szatni. Miałam do pokonania cztery kondygnacje wielkiego, przedwojennego gmaszyska. Korytarze powoli zaczynały się zagęszczać. Chciałam przez chwilę być sama i pomyśleć w spokoju. Ten cały Walentynkowy rozgardiasz, który panował w szkole od rana, dawał mi się już porządnie we znaki. Można oszaleć! Z nikim nie da się normalnie pogadać. Wszędzie te rozanielone spojrzenia, czułe słówka, prezenty, piski, śmiechy, cmoki, czekoladki. Wariatkowo. Oczywiście moja niechęć do „święta zakochanych” nie wypływała wcale z faktu, że nie dostałam ani jednej kartki. Że nikt nie ofiarował mi nawet przeterminowanej czekolady, usychającej różyczki, ani soczyście zielonej, pluszowej żaby (która od dawna jest moim skrytym marzeniem). Nie, moja niechęć wypływała z powodów światopoglądowych. „Mam w nosie tę całą miłość, a faceci są głupsi od kilograma gwoździ” – pomyślałam mściwie, ratując swój nastrój. Moja przyjaciółka z ławki, Agnieszka, byłaby w tym momencie odmiennego zdania. Przynajmniej w kwestii facetów. Dostała już chyba ze dwadzieścia kartek, a nie ma jeszcze południa. Ale nie od dziś wiedziałam, że kocha się w niej cała męska część szkoły...

Na ostatnim oddechu wpadłam do szatni. Było jeszcze pustawo, ale czy dane mi było uspokojenie skołatanych nerwów? Przeszłam do naszego boksu i zaraz za drzwiami natknęłam się na kolegę z klasy, Jacka Brygę zwanego „Chudym”. „Cholera!” – zaklęłam w duchu niezadowolona. Chciałam być sama. Chudy obejrzał się, też ze zniecierpliwieniem i nagle... Zostałam trafiona jak gromem! „Boże, jakież on ma błękitne oczy! W życiu nie widziałam nic piękniejszego... A usta? Takie jakieś zmysłowe. I takie męskie spojrzenie!” Stałam jak słup soli, gapiąc się na chłopaka, jakbym go widziała po raz pierwszy w życiu.

-        A, to ty... Też uciekasz od tej paranoi? – ani się ucieszył, ani zmartwił moim widokiem. Powrócił do przerwanego zajęcia. Chował coś do plecaka.

-        Uhm – wyjąkałam. Na zieloną, pluszową żabę, co się ze mną dzieje? Kolana jak z wosku, dłonie mokre, serce wali głucho.

-        Nie przypuszczałem, że taki kujon jak ty pomyśli choć przez sekundę o wagarach – Kujon? Oj, chyba nie był specjalnie miły?!

-        Piękne masz o mnie zdanie! O wagarach? – ocknęłam się nagle.

-        Sorry gregory, chyba się pomyliłem. Myślałem, że ty też, mimo wszystko. Bo ja właśnie mam zamiar się stąd zmyć.

-        Uciekasz z matmy?

-        Z matmy, histerii i gegry, czyż nie?

-        No tak... – patrzyłam, jak Chudy wciąga na swój chudy grzbiet kurtkę. Jest wysoki i rzeczywiście strasznie... szczupły. Ale spodobał mi się. Przed chwilą. „Przecież nie mogę pozwolić mu teraz odejść. Muszę się dowiedzieć, co to za uczucie mną targa!”

-        Idę z tobą! – powiedziałam nagle, zaskakując nawet siebie samą.

-        Chcesz się zmyć razem ze mną? Potem będziesz mi truła cały czas, jak to nieładnie zwiewać z lekcji. Będziesz marudzić, rozklejać się i może nawet wrócisz na swoją ulubioną histerię?

-        Nie będę się rozklejać ani gęgać, ani cię pouczać. Mam dosyć. Niczego się i tak dzisiaj od belfrów nie dowiemy, bo oni chodzą jak nieprzytomni.

-        No to spadajmy, zanim nas ktoś przyuważy! – zakomenderował Chudy. I już nas nie było...

Pierwsze sto metrów pokonaliśmy w milczeniu. Ja walczyłam z przeciwnymi uczuciami. Cieszyłam się, że jestem z nim. Byłam jakaś radośnie podniecona, oczekiwałam, że zdarzy się coś fantastycznego. Odetchnęłam pełną piersią. Ale zaraz pojawiły się wątpliwości. Nie mogłam się nimi z Chudym podzielić, bo obiecałam, że będę grzeczna... Chudy niespecjalnie zwracał na mnie uwagę, pochłonięty swoimi myślami. Przypomniałam sobie nagle plotki, że kocha się w Gabrieli z II G. Mieli nawet ze sobą chodzić. Igła zazdrości pchnęła mnie w samo serce. Ale zaraz się obłudnie uspokoiłam. „Skoro jestem z nim na wagarach, znaczy że z Gabrysią coś mu nie wyszło. Może sprawa jest już nieaktualna?”

- Dokąd pójdziemy? – zapytał nagle Chudy, przystając na bliskim szkole skrzyżowaniu.

-        Nie jest za ciepło, nie mamy specjalnego wyboru. Chodźmy do „Kosmosu” – zaproponowałam. Była to sztandarowa knajpka ludzi z naszej szkoły.

-        Kiepski pomysł, Karolina, natkniemy się tam na całą budę. Znowu będą się migdalić. Idźmy gdzieś indziej... – pierwszy raz zwrócił się do mnie po imieniu. Dziw, że w ogóle chciał robić coś wspólnie ze mną!

-        Dobra. Chodźmy do muzeum.

-        Oszalałaś?

-        Coś ty! Jest blisko, jest w nim ciepło, dzisiaj akurat darmowy wstęp. Poza tym jest tam fajna knajpka, w której można się napić herbaty.

-        Skąd znasz takie ścieżki? A, zapomniałem, przecież mam do czynienia z kujonem. Kujony lubią muzea, filharmonie, skanseny, stare koronki...

-        Dlaczego jesteś taki uszczypliwy? Czy ja wyzywam cię od wagarowiczów, chuliganów albo tępaków?

-        To tak mnie postrzegasz?

-        Tak jak ty mnie.

-        Dobra, pokłócimy się później. Teraz chodźmy do tego muzeum!

Na miejscu okazało się, że czynna jest nowa wystawa. Fotograficzne „Zabawy ze światłem”. Chudy się ucieszył i oznajmił, że nawet go to interesuje, bo od niedawna bawi się fotografowaniem. Chodziliśmy między zdjęciami wielkimi jak plakaty, na których autorzy dokonywali cudów ze światłem. Chudy zaczął dopatrywać się tam czwartego wymiaru i światów równoległych. Zaczęliśmy się kłócić, dyskutując o UFO i zjawiskach paranormalnych. Bardzo fajnie się z nim kłóciło. Przenieśliśmy się do muzealnej kawiarenki i dyskutowali dalej nad filiżanką brzoskwiniowej herbatki. Tematów było tyle, że nawet ich teraz nie pamiętam. Nie wiem kiedy minął nam czas. Zbliżało się wpół do trzeciej, pora wracać do domu. Chudy spojrzał nagle na mnie ciepło i powiedział cicho:

-        Przepraszam cię za tego kujona. Okazałaś się być jedną z inteligentniejszych dziewczyn, jakie znam. Właściwie szkoda, że wcześniej nie rozmawialiśmy ze sobą w ten sposób. Nie przypuszczałem, że wspaniale spędzę czas w... muzeum. Dziękuję ci.

-        Nie obraziłam się na ciebie. Ja też cię przepraszam. Wprawdzie nie wyzwałam cię od tępaków, ale udowodniłeś mi, że nawet jeśli nie ma się w szkole samych piątek, można być inteligentnym człowiekiem i bardzo ciekawym rozmówcą.

-        Czy mogę liczyć na jeszcze jeden wspólny wypad do muzeum?

-        Nawet na więcej, niż jeden... – poczułam nagle ogarniającą mnie falę szczęścia. Chudy chciał się chyba ze mną umówić na randkę!!

Pożegnaliśmy się bardzo miło. Cieszyłam się w duchu, że zobaczę go już jutro rano, w szkole... Wróciłam do domu w przepisowej porze, ale od razu przyznałam się Muni (tak pieszczotliwie nazywam mamę), że się dziwacznie zakochałam w koledze, którego do tej pory w ogóle nie zauważałam. I że byłam z nim na wagarach. Munia jest psychologiem i nie sposób jej oszukać. Nawet zresztą do głowy mi to nie przychodzi.

-        Opowiedz wszystko dokładnie! – zażądała, siadając ze skrzyżowanymi nogami na moim tapczanie i popijając kawę. Opowiedziałam.

-        Wiesz, jest pewna teoria, dotycząca miłości od pierwszego wejrzenia. Podobno zależy to od interpretacji reakcji organizmu na zupełnie inną sytuację. Wytłumaczę ci na przykładzie. Zanim ujrzałaś Chudego biegałaś po schodach, chcąc zdążyć do szatni. Serce biło ci mocno, spociłaś się, wzrosło ciśnienie krwi i na pewno wydzieliła się pewna ilość adrenaliny. Tuż po tym ujrzałaś tego chłopca. I wiesz co się stało? Twój mózg połączył dwa fakty i zinterpretował objawy: nie jako skutek biegania, lecz... widoku Chudego! Zauroczył cię w jednej chwili, tak?

-        Właściwie tak to wyglądało.

-        No to wszystko jest już jasne!

-        Mamo, ale to bez sensu! Z tego wynikałoby, że najpierw trzeba biegać po schodach, potem szybko popatrzeć na jakiegoś faceta i już jestem zakochana?

-        To tylko naukowe podejście do tajemniczej sytuacji, gdy nagle pojawia się miłość, czy raczej zauroczenie.

-        Wcale mi się nie podoba ta hipoteza.

-        Zawsze możesz zostać przy swojej: że Chudy ma najpiękniejsze oczy jakie w życiu widziałaś i że szalenie przyjemnie jest przebywać w jego towarzystwie.

-        Wiesz mamuś, będę twoim królikiem doświadczalnym i sprawdzę tę głupią teorię. Dzięki mnie napiszesz szybko doktorat z... miłości!

Tekst: Beata Łukasiewicz

 

sobota, 23 lutego 2013

Łodzie, kanały i Carcasonne

Mam w czytaniu książkę T. Darlingtona: „Z wąskim psem do Carcassonne”. Ależ zabawna lektura! Wypatrzyłam ją na półce w bibliotece w dziale książek podróżniczych, a ponieważ w ubiegłym roku byliśmy we Francji, gdzie zaintrygował mnie Kanał du Midi oraz ekscytujące życie żeglarzy śródlądowych – pożyczyłam książkę, zachęcona streszczeniem na okładce. Otóż opowiada ona o tym, jak to para brytyjskich emerytów (plus pies rasy whippet) wybrała się łodzią kanałową (czy też „mieszkalną”) z Wielkiej Brytanii przez Kanał La Manche i Rodanem aż do Carcasonne, które (przypominam tym, którzy nie wiedzą) leży na południu Francji, w Langwedocji. Imponujący plan żeglarski, zwłaszcza gdy ktoś jest szczurem lądowym…

Nasz ubiegłoroczny wypad wakacyjny do Langwedocji miał inny, niż kanały, cel – chodziło mi o zwiedzenie miejsc związanych z katarami. Jednak przygotowując tę podróż dowiedziałam się, że bardzo popularny sposób spędzania urlopu na południu Francji to wypożyczenie łodzi (może to zrobić nawet laik bez licencji) mieszkalnej i pływanie kanałami, zwłaszcza Canal du Midi, który płynie przez najpiękniejsze miejsca Langwedocji, takie jak chociażby Carcasonne, czy Beziers, nie mówiąc o urokliwych pejzażach pełnych kwiatów, winnic i cykania cykad.

Canal du Midi ma długość  240 km łączy rzekę Garonnę (koło Tuluzy) ze  Sete – małym portem nad Morzem Śródziemnym. Od 1996 obiekt ten objęty jest patronatem UNESCO. Kanał został otwarty w 1681 r. jako Canal Royal de Languedoc (Królewski Kanał Langwedocji). Był on zbudowany z prywatnej inicjatywy poborcy podatkowego Pierre Paula Riqueta który zmarł kilka miesięcy przed otwarciem kanału dla żeglugi, doprowadzony do finansowej ruiny. Nad budową przez 15 lat pracowało 12 tysięcy robotników. Pomnik twórcy stoi w centrum Beziers – rodzinnego miasta Riqueta  (na zdj. obok).

Na pewno kiedyś zaplanuję podróż łodzią przez ten kanał, który wije się z gracją wśród typowo śródziemnomorskiego krajobrazu z winoroślami, cyprysami, piniami i cykadami. Rozłożyste platany tworzą zielone tunele dla łodzi. Mija się historyczne miasta: legendarne Carcassonne, Béziers, starożytne Narbonne… Perłą na szlaku jest czarodziejskie Carcasonne z jego 52 wieżami w kształcie kapeluszy czarownic… Zwiedzaliśmy je, niestety pieszo, a nie przepływając barką…



 

Za to pod Beziers było takie inżyniersko fascynujące miejsce Ecluses de Fonseranes, w którym łodzie muszą minąć kilka śluz i pokonać 21.5 metrową różnicę poziomów! A wszystko to na oczach przybywających tu licznie gapiów, do których i my się zaliczyliśmy…

 

Pływanie na łodzi kanałowej to przygoda jakich mało, niektóre są bardzo luksusowe, wspaniale wyposażone, a żeby wypożyczyć takie cudo nie trzeba być żeglarzem. Kto wie, czy to nie jest pomysł na kolejny wypad do Langwedocji tym bardziej, że planów „zwiedzaczach” nie udało mi się w zeszłym roku w 100% zrealizować… Mnóstwo tam cudów do obejrzenia nam pozostało…

 

 

 

 

Kufer ciotki Ludki


Moja zwariowana ciotka z Australii wysłała do Polski tajemniczy kufer. Nie pozwoliła jednak go otworzyć aż do swego przybycia. Kufer stał się centrum pewnych wydarzeń...

-      Mamuś, przyszło awizo do odbioru tej nieszczęsnej walizki ciotki Ludki! – powiedziałam pewnego popołudnia, wchodząc do domu z wydobytą ze skrzynki pocztowej karteczką.
-        Nareszcie! Ciotka Ludka dzwoniła już trzy miesiące temu, że ją wysyła statkiem.
-        Kto po nią pójdzie? – zatroskałam się obłudnie, chociaż w głębi duszy cieszyłam się na niespodziewane prezenty.
-        Może oboje z ojcem spróbujecie ją odebrać? Na pewno trzeba pojechać po nią samochodem, mimo że poczta jest tak blisko. Ciotka wspominała, że jest to bardzo duży bagaż.
-        Dobrze. Zjemy obiad i ruszamy na poszukiwanie zaginionego skarbu. I tak napisane jest na awizie, żeby przyjść po szesnastej.

Na poczcie były straszne tłumy. Zbliżały się Walentynki i chyba wszyscy wpadli na ten sam pomysł równocześnie: że powysyłają jakieś głupie kartki. Kiedy po godzinie stania w kolejce podałam awizo urzędniczce, nie wiedziałam, że rozpoczynam łańcuch brzemiennych w skutki zdarzeń. Urzędniczka wzięła kwitek po czym złośliwie gdzieś zniknęła. Wynurzyła się po kwadransie z zaplecza, taszcząc z pomocą koleżanek ogromnych rozmiarów kufer, zamknięty na wielką kłódkę i mocno podniszczony plamami wilgoci.
- Rany boskie! – wyszeptał ze zgrozą tato, patrząc na kufer jak na zjawę. - Skąd ona to wytrząsnęła? Kłódka pochodzi chyba z wykopalisk archeologicznych, nie mówiąc o kufrze...
-        Czy on nam się aby zmieści do samochodu? – spytałam przytomnie dość zszokowanego rodziciela.
-        Nie mam pojęcia. Sprawdzimy, chociaż czarno to widzę... – powiedział tato złowróżbnie.

Urzędniczka, rzucając oczywiście na nas gromy (wzrokiem), przerzuciła z grupą pomocnic kufer na naszą stronę lady, kazała pokwitować i... zostaliśmy sam na sam z bestią. Tato próbował ją dźwignąć, ale bezskutecznie. Ja złapałam za uchwyt z drugiej strony, ale we dwójkę ledwie udało nam się przesunąć ją o centymetry.
-        Nie damy chyba rady? – powiedział tato, rzucając zdziwione spojrzenie na bagaż. - Co ona tam włożyła? Swoją bieliznę? – żart był subtelny, bo trzeba było znać ciotkę Ludkę i wiedzieć, że waży sobie, bagatela, 125 kilogramów!
-        Może zadzwonimy po wujka Staszka? – szukałam szybko jakiegoś rozwiązania. Wizja dobierania się do kufra i wyjmowania z niego cudownych rzeczy zaczęła mgliście się oddalać.
-        Wujka nie będzie w domu. Ma dzisiaj drugą zmianę.
-        Może otworzymy go teraz, wyjmiemy z niego wszystko, a poplamiony, pusty kufer porzucimy w pobliskim śmietniku? – zaproponowałam. Nie będę się chwalić, ale byłam prawdziwym gejzerem pomysłów.
-        A gdzie masz klucz do kłódki? – spytał podchwytliwie papciu. – Wiesz, że ciotka zabroniła go otwierać, dopóki nie przyjedzie. A to dopiero za miesiąc.

Cała ciotka! Zawsze dawała jakieś takie połowiczne prezenty. Nadgryzioną szminkę, do połowy zużyte perfumy i bluzkę z wypaloną papierosem dziurą. W tym momencie podeszło do nas dwóch chłopaków.
-        Przepraszamy bardzo, ale przysłuchujemy się państwa rozmowie już od dłuższej chwili – zaczął jeden z nich. Wydaje nam się, że moglibyśmy pomóc w przeniesieniu tego kufra...
-        Tak bezinteresownie? – zaciekawił się tato.
-        Za informację, co w nim było, bo to wygląda na jakąś śmieszną i zagmatwaną historię... – powiedział drugi (i przystojniejszy) z nich.
-        Zgoda! – powiedzieliśmy z papciem zgodnym chórem, bo pomoc spadła nieoczekiwanie, jak z nieba. Nie mogliśmy zmarnować takiej szansy...

Nie będę opisywać trudów i cierpień „trzech panów i kufra”. Wpakowanie go do samochodu nie wchodziło w ogóle w rachubę, więc dźwigali go na własnych rękach i nogach do naszego mieszkania. Najgorsze jednak było wtarganie go na piąte piętro (nie mamy, niestety, windy). Kiedy kufer już stał w przedpokoju, obaj chłopcy usiedli przy nim na podłodze, a tato opadł na fotel w salonie. Wszyscy trzej sapali jak wielkie lokomotywy.
-        Przeklnę ją! - odgrażał się mój rodziciel pod adresem rodzonej siostry.
Mama litościwie podała napoje chłodzące i zaproponowała nawet chłopcom przekąskę. „Bagażowi” dali się skusić. Kolacja upłynęła nam we wspaniałym nastroju. Chłopcy okazali się bardzo mili. Jeden z nich, Jacek, snuł różne zabawne domysły na temat zawartości kufra. Wojtek (ten przystojniejszy) mniej się odzywał, za to posyłał mi czarujące spojrzenia znad kanapek. Moje serce miękło coraz bardziej. Już tylko jednym uchem słuchałam paplaniny Jacka. Potem zaprosiłam obu do swojego pokoju. Zawarliśmy tam „kufrowe przymierze”. Obiecałam im, że gdy tylko pojawi się ciotka Ludka z Australii i otworzy tajemniczą skrzynię, zatelefonuję do nich. Jacek zaproponował zabawę, coś na kształt zakładów. Mieliśmy wypisać na kartkach swoje podejrzenia co do zawartości, a następnie schować je do zaklejonej koperty. Gdy tajemnica zostanie ujawniona, otworzymy koperty gremialnie i ten, kto odgadł (lub był najbliższy prawdy), coś wygra.
-        Tylko co będzie nagrodą? – zapytałam. Obaj chłopcy spojrzeli po sobie i mogłabym się założyć, że coś sobie powiedzieli bez słów.
-        Wymyślimy – odparł Jacek.

Koperty zostały schowane i na tym zakończył się nasz pierwszy wieczór. Minął dzień, potem drugi. Wojtek zaczął wydzwaniać bardzo regularnie, pod pretekstem dowiadywania się, czy ciotka dotarła. A przecież wiedział, że to dopiero za miesiąc! Kufer stał w przedpokoju, tam gdzie został postawiony i wszystkich denerwował. Zajmował całe wolne do tej pory miejsce i był mimowolnym sprawcą kolekcji wielkich siniaków na nogach domowników. Wszyscy wpadaliśmy na niego nieustannie. W dodatku zaczął wydobywać się z niego jakiś metafizyczny zapaszek.
-        Mam nadzieję, że nie wypakowała go serami! – stwierdził ojciec, krzywiąc się ile razy przechodził koło kufra. - Jak wpadnę w desperację, to przetnę kłódkę i będę miał w nosie zalecenia mojej zwariowanej siostruni! – odgrażał się.
Tymczasem dzięki kufrowi zaczęłam spotykać się z Wojtkiem. Telefony przestały nam wystarczać i konsultacje na temat zawartości odbywały się w naszej ulubionej kafejce, zaśnieżonym pięknie parku lub w kinie. Jacek też do mnie wydzwaniał, ale z nim wystarczał mi telefoniczny kontakt. Chyba był zawiedziony. Cóż, serce nie sługa...

Kiedy ciotka wreszcie do nas przyjechała, po długich powitaniach nadeszła wiekopomna chwila otwarcia kufra. Moja ciekawość sięgała zenitu, ciotka tajemniczo milczała. Zaplanowaliśmy ceremonię na wieczór. Chłopcy również zostali zaproszeni. Zebraliśmy się w przedpokoju. Tato chciał wygłosić przemówienie, ale zrezygnował w ostatniej chwili, wybaczając siostrze trudy i kłopoty związane z niefortunnym bagażem. Ciotka wyjęła z torebki klucz wielkości rzeźnickiego noża i włożyła w zamek kłódki... Wieko zazgrzytało, otworzyło się, uwalniając znany nam już zapaszek soli morskiej, tylko w większym stężeniu. Wewnątrz kufra była duża ilość różnej wielkości kartonowych pudełek.
-        Chciałam wam zrobić wielką niespodziankę i zobaczyć, jak się cieszycie – oświadczyła ofiarodawczyni.

Okazało się, że ciotunia zebrała wszelki możliwy sprzęt rtv i agd, który był dostępny na tak zwanych (w Australii) wyprzedażach garażowych. Czego tu nie było! Telewizorek do kuchni, tostery (5 rodzajów), mikrowela, lodówka turystyczna, kombiwar, żelazka (trzy sztuki, w tym podróżne) i mnóstwo innego drobiazgu (jak golarka do swetrów i suszarka dla psów). Prawdziwe, używane skarby... Spojrzeliśmy po sobie niepewnie. A tu trzeba się było wyraźnie cieszyć, by nie sprawić ciotce zawodu. Z drugiej strony, wszystko się może przydać. Jacek przypomniał sobie nagle o zakładach. Przyniosłam koperty i rozpieczętowałam. W mojej było przypuszczenie, że są tam wyłącznie ciuchy.
-        Nie byłby wtedy taki ciężki – powiedział tato znacząco.

W kopercie Jacka było napisane „podobasz mi się”, a niżej: „australijskie mutanty czyli żabie udka wielkości maczugi”. Żartowniś, jak zwykle. Przeczytałam  na głos tylko dolny wers.
-        Z Australii nie można wysyłać żarcia. Zresztą, przez trzy miesiące zepsułoby się  - oceniła ciotka.

W kopercie Wojtka znajdowała się prawidłowa odpowiedź. Napisał „różny sprzęt”.
-        Wygrałeś – powiedziałam. - Dostaniesz jeden z tosterów – zdecydowałam błyskawicznie, licząc na hojność mojej rodzinki.
-        Zgoda. Pod warunkiem, że coś obiecasz. Będziesz mi robiła w nim tosty przez najbliższy rok. Potem zobaczymy... -powiedział Wojtek ciepłym głosem, od którego ugięły mi się kolana. Czy miałąm jakieś inne wyjście? Obiecałam...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. kufry.pl

 

 

piątek, 22 lutego 2013

Poszukiwaczki przygód

(zdj. 123rf.pl)
Do czego mogą być zdolne dwie przyjaciółki, nudzące się straszliwie nad zadaniami z fizyki na klasówkę!

-        Zróbmy sobie jeszcze herbatkę! – powiedziała Kaśka, jakby gorący napój miał sprowadzić na nasze mózgi jakieś nadprzyrodzone, intelektualne moce. Od trzech godzin uczyłyśmy się do jutrzejszej klasówki. Poszłam więc do kuchni, by nastawić wodę na siódmą już chyba tego wieczoru herbatę, gdy złapał mnie dzwonek telefonu:
-        Dobry wieczór, czy jest Kuba? – zapytał męski głos.
-        Nie, nie ma. Pojechał do Honolulu – powiedziałam beznamiętnym tonem.
-        A kiedy wróci? – zapytał ten ktoś po drugiej stronie.
-        W przyszłym tygodniu - poinformowałam i odłożyłam słuchawkę.
-        Kto pojechał do Honolulu? – zainteresowała się Kaśka.
-        Aaa, nikt. Co jakiś czas dzwoni omyłkowy telefon. Różni ludzie pytają o jakiegoś Kubę. Już mam dosyć tłumaczeń, więc wymyślam niestworzone historie. W zeszłym tygodniu umieściłam go w szpitalu ze złamaną ręką. A dzisiaj wysłałam go do Honolulu.
-        Ciekawe, nie brakuje ci inwencji! A ten ktoś się nie zdziwił?
-        A wiesz, nawet nie... – w tym momencie zdałam sobie sprawę, że rzeczywiście, reakcja mojego rozmówcy była bardzo stonowana, wręcz obojętna. – Może ten Kuba faktycznie jeździ sobie po całym świecie i Honolulu to dla niego pestka z dyni? Mniejsza z tym. Chcesz malinową czy zieloną?
-        Zieloną. A ten Kuba, czy on nigdy do Ciebie nie zadzwonił? – drążyła temat Kaśka.
-        Nie, a po co?
-        Żeby się dowiedzieć, kto mu robi takie głupie numery!
-        E tam, ja bym sobie na jego miejscu nie zawracała mną głowy... Zresztą, jeśli to są nieplanowane pomyłki, to jak miałby znaleźć mój numer? Może to łącza telefoniczne coś przekłamują, dlatego ci wszyscy ludzie dodzwaniają się do mnie, a nie do niego. Numery wcale nie musza być podobne, więc... – w tym momencie po raz drugi zadzwonił telefon.
-        Jeśli to znowu ktoś do Kuby to może ja odbiorę? - zaproponowała Kaśka.
-        Jak chcesz..
-        Halo? – powiedziała do słuchawki moja przyjaciółka. I po chwili:
-        Nie, nie ma Kuby. Z tego co wiem, jest teraz w „Niebieskim Kocie” – stwierdziła. I po dłuższej chwili milczenia dodała:
-        Nie mam pojęcia jak jest ubrany!

Kiedy odłożyła słuchawkę, nie mogła ukryć zdziwienia:
-        Wyobraź sobie, że ten facet go chyba nie zna! Pytał, jak Kuba jest ubrany. Dziwne... Może to jakaś kryminalna afera?
-        A po co mówiłaś mu o tym całym kocie?
-        Bo chciałam tam pójść i poznać gościa, który koniecznie chce znaleźć Kubę. To będzie nasz łącznik! Ubieraj się, idziemy do „Niebieskiego kota”! – zarządziła.
-        A fizyka i jutrzejsza klasówka?
-        I tak nie rozwiążemy tego zadania!

W ten sposób pozbywszy się wyrzutów sumienia wyszłyśmy z domu. Już takie jesteśmy z Kaśką – zrobimy wszystko dla przeżycia przygody. Niezłe z nas mieszadełka!
W „Niebieskim kocie” było dość pustawo. Może dlatego, że to poniedziałek. Wszystkich gości widziałyśmy jak na dłoni. Kilka par, zajętych sobą, siedziało przy małych stoliczkach. Najciekawiej jednak było przy barze – sami smętni faceci! Wśród nich mógł być nasz łącznik. Bo Kuby tu, oczywiście, nie było. Przecież same wymyśliłyśmy miejsce...
-        Właściwie to co nam da siedzenie tutaj i obserwowanie tych wszystkich facetów? – zapytałam Kaśkę. Nie byłam pewna, czy ona do końca przemyślała naszą spontaniczną, szpiegowską akcję.
-        Najpierw musimy zlokalizować gościa od telefonu. Szukaj faceta, który wyraźnie wypatruje drugiego...
-        Ale ten od telefonu też nie wie, jak wygląda Kuba!
-        No to co? Będzie się pewnie rozglądał i może zagadnie jednego czy drugiego...
-        O rany, przecież to nie jest klub dla gejów!
-        Dla gejów nie, ale faceci mają zazwyczaj swoje męskie sprawy do załatwienia. Jakieś interesiki, opowiastki o wędkowaniu, relacje z meczu - no wiesz, wszystko takie szalenie dla nich ważne i interesujące!
-        Znawczyni facetów się znalazła, Mata Hari jedna – mruknęłam pod nosem niewyraźnie, bo nie uśmiechał mi się wieczór w klubie, w którym nic się nie dzieje, a ja mam szpiegować nie wiadomo kogo!

W tym momencie wszedł do klubu podejrzanie wyglądający typ i zaczął się rozglądać po sali. Ubrany był w brudne dżinsy i skórzaną kurtkę. Wyglądał raczej niechlujnie i odpychająco. Nawet nie był przystojny, nie mówiąc o antypatycznym obliczu. Jakiś człowiek z półświatka. Szturchnęłam Kaśkę:
-        Zobacz, wygląda jakby szukał Kuby...
-        Rzeczywiście... Ale to straszny typol!
-        A kogo się spodziewałaś, Brada Pitta? – zapytałam z przekąsem, bo dotarło do mnie, że Kasieńka chyba ma ochotę na jakąś randkę w ciemno!
-        No nie wiem, ale nie kogoś takiego...
-        Jeśli taki typol szuka Kuby, to już sobie wyobrażam jak musi wyglądać nasz telefoniczny znajomy! Lepiej chodźmy stąd! – zaproponowałam. Ten cały plan nie trzymał się kupy i bez sensu traciłyśmy tu czas. A jutro nic nas przed Fizyczną nie wytłumaczy...
-        Poczekaj, to może nie ten! – Kaśka nie traciła nadziei.- Chodź do baru, póki co stawiam ci kolę! Może się ktoś o Kubę zapyta!

Już po pięciu minutach się znudziłam:
-        Kaśka, tu nic się nie dzieje! My sobie siedzimy nad kolą, a w domu może telefony do Kuby się urywają... – zaczęłam ją sprytnie „podchodzić”.
-        Chyba masz rację. To nie był najlepszy pomysł, ale tak nie chciało mi się ślęczeć nad tą fizyką. Wiesz, każdy pretekst jest dobry... – i komu ona to tłumaczy! - Dobra, wracamy... – powiedziała wreszcie i z niechęcią zwlokła się ze stołka. Cóż, perspektywa wkuwania dla żadnej z nas nie była zbyt kusząca.
W drzwiach zderzyłyśmy się z jakimś facetem, który kończył z kimś rozmawiać, stojąc odwrócony do nas tyłem. Kiedy chciał ustawić się „przodem do kierunku jazdy” doszło do kraksy.
-        No wiesz, Kuba, ale się rozpychasz! – wykrzyknęła Kaśka. Ależ ona ma refleks!
-        Skąd wiesz, że mam na imię Kuba? Czy my się znamy? – zapytał chłopak, ukazując oblicze Bena Afflecka w swojskim wydaniu (Całe szczęście! Gdyby był prawdziwy pewnie byśmy zemdlały).
-        Jasne, odbieramy telefony do ciebie! – radośnie oznajmiła Kaśka.
-        Jakie telefony? Nic z tego nie rozumiem! I dlaczego mi je odbieracie?
-        No, te wszystkie pomyłki!
-        Kaśka, daj spokój, przecież to nie jest ten Kuba! Nie pamiętasz, że sama wymyśliłaś „Niebieskiego kota”? On tu może po prostu nie bywać! – ciągnęłam ją za rękę, bo sytuacja zaczynała się mocno gmatwać.
-       Dziewczyny, jak rany, o co tu chodzi? – chłopak chyba zaczynał tracić cierpliwość.
-        Nie przejmuj się, moja koleżanka miała dopiero co wstrząs mózgu – powiedziałam pewnym głosem i wypchnęłam Kaśkę na zewnątrz. Chłopak machnął ręką i zniknął w czeluściach klubu.
-        Tak dobrze mi szło! – powiedziała Kaśka z pretensją.
-        To ci się tylko tak wydaje! Wracamy na herbatę do domu.
-        Mogłyśmy go poderwać! – nie ustępowała.
-        Akurat! Taki był nami zainteresowany jak kominiarz ogrzewaniem gazowym!

W domu przeżywałyśmy swoją klęskę w milczeniu, popijając gorącą herbatę. W ciszy rozdzwonił się telefon.
-        No nie! – powiedziała Kaśka.
-        Halo? – szepnęłam do słuchawki.
-        Dobry wieczór... Mówi Kuba.
-        Aha!
-        Chyba mamy do pogadania?
-        Tak? A o czym?
-        Ktoś mi robi śmieszne numery. Podobno jestem w Honolulu. W zeszłym tygodniu złamałem rękę. Dwa tygodnie temu rwałem zęby trzonowe, a przed miesiącem uczestniczyłem w skoku na bank...
-        I tak się do tego jawnie przyznajesz? – zapytałam oburzona.
-        Podziwiam poczucie humoru i pomysłowość. Czy mógłbym poznać autorkę tych subtelnych żartów? Najchętniej osobiście...
-        A nie zamordujesz mnie?
-        Nie. Najwyżej potorturuję...
-        Dobrze. To jutro o 17.00-tej w „Niebieskim kocie”...

Kiedy się rozłączył uświadomiłam sobie, że nie zapytałam jak będzie ubrany. Jutro też wyjaśnię te jego podejrzane znajomości. Kaśka ze złości poszła spać. A ja przez całą noc wyobrażałam sobie, jak wygląda. Może tym razem będzie to prawdziwy Ben Affleck?

Tekst: Beata Łukasiewicz