czwartek, 28 marca 2013

Szukając wiosny na Cyprze...

Cypr to gorący temat ekonomiczno-finansowo-polityczny, ale ja dzisiaj tak bardziej podróżniczo...

Byłam na Cyprze dwukrotnie, w 1998 i 2011 roku. Wyspa jest interesująca dla mnie ze względu na mitologiczną przeszłość (miejsce narodzin Afrodyty, która się tu wynurzyła z fal, które to miejsce na plaży do dziś się zwiedza). Jego magia  pomaga ponoć w zachodzeniu w ciążę - nie testowałam :-) Poza tym na Cyprze jest wystarczająca (przynajmniej dla mnie...) ilość starodawnych nekropolii, arcyciekawe ślady pobytu tu Zakonu Templariuszy, małych kościółków kryjących legendarne skarby - święte ikony i relikwie, bujna przyroda, cudownego koloru morze, niezłe wino.

Jest też Nikozja - jedno ostatnich takich miast na świecie, podzielonych na pół, należących do dwóch rożnych narodów (Cypryjczyków i Turków) - połowa wyspy (ponoć ta piękniejsza) należy też do Turków. Są więc możliwe np. wyprawy w okolice opuszczonych przez Greków kurortów, któe ogląda się przez lornetkę.

Atrakcji jest w bród, wyspa nie jest duża, do pokonania w tydzień czy dwa wynajętym samochodem. Z pierwszej wyprawy pamiętam też niesamowite góry Trodos (2ooo m wys.), których zdobycie  autem wymagało dużego samozaparcia... jelit, bo liczne zakręty sprzyjały wymiotnemu stylowi jazdy kierowcy... No i obowiązuje tam lewostronny ruch!

Dwa moje pobyty na Cyprze były typowo wiosenne, w marcu-kwietniu, więc za każdym razem miałam wiosnę dwa razy w krótkim czasie - pierwsza cypryjska: rozbuchana, zielono-kwiatowa, a druga polska: skromniejsza, ale też mocno radująca serce...

[gallery link="file" columns="4" orderby="title"]

 

wtorek, 26 marca 2013

Znaki szczególne

Dzień był pełen dziwnych zdarzeń. W ten sposób Los uprzedzał mnie o nadejściu czegoś (kogoś?) wyjątkowego... 

Obudził mnie słodki zapach hoji. Moja kapryśna roślinka doniczkowa zakwitła! W ciągu jednej nocy otworzyły się maleńkie, woskowane kwiatuszki o odurzającym zapachu. Było to o tyle dziwne, że hoje nie kwitną w listopadzie. Ich czas czarowania zapachem wypada zawsze w czerwcowe noce... Popatrzyłam na maleństwa, pogadałam chwilę z hoją i poszłam zrobić sobie śniadanko. Czajnik wesoło pogwizdywał, na talerzu pysznił się żółty ser gdy nagle... trrrraaach! Podczas krojenia „chleba młodości” (nomen omen) złamałam ogromnych rozmiarów nóż. Nie, żeby wypadł z rękojeści. Po prostu się ułamał jak zapałka. To jeszcze nie dało mi do myślenia. Dopiero kilka godzin później zorientowałam się, że coś jest nie tak, że coś wisi w powietrzu.

Kiedy wyszłam z domu już pierwsza dziura w chodniku, tuż za moją bramą, ułamała mi obcas w bucie. Skubaniutka! Zła wróciłam się do domu, żeby zmienić obuwie, bo chodzenie w tym nierównym było niemożliwe. Na wszelki wypadek przysiadłam chwilę na kanapie, by nie przynieść sobie pecha powrotem. Uparcie nie dostrzegałam faktu, że los się na mnie dziś zasadził! Oczywiście uciekł mi tramwaj w kierunku miasta. W bibliotece, do której zmierzałam, nie było prądu i nie wiadomo było, kiedy ponownie ją otworzą. Pięknie! Mój referat na poniedziałek ma wszelkie szanse na to, by nie zostać napisanym! Kiedy tak stałam niezdecydowana, czy wracać do domu, czy spróbować „przechować” się w najbliższej cukierni (co groziło natychmiastową zmianą wymiarów ciała), jakaś ciecz kapnęła mi na włosy. Popatrzyłam w szybę wystawową. No jasne! Ogromna ptasia kupa na samym czubku głowy! Nie wiem, skąd znalazłam w sobie tyle cierpliwości, żeby nie zacząć wrzeszczeć ze złości, na samym środku Rynku. Poszukałam toalety. Spranie tego świństwa z włosów zajęło mi dobre 15 minut. Dobrze, że „pani toaletowa” miała suszarkę, to wysuszyłam się, by nie wychodzić z mokrą głową na ulicę. W końcu jest listopad! Te wszystkie wydarzenia tak mnie wycieńczyły, że postanowiłam poszukać moralnego wsparcia u mojej przyjaciółki, Alicji. Znalazłam budkę telefoniczną. Co z tego, kiedy automat żwawo chapnął kartę i... już nie oddał! Ani karty, ani rozmowy z Alą. Gorzej być nie może! Rozglądałam się bezradnie za kioskiem „Ruchu”, gdy podszedł do mnie jakiś chłopczyk:

-        Widziałem, jak ci połknął kartę!

-        No połknął, i co z tego?

-        Nic, mogę ci dać żeton.

-        Za ile?

-        Za nic.

-        A ty co, żetony rozdajesz?

-        Nie, zbieram karty. Żeton mi niepotrzebny.

-        No to wezmę, bo miałam wykonać pilny telefon do przyjaciółki.

-        Tak, przyjaciółki są czasem potrzebne... – mój dobry duszek zniknął, wcisnąwszy mi w dłoń żeton telefoniczny. A może to jego sprawka, to połknięcie karty? Kolekcjonerzy są przecież zdolni do wszystkiego! Ale, co tam, dał mi przynajmniej coś w zamian. Teraz muszę tylko poszukać telefonu na żetony. Był tuż za rogiem. Z ulgą usłyszałam wolny sygnał u Alicji.

-        Halo, Ala? Co robisz?

-        Nic takiego. Sprzątam. A ty?

-        Zmagam się z Losem.

-        Z kim?

-        Z Losem.

-        Aha. I jak ci idzie? – zapytała roztargnionym głosem moja przyjaciółka.

-        Kiepsko. Jakbym ci opowiedziała, co mi się dzisiaj od rana zdarzyło...

-        Spaliłaś sobie bluzkę podczas prasowania?

-        Nie, ale...

-        Posoliłaś sobie herbatę zamiast posłodzić? – indagowała mnie dalej, dość natarczywym tonem.

-        Nie, za to...

-        Umyłaś sobie zęby kremem do golenia taty???

-        O rany, nie! Ależ to musiało być okropne!

-        Było...

-        Ala, nie wychodź czasami z domu, już do ciebie pędzę!

Najwyraźniej moja przyjaciółka też miała od rana niesamowite przygody, ale innego, niż ja dzisiaj, kalibru... Muszę ją jakoś z tego wyciągnąć! Alicja otworzyła mi drzwi okropnie potargana.

-        Boże, co ci się znowu stało?

-        Nic, to tylko te nowe wałki samoprzylepne!

-        Poczekaj, masz straszny kołtun na głowie!

-        Bo z nimi walczyłam.

-        I chyba przegrałaś... Umyj głowę raz jeszcze. Nałożymy odżywkę to włosy będą śliskie i łatwiej dadzą się rozczesać.

-        Nie mam żadnej odżywki.

-        To problem. Chwila, skoczę do drogerii. Wracam za 5 minut. Tylko nic beze mnie nie rób!

Kiedy zeszłam na dół, pod bramą czekał na mnie... piesek. Szczeniaczek brązowego koloru, z obróżką na szyjce. Rany, jaki słodki! Ten pyszczek, te uszka, MIODZIO!!! Wzięłam go na ręce i zaczęłam rozglądać się za właścicielem, modląc się, by nikogo takiego nie było w pobliżu. Kto mógł taki cukiereczek zostawić bez opieki? Tylko jakiś łotr! Piesek radośnie oblizywał mi policzek i popiskiwał ze szczęścia. Pogłaskałam go czule i ruszyłam z nim w kierunku osiedlowego sklepu. Może stamtąd komuś uciekł? Przecież nie mogę ot, tak sobie wziąć psa, nie sprawdzając, kto zacz... Zdążyłam zrobić zakupy (odżywka do włosów dla Alicji), a nie pojawił się właściciel pieseczka. Nie było nikogo, kto szukałby psa, nikt też nie zaczepiał mnie, widząc „rudego” na moich rękach. Jeśli już ludzie podchodzili, to po to, by go pogłaskać. Ale moje prawa własności nie zostały przez nikogo podważone. Co robić? Wróciłam z psem do Alicji:

-        To w drogeriach teraz psy sprzedają? – zdziwiła się moja przyjaciółka. Oj, coś ona dzisiaj okropnie roztargniona!

-        Nie! Słuchaj, niesamowita historia! Ten malec siedział samotnie pod twoją bramą. Nie było widać właściciela. Może ktoś z sąsiadów kupił sobie ostatnio psa? Nie kojarzysz, czyj on może być? – zaczęłam śledztwo. Psiak w tym czasie zajął się moimi kapciami i zrobił małą kałużę w przedpokoju.

-        Nic takiego nie zauważyłam. Ale jest słodki. Lepiej, żeby nikt go nie szukał. Weź go sobie.

-        Chętnie, ale jeśli on komuś uciekł, to trzeba go zwrócić i tyle.

-        To napisz ogłoszenie. Powiesimy w mojej bramie, skoro pod tą bramą go znalazłaś! Przynajmniej nie będziesz miała wyrzutów sumienia, że go ukrywałaś. - Alicja chyba zaczynała odzyskiwać swój słynny, zdrowy rozsądek.

-        To dobra myśl! Dawaj kartkę! – ucieszyłam się.

Za godzinę kilka ogłoszeń już wisiało w najbliższej okolicy. Nie pisałam, na wszelki wypadek, jak piesek wygląda, by ktoś nieuprawniony mi go nie zabrał. Była tylko informacja o znalezieniu psa i numery telefonów. Alicji i mojego.

-        Poczekamy godzinę, dwie, może ktoś się zgłosi – zarządziła Alicja. - Chodź, pomożesz mi przygotować obiad. Rodzice wrócą koło piątej.

Każdy dzwonek telefonu powodował przyspieszone bicie mojego serca. Ale to nie był, na szczęście, właściciel szczeniaka. Dzwonił najpierw jakiś wujek, potem koleżanka mamy Alicji, wreszcie Babcia oraz omyłkowo człowiek, który dopytywał się o jakiegoś pana Wacka, hydraulika. Koło piątej zabrałam więc psiaka i postanowiłam pojechać z nim do swojego domu. Po drodze zastanawiałam się, jak namówię rodziców na zatrzymanie psa w domu. Ledwie przekroczyłam próg, zadzwonił telefon.

-        Ja w sprawie psa... – jakiś męski głos w słuchawce.

-        Tak, słucham?

-        Czy znalazła pani może sześciomiesięcznego rudego pieska wielorasowego, z czerwoną obróżką na szyi? Powinien być tam  adres właściciela, w takim małym breloczku przy obroży...

-        Dane się zgadzają, oprócz breloczka. Musiał się urwać.

-        Czy mogę przyjechać po Bubę? Mój młodszy brat straszliwie rozpacza...

-        Tak oczywiście, podam panu adres...

Nie minęło pół godziny, gdy zadzwonili do drzwi. Za nimi stał chłopak, mniej więcej w moim wieku, trzymając ze rękę okropnie zapłakanego dziesięciolatka.

-        Dzień dobry raz jeszcze. Oto Michał, nieodpowiedzialny właściciel Buby. Ja mam na imię Krzysztof.

-        Wejdźcie, proszę! – zaprosiłam chłopców do środka, a psiak na ich widok zrobił kałużę, ale tym razem w moim przedpokoju. Michał rzucił się w jego kierunku, głośno wycierając nos w rękaw kurtki. – Jak to się stało, że Buba wam zaginęła?

-        To długa historia. Czy moglibyśmy napić się razem herbaty? Obawiam się też, że Michał będzie potrzebował kilku chusteczek higienicznych...

-        Oczywiście, nie ma problemu. Rozgośćcie się...

Poszłam do kuchni nastawić czajnik z wodą na herbatę. Spojrzałam na złamany porannie nóż i wszystkie dzisiejsze przypadki ułożyły mi się w jedną całość. Czyżby ten chłopak, Krzysztof, był moim przeznaczeniem? A to, co Los chciał mi tak bardzo przepowiedzieć, czy... czy to nie była czasem WIELKA MIŁOŚĆ? Jejku! Tanecznym krokiem wróciłam do pokoju, by przyjrzeć się mojemu... hm... ukochanemu??!!

Tekst: Beata Łukasiewicz





Robin Hood na Cyprze

To co dzieje się na Cyprze obchodzi mnie średnio - ale wystarczająco mocno, by stało się powodem gorącej towarzyskiej dyskusji na imprezie w miniony weekend. Doszło nawet do ostrej wymiany zdań, gdyż moje stanowisko w sprawie blokowania czy zabierania jakiejś części depozytów bankowych jest jednoznaczne - to złodziejstwo, kradzież. Argumenty, że deponowali brudne pieniądze mafiozi, złodzieje i oszuści nie bardzo do mnie przemawia, to problem tak zwanej "innej beczki", bo jednak deponowano je legalnie! Kraj ten, za zgodą Unii oferował niższe podatki i wyższe oprocentowanie lokat i jeśli ktoś mógł (a mogłam i ja, gdybym założyła firmę) to je tam umieszczał. Któż z nas kocha podatki i chce płacić państwu jak najwięcej?

Umowy więc zostały zawarte. Podstawą działania demokratycznego państwa jest m.in. dotrzymywanie umów - pacta sunt conventa jak to nazywali starożytni Rzymianie, twórcy europejskich systemów prawnych i państwowych. A teraz wychodzi na to, że w trakcie trwania umowy zostaje ona nie tyle wypowiedziana przez jedną ze stron, do czego zawsze ma się prawo, ale... całkowicie zmieniona. To tak jakby kupowało się mieszkanie za cenę określoną w umowie, ale po jakimś czasie, gdy już w nim się zamieszka, cena uległaby podwyżce, bo... bo tak, bo inwestor miał wyższe koszty i źle oszacował cenę w umowie, pomylił się. To dotyczy wszelkich umów zawieranych w każdej sprawie, na Boga, jest druga zasada, że prawo nie działa wstecz!!! Proszę bardzo, zasady można zmienić, ale od jakiegoś momentu granicznego jest niższe oprocentowanie, wyższe podatki itd. No i obie strony umowy muszą się na nowe warunki zgodzić lub nie - ale mają wybór, a nie zostają postawione pod ścianą jak w jakimś Burundi. Jestem zdumiona lewicującą zgoła postawą moich znajomych, którzy uważają, że ta kradzież z cypryjskich kont jest słuszna.

Robin Hood grasuje teraz na Cyprze - zabiera bogatym, by dać... komu właściwie? I czy nikt nie zdaje sobie sprawy, że takie działania podważają zaufanie do systemów bankowych w ogóle??? I tak jest ono mocno nadszarpnięte. To się odbije czkawką w innych krajach.

poniedziałek, 25 marca 2013

Amerykańskie lody

I kto by przypuszczał, że praca jako au pair może obfitować w tyle niezwykłych, romansowych wydarzeń?


To był trzeci dzień mojego pobytu w Ameryce. Nadal nie mogłam uwierzyć, że dopięłam swego i jestem tu na „pracowitych” wakacjach jako opiekunka do dzieci (au pair) z możliwością uczenia się języka i w ogóle wszystkiego o tym cudownym kraju. Rodzina, do której trafiłam jest typowa – trójka małych dzieci (4, 6 i 8 lat) oraz bardzo zapracowani rodzice, robiący najwyraźniej karierę w biznesie... Dzieciaki są fajne – czterolatka ma na imię Roxanna (w skrócie Roxy), sześciolatka to Caroline, a ośmiolatek ma na imię Ralph. Wszyscy bardzo starają się mnie poznać, bo nie mają, oczywiście, pojęcia, gdzie leży ta Polska, z której przyjechałam. Ale nieważne – dogadujemy się. Dobrze, że mam młodsze rodzeństwo i dzięki temu umiem obchodzić się z małymi dziećmi. No, te moje tutaj nie są już takie małe, całkiem do rzeczy można sobie z nimi porozmawiać. Nie mam problemu z praniem pieluch czy czymś takim, no nie! O, Roxy właśnie trąciła mnie swoim okrągłym tyłeczkiem, obracając się na drugi bok. Już wczoraj przyszła do mojego łóżka, oznajmiając, że bardzo nie lubi sama spać, bo się gubi w tym łóżku i rano „nie może się znaleźć”. Cokolwiek to znaczy, jest strasznie słodka i przylepna, ale też rozpycha się jak niedźwiedź i drugą noc śpię na samiuteńkim brzeżku, by jej nie przeszkadzać. W tym momencie do pokoju wpadła jak letnia burza z huraganem - Caroline. Zważywszy, że była dopiero 6 rano, można by uznać, że dziewczynka ma aż nadmiar energii. Na całe szczęście, od przylotu nie mogę dojść do ładu z godzinami snu, więc i tak budzę się wcześniej od Caroline. Nie ma szans mnie obudzić, zawsze jest spóźniona... A zatem - mój dzień pracy właśnie się zaczął...

***

-        Pójdziemy dzisiaj do delfinarium? – zapytała Roxy przy śniadaniu.

-        Możemy, ale musicie mi powiedzieć gdzie to jest? Nie znam przecież jeszcze wcale miasta i okolicy.

-        Niedaleko, jedzie się trochę samochodem, a potem... – zaczęła mi tłumaczyć przejęta Caroline.

-        Hola! Jeśli się jedzie samochodem – to odpada. Nie mam prawa jazdy, nie umiałabym was zawieźć! – powstrzymałam te zapędy.

-        Nie umiesz jeździć samochodem? – zdziwił się Ralph. – Przecież jesteś już duża. Ja będę mógł za rok!

-        Akurat! – roześmiałam się. – Za rok to może na hulajnodze sobie pojeździsz... U mnie, w  Polsce, tak szybko się nie ma samochodu, więc nie miałam się gdzie nauczyć. Poza tym są inne sposoby: można jechać tramwajem, autobusem...

-        A co to jest tramwaj? – zapytała Roxy.

-        Ja wiem, ja widziałem! – wrzeszczał rozradowany Ralph. – Ale nigdy nie jechałem, to chyba śmiesznie się tak jedzie, no nie? – dopytywał się. Co śmiesznego może być w jeżdżeniu tramwajem – ni mam pojęcia... - Lepiej wymyślcie jakieś miejsce, do którego można dojechać metrem – powiedziałam.

-        To jedźmy do parku! Tam są ławeczki, posiedzisz sobie, a dla dzieci są huśtawki. No i można zjeść wielkiego loda! Kupisz nam, kupisz??? – dopytywała się Caroline.

-        Park? Okay. Lody też będą, nie ma sprawy. To zbierajmy się. Lets go! – popędziłam moją trzódkę.

Park rzeczywiście był uroczy – duży, rozległy z wieloma atrakcjami dla dzieci. Wcale nie musieliśmy długo jechać metrem, dzieci mi pomogły, choć to zdumiewające, jak takie maluchy  umieją orientować się w wielkim mieście. No, właściwie kierował mną Ralph, tylko on znał nazwy stacji metra i wiedział, na której trzeba wysiąść.  Moja gromadka rozbiegła się na wszystkie strony, ale miałam ich cały czas na oku. Jestem ich opiekunką! Zaczęłam przeglądać książkę z idiomami amerykańskimi, którą przywiozłam sobie z Polski – muszę przecież cały czas ćwiczyć język. Zziajany Ralph podbiegł do mnie po pól godzinie:

-        A gdzie lody???

-        Zaraz będą. Wołaj dziewczyny, idziemy na deser!

-        Pójdziemy do wujka Czada, u niego są najlepsze!

-        To wasz wujek ma tu lodziarnię? – zdziwiłam się mocno.

-        Nie, tak się tylko nazywa: „Lodziarnia u wujka Czada”.

-        Rozumiem – zdążyłam już zresztą sama zauważyć, że amerykańskie nazwy firm często sugerują jakieś pokrewieństwo – „u wujka”, „u mamy” itd.

W lodziarni nie było tłoku, ale obsługiwało kilka osób. Podeszliśmy do pierwszego z brzegu stanowiska i tam zobaczyłam za ladą... chłopaka. Świetnego chłopaka, dodajmy...

-        Hej, na jakie lody macie ochotę? – zapytał uprzejmie, z szerokim uśmiechem i szybko obejrzał sobie całą naszą czwórkę. – Wszystkie są twoje? – mrugnął do mnie porozumiewawczo.

-        Eeee, właściwie.... I tak... i nie! – wydukałam, cała czerwona na twarzy z wrażenia.

-        Małgosia nie jest naszą mamą – natychmiast poinformowała chłopaka Roxy. - To nasza opiekunka, ale fajna jest wiesz? Pozwala mi włazić do siebie do łóżka, bo ja nie lubię sama spać. I przyjechała z jakiejś Polski, nie wiem, gdzie to jest może w Arizonie i tam jeżdżą tramwaje!! I daj mi malinowo-cytrynowo-orzechowo-czekoladowo-truskawkowo-pistacjowe!!! – zakończyła żądaniem swoją przemowę Roxy.

-        Poczekaj, muszę kupić tonę wafla, żeby wpakować tam twoje lody – zażartował chłopak, nakładając jej wielką porcję, ale nie w tylu smakach. I zwrócił się do mnie: - Od razu jak usłyszałem Twoje imię, wiedziałem, że jesteś cudzoziemką!

-        Tak?

-        Powiedz jeszcze raz swoje imię! – zażądał.

-        Małgosia.

-        Malośia? – powtórzył, naprawdę się starając.

-        Małgosia.

-        Małoszia? – próbował jeszcze raz.

-        Małgosia.

-        Strasznie trudne.

-        To zdrobnienie od Małgorzata!

-        Mahoszata? – zaczął sobie chyba z lekka łamać język.

-        Pocieszę cię. Teraz ty powiedz swoje imię, a ja będę sobie łamać język - zaproponowałam

-        Jerry! Mam na imię Jerry!

-        To chyba umiem: Dżery.

-        Bardzo dobrze. Widzisz, ja mam łatwe imię!

-        Co z moimi lodami? – wtrącił się do tego lingwistycznego flirtu Ralph.

-        Już nakładam – Jerry naprawdę nie pożałował ani lodów, ani polewy. – A dla małej lady? – zwrócił się do Carol.

-        Sama nie wiem.. Może tylko czekoladowo-waniliowe?

-        A tobie zrobię coś specjalnego. Puchar dwa serca – powiedział do mnie Jerry i zaczął... rzeźbić łyżką w lodowej masie. Wyszły mu zamiast kulek dwa śliczne, pulchniutkie serduszka, które ułożył następnie w waflowej miseczce. – Proszę, to dla ciebie. Amerykańskie lody.

-        Bardzo dziękuję. Wyglądają bardzo specjalnie.

-        To słodkie, lodowe powitanie...

-        Czy i mi takie zrobisz? – zapytała cicha do tej pory Roxy, która pochłaniała swoją porcję. Wyraźnie jednak zamierzała zjeść drugą...

-        Zrobię ci jeszcze ładniejsze i smaczniejsze. Jutro!

-        Dopiero? – zapytała zawiedziona Roxy.

-        Przyjdźcie znowu, będę na was czekał.

-        A ile płacimy za dzisiejsza ucztę?

-        Ani centa. Ja stawiałem!

 

-        Co za miły sprzedawca – powiedziałam chwilę później do dzieci. – Czy on zawsze stawia wam lody?

-        Nigdy wcześniej! – powiedział Ralph.

-        Wiesz, wydaje mi się, że on cię polubił i teraz będziemy jedli codziennie lody za darmo! – rozmarzyła się Roxy.

-        Nie liczyłabym na to.

-        Dlaczego? – zapytała Carol. - On naprawdę chciał być dla ciebie miły, nie dla nas...

Czyżby mała dziewczynka była tak spostrzegawcza? Ja też dostrzegłam wesołe ogniki w jego brązowych oczach. Sprawdzę to jeszcze jutro!

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. lody.com

 

 

 

 

niedziela, 24 marca 2013

Ptasia dezorientacja

Ta pogoda jest niemożliwa, mrozy dezorientują ptaki, które wracają do nas z zimowych ferii...

Dziś w moim tarasowym karmniku pojawiły się... szpaki! Tego jeszcze nie grali, żeby szpaki korzystały z ziaren słonecznika i kulek, które wieszam sikorkom, wróblom - i jak wiadomo z innych moich postów - także parce synogarlic. Pierwszy raz widzę, by szpaki interesowały się zawartością karmnika, co widać wyraźnie na zdjęciu. Ze szpakami to mam zgoła inne przygody, i dzieją się one zazwyczaj latem, gdy szpaki bandami grasują w ogrodzie, polując na owoce naszych drzew.

Ponieważ przy tarasie mam kuchnię z dużym panoramicznym oknem, już kilka szpaczych istnień przez to okno się skończyło... Zwabione jakimiś refleksami na szybie często wpadają na szkło i... trup na miejscu. Zdarzyło się tak dwa razy. Ale mam też kilka ocalonych istnień, np. młodą sroczkę, która wpadła na szybę i leżała nieprzytomna, a którą mąż wyniósł do ogrodu, albo szpaka, który... O tym poniżej.

Rano któregoś lata usłyszałam stuk w okno. Patrzę: ślad na szybie, coś się z nią zderzyło.... Rzeczywiście! To szpaczek, który jednak na mój widok podniósł się z podłogi tarasu i taki jakiś nieprzytomny siedział (stał?), więc postawiłam mu miseczkę z wodą i wyszłam do pracy, bo spieszyłam się. Ale zadzwoniłam do mamy, która ma klucze do mojego mieszkania, żeby zajrzała przed południem, co z nim. Mama dzwoni do mnie po godzinie i mówi, że ptak ukrywa się na tarasie za doniczką z iglakami, ale wymiotuje i nie odlatuje. Żal mi ścisnął serce, poszukałam numeru na pogotowie weterynaryjne. Pan doktor powiedział, że owszem, składa wizyty domowe, kosztuje to 100 zł. Ok, zamówiłam.

Przyszedł, mama na niego ze szpakiem czekała. Niestety, po dokonaniu oględzin wet stwierdził, że szpak nie chce latać z jakiegoś dziwnego powodu, bo skrzydła ma całe. Zaaplikował mu lekarstwo do dzióbka, ale pacjent je zwymiotował. Potem go podrzucał, ale szpak ani machnął skrzydełkiem. Doktor wypytywał mamę, czyj to ptak. Mama skwitowała, że to jakiś okoliczny, nie córki przecież. Doktor zdębiał, po czym wyraził podziw dla osób, które wzywają pogotowie do "dzikiego zwierzaka". Był wręcz zbudowany moją postawą, zainkasował 180 zł (za lekarstwo i przyjazd). Zaproponował, że zabierze szpaka na obserwację do ZOO. Zostawił mi diagnozę na kartce, którą przechowuję do dziś: Szpak po urazie głowy, podejrzenie wstrząsu mózgu. Zastosowano leczenie zachowawcze.

Dzwoniłam potem do doktora z pytaniem o szpaczka. Niestety, uraz do latania mu pozostał, zamieszkał więc w ZOO i nie wrócił do swojej wesołej bandy grasującej po moim ogrodzie. Ale myślę, że znalazł nowych przyjaciół, niekoniecznie skrzydlatych.

No i takie to mnie naszło szpacze wspomnienie...

Kapelusz pełen słońca



Jola i Miriam wybrały się na wycieczkę rowerową. Co się może zdarzyć, gdy złapie się „flaka” na trasie do starożytnego grodziska?

- A pompkę mamy? – zapytałam niespokojnie Miriam, sprawdzając wprawnym okiem stan techniczny naszych rowerów.

- Pompkę? Nie, w ogóle nie posiadam pompki. Ty też nie masz. Ale właściwie po co nam, dmuchnąć sobie w oponki możemy na stacji benzynowej.

-  No tak, ale wybieramy się na wycieczkę poza miasto i gdyby coś nam wlazło pod koło, to nie dopompujemy... – zmartwiłam się.

-  O rany, Jola, histeryzujesz, przecież nigdy nam się to jeszcze nie zdarzyło. Flak w rowerze? Co nam może wleźć pod koło? Żaba, ślimak? To zwierzątka nieuzbrojone, opony ci przecież  nijak nie przegryzą...

- Tak, mądralo? Ok., ja histeryzuje. – trochę obrażona wsiadłam na rower. Jestem zawsze „kierownikiem wycieczek” i do mnie należy zamartwianie się o wszystko. Miriam, jak zwykle, ubrała sobie kapelusik, zgrabny plecaczek zarzuciła zawadiacko na ramię i nie martwi się już o nic. Nawet nie wie, dokąd jedziemy. Ma mnie.

-  A dokąd właściwie jedziemy? – zainteresowała się w tym samym momencie, jakby na zawołanie Miriam.

-  Znalazłam na mapie okolicy czerwony szlak i ścieżkę rowerową na szczyt grodziska z X wieku.

-  Co to jest grodzisko?

-  Tam kiedyś był gród, mieszkali ludzie w drewnianych chałupkach, mieli fosę i takie tam różne urządzenia. Tysiąc lat temu tam mieszkali, to może być ciekawe.

-  O ile coś tam w ogóle do oglądania zostało. Dobra, jedziemy!

-  Nie pytasz nawet, ile to kilometrów?

-  Wolę nie wiedzieć, bo jak dużo, to zaraz pupa mnie będzie bolała od siodełka!

-   Ok.! - nie będę jej mówić, że 30 km w jedną stronę. Damy radę... - Jedźmy więc! – zarządziłam. Jestem kierownikiem, czy nie?

Trzeba było przedrzeć się najpierw przez miasto, potem jego peryferie i wreszcie zagłębić się w stary las, rowerowym szlakiem, prowadzącym do tajemniczego grodziska. To najprzyjemniejszy odcinek trasy. Las był stary i rozśpiewany. Wokół nas krążyły wielobarwne motyle, prawie siadając nam na ramionach i jakby wskazując nam drogę. Pracowicie omijałyśmy ślimaki, wędrujące w poprzek drogi.

- Spójrz! – krzyknęła Miriam, wskazując mi coś na ziemi. – Muszą tu jeździć samochody, bo rozjechały żabę, a wcześniej widziałam mysz przerobioną na dwuwymiarową...

- Możliwe. Droga jest dość szeroka, utwardzona gdzieniegdzie kamieniami i cegłami z rozbiórki. Ale dokąd miałyby tedy jeździć? – zastanawiałam się na głos.

-  Może to jakiś skrót do pobliskiej wsi.

-  Może.

W tym momencie Miriam wykonała jakiś gwałtowny skręt w bok, wpadła na kamień, rower się zachwiał i właściwie nie wiem, czy ją zrzucił, czy to Miriam przytomnie zeskoczyła sama na ziemię.

- Cholerny kamol! – zezłościła się. – Chciałam ominąć wyjątkowo dorodnego winniczka!

Podeszłam do niej, kiedy właśnie chciała wsiąść ponownie na rower, podnosząc go z ziemi, gdy moją uwagę przykuło przednie koło.

-  Masz flaka – powiedziałam spokojnie.

-  I co teraz? – spod kapelusika spojrzały na mnie okrągłe ze zdziwienia oczy Miriam. – Widzisz, wykrakałaś! – próbowała mnie obarczyć odpowiedzialnością za zdarzenie.

-        Wprawdzie nie mamy ze sobą pompki, ale ona i tak niewiele by nam pomogła. Tu potrzebna byłaby jakaś łata do dętek na zimno, albo ja wiem, co? No więc nie możesz wsiąść na rower. Wygniesz koło - tłumaczyłam dalej.

- No to jak mamy dojechać do grodziska?

- Nie mam pojęcia. Będziemy prowadziły rowery.

- A z powrotem? Co z drogą powrotną? - Miriam była coraz bardziej niespokojna. Usiadła na skraju drogi, w trawie i wachlowała się kapelusikiem.

- Hm. Może rzeczywiście powinnyśmy zrezygnować z wycieczki i zawrócić? Sama nie wiem...

W tym momencie usłyszałyśmy odległy hałas. Najwyraźniej zbliżał się w naszym kierunku jakiś pojazd. Samochód, konkretniej. Zza zakrętu wytoczył się śmieszny, dwukolorowo pomalowany maluch.

- O rany! Może będą mieli łaty do dętki! – powiedziałam szybko do Miriam i zaczęłam machać rękoma do samochodu. Zatrzymał się tuż przy nas. Siedziało w nim... dwóch chłopaków.

-  Cześć! – powiedziałam do obu. – Nie macie czasami łatek?

-  Łatek? – powtórzył odruchowo kierowca, swoją drogą sympatyczny rudzielec.

- No! Takich do reperowania opon. Złapałyśmy gumę, mamy flaka, nie możemy jechać dalej, a wybrałyśmy się do grodziska... – opowiadałam. Chłopcy zaczęli wysiadać z auta. Pasażer też był niczego sobie...

- Który to rower? – zapytał kierowca.

- Mój – wskazała Miriam, a on spojrzał na nią i gdyby wzrok mógł się zmaterializować, wszyscy ujrzelibyśmy pewnie snop iskier. Rudzielec po prostu nie mógł oderwać oczu od Miriam. Albo przez kapelusik, albo przez blond włosy albo w ogóle przez to, że moja przyjaciółka jest śliczną dziewczyną...

- Popatrzmy – powiedział pasażer. – Kiepsko to wygląda. Igor, czy ty masz łaty? – zapytał skamieniałego kierowcę.

- Nie, nie mam łat! – przytomnie odpowiedział rudzielec, otrząsając się z zapatrzenia.

- To co my teraz zrobimy? – zapytałam. – Byliście nasza ostatnią deską ratunku. Maluchy najczęściej mają łaty w bagażniku, to jedyne chyba opony, które można  w ten sposób naprawić... – odarli mnie z resztek nadziei.

- Plan może być taki, – tłumaczył pasażer. Chyba zorganizowany z niego facet, co bardzo mi się w facetach podoba – zostawiacie tu rowery, wsiadacie do auta, jedziemy przez grodzisko do wsi i tam szukamy u sąsiadów łat. Wracamy, reperujemy i już.

- Ale jak mamy zostawić rowery? Ktoś je ukradnie! – zmartwiłam się. Miriam się nie odzywała, zajęta patrzeniem w oczy rudemu. Właściwie chyba oboje odlecieli na inną planetę. Na Ziemi zostałam ja i pasażer o nieznanym mi imieniu...

- Rowery ukryjemy w krzakach. Tu naprawdę niewiele osób chodzi do grodziska. Ostatnich turystów widziałem w zeszłym roku, na jesieni!

- Super, twój plan mi się podoba, kierowniku! – pochwaliłam go za szybkość.

- Mam na imię Tomek... – no, to wiedziałam przynajmniej, kto jest naszym wybawcą.

Wgramoliłyśmy się na tył samochodu, chociaż obawiałam się, że kierowca będzie zerkał cały czas na Miriam, zamiast na drogę, co się może źle skończyć... Moje obawy potwierdziły się. Aż dziw, że nie dostał zeza rozbieżnego! Dotarliśmy do grodziska. Tomek wskazał na ścieżkę, którą należy podążyć, by dotrzeć do tzw. majdanu. Okazało się jednak, że tylko my dwoje mieliśmy ochotę się tam udać. Pozostała dwójka stwierdziła, że... posiedzi w samochodzie. Tomek bardzo ciekawie opowiadał o grodzisku, ja jednak nie mogłam się skupić, myśląc cały czas, co też Miriam tam robi z Igorem. Kiedy wróciliśmy po jakiejś pół godzinie, oboje wydawali się zaskoczeni szybkością naszego zwiedzania. Przyjrzałam się więc bacznie ich twarzy. Wyglądali niewinnie, ale... W słońcu mignął brokacik w okolicy górnej wargi Igora. Miriam używa cienia do powiek z brokacikiem, taki bajerek makijażowy na lato. A więc... Musieli się chyba całować!!! Niepojęte, moja przyjaciółka mimo wielu strasznie zawziętych na nią adoratorów, nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Komuś tu coś musiało zaszkodzić! Pojechaliśmy do wsi, tym razem ja siedziałam z tyłu wciśnięta obok wielkiego Tomka, a Miriam pyszniła się na siedzeniu obok kierowcy. Trzeba przyznać, że te maluchy to intymne samochody, ma się taki bliski kontakt z kierowcą... Tomek szybko znalazł łaty (w domu lub u sąsiada – nie pytałam), wsiedliśmy ponownie w auto i udaliśmy się ku naszym, porzuconym w krzakach, rowerom. Na miejscu Tomek zajął się reperacja oponki, ja mu dzielnie sekundowałam, a Miriam z Igorem? Szkoda gadać. Właściwie to oni niewiele ze sobą rozmawiali... Gapili się na siebie bez przerwy. Nie rozumiem, to chyba jest nudne po 5 minutach? Kiedy rowery były znów gotowe do jazdy, nadszedł czas rozstania. Chciałam się jakoś odwdzięczyć niespodziewanym wybawcom.

- Tomek, jeśli będziesz w mieście, daj znać, jestem, ci winna duże lody! Ciebie też zapraszam, Igor, w imieniu własnym i Miriam!

-  Zapraszasz, co? Aaaa, tak, tak, przyjedziemy, z Tomkiem. Dzisiaj, wieczorem, pasuje wam? – zapytał Igor nie odrywając wzroku od Miriam. O rany, nie spodziewałam się takiego tempa!!!

- Dzisiaj? – powtórzyłam niepewnie.

- Tak, tak, niech przyjadą dzisiaj – nagle odezwała się Miriam. Przecież będziemy w mieście za dwie godziny, cały wieczór jeszcze przed nami.

- No to jesteśmy umówieni! – powiedział raźno Igor, odzyskując werwę. Jakby ktoś czar nie z niego zdjął. – Do zobaczenia o ósmej, dziewczyny!

- Do zobaczenia! – powiedziała Miriam, machając kapelusikiem na pożegnanie.

- Co ci się stało? – zapytałam, gdy chłopcy zniknęli nam z oczu.

-  Nic.

-  Słoneczko ci przygrzało? Dziwnie się zachowujesz...

- Słoneczko? Nie, nie przygrzało. Mam kapelusik. Kapelusz pełen słońca - powiedziała Miriam, uśmiechając się do siebie.

Kapelusz pełen słońca? A co to za hasło? Ludzie, jestem pewna, że moja przyjaciółka zakochała się na zabój. Zakładacie się?

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. wpina.pl

 

 

piątek, 22 marca 2013

Flirt komórkowy

Czy zakup telefonu komórkowego może w jakikolwiek sposób zmienić nudne życie nastolatki?

16 marca, sobota
Ledwo otworzyłam oko, przypomniałam sobie, że dziś są moje urodziny. Jakaż ja jestem już stara! 16 lat! Kawał życia poza mną! Została mi już tylko dycha, by zacząć się... jeszcze mocniej starzeć. Obumierają wtedy ponoć jakieś komórki, nie wiem dokładnie jakie i gdzie, ale czytałam w kobiecym piśmie mamci (już nie pamiętam, w którym - wiadomo to skleroza!). Pójdę więc sobie dzisiaj kupić urodzinowo-odmładzajacy prezent: jakiś piekielnie drogi krem do twarzy. Albo, taki na przykład, wzrost? Jeśli chodzi o mój wzrost na pewno przestałam już rosnąć. Udało się 170 cm, ale z takim krasnalstwem nie mogę przecież zostać modelką. Modelka, to ma dopiero życie! Ciuchy, podróże, muzyka (no, na wybiegu), ludzie, aparaty (fotograficzne), telefony (komórkowe), spotkania, sława, wielbiciele kupujący brylanty itp. I emerytura w wieku 30 lat! Eeeeehhh! 
Poranne marzenia (tym razem urodzinowe) przerwał mi, jak zwykle, Gigant. Wpadł do pokoju i wskoczył na moje łóżko, liżąc mnie po twarzy i piszcząc. Właściwie trudno powiedzieć, żeby sznaucer mógł piszczeć. Każdy dźwięk w jego wykonaniu przypomina raczej awaryjne burczenie kanalizacji.
- Gigant! Złaź, nie wstaję, dzisiaj jest sobota! Na pewno nie pójdę z tobą na spacer. Jestem jubilatką i mam zamiar trochę pospać. Idź do Jacka! Albo do Pauliny! – wysyłam psa do rodzeństwa. Przynajmniej jeden poranek mogę się powylegiwać! 
Ale Gigant miał własny patent na spędzenie tego poranka. Położył się przy moim łóżku. Dopiero teraz zauważyłam, że ma zawiązaną wspaniałą kokardę na szyi. Czerwoną!
- Gigant, ty chyba wiedziałeś, że mam dzisiaj urodziny, no przyznaj się? – dopytywałam się zdumiona, patrząc w mądre psie oczy. Może kokardę zawiązała mu mama albo Paulina?
W tym momencie głowę do pokoju wsadził Jacek, mój starszy brat. Jest okropnie ważny, ma 19 lat, przedwąsowe ślady pod nosem i zazwyczaj nie gada z takimi smarkulami jak ja. Był jeszcze w piżamie.
- Aśka, nie wstajesz? Nie chcesz zobaczyć jaki prezent urodzinowy czeka na ciebie?
Niby gdzie jest ten prezent? – zainteresowałam się (szczerze) spod kołdry.
- W dużym pokoju...
-  A od kogo?
- No przecież, że od kochającej rodzinki! – powiedział to jednak tak kpiąco, że uznałam to za żart. Akurat on pamiętałby o moich urodzinach?
- Dobra, zobaczę po śniadaniu. A gdzie rodzice?
- Chyba już wstali.
- Zabierz Giganta, nie zamierzam wychodzić z nim dzisiaj. Możesz się nim zaopiekować?
- Chyba żartujesz? Nigdzie nie idę. Ale dobra! Chodź, Gigant, księżniczka musi włożyć kapcie i założyć perukę... – nie mógł podarować sobie uszczypliwości! Nawet w dniu moich urodzin!

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, wyskoczyłam z łóżka jak z katapulty. Prezent! Prezent? Dla mnie? Czeka, może to prawda, prawda! Wciągnęłam dżinsy i w bluzie od piżamy wpadłam do dużego pokoju. Na stole stało średnich rozmiarów pudełko. Na mini telewizor do pokoju (moje ostatnie marzenie) jest ciut za małe, ale za to za duże na podręcznik albo słownik ortograficzny (cóż, moja rodzinka słynie z praktycznych prezentów). Otwierać, nie otwierać? Czekać na ofiarodawców? Może jakaś pompa jest szykowana, przemówienia, toasty? Wątpliwości rozwiała karteczka obok paczki: „dla naszej kochanej jubilatki, z okazji 16 Urodzin – kochająca rodzinka”. Otwieram! Papier ozdobny podarłam z niecierpliwości. Spod niego wynurzyło się pudełko. Hm... co to może... telefon komórkowy?! O rany!! Mocna rzecz, komórka! Jestem wreszcie cywilizowanym człowiekiem, nowoczesną kobietą! Aż usiadłam z wrażenia. Takiego prezentu się nie spodziewałam! Przeglądam wszystko, znajduję następną karteczkę od rodzinki - „żebyśmy wiedzieli zawsze, gdzie jesteś, kochanie!” No tak, można będzie do mnie zadzwonić i powiedzieć np., żebym... kupiła po szkole ziemniaki! Ale co tam, mam telefon, własny! Czy to nie cudowny prezent?

17 marca, niedziela
Cały wczorajszy dzień zszedł mi na zabawie z telefonem. Musiałam sobie go poustawiać, wpisać do książki różne numery no i powysyłać SMS-y do znajomych, z informacją, że jestem stelefonizowana komórkowo i jaki jest na mnie namiar. Niektóre rzeczy były trudne. Poprosiłam Jacka, który ma swój od roku, by nagrał mi powitanie na poczcie głosowej, bo już to przecież robił. Musiałam potem wszystko kasować i sama nagrywać, bo to, co nagrał Jacek brzmiało tak: „Poczta głosowa Aśki jest zepsuta. Mówi jej lodówka. Wiesz co masz robić, gadaj! Spiszę to sobie i przyczepię magnesem na drzwiach. Aśka przeczyta to za trzy dni, bo teraz jest na diecie”. Czy to nie wariat, ten mój brat? W kolejnej próbie nagrania powitania, tym razem mojej, wpadł do pokoju Gigant i jego ujadanie nagrało się na telefonie. Wszystko brzmiało więc mniej więcej tak: „Cześć, hau, hau, tu Aśka. Hau, hau. Wiesz, co masz robić, hau, hau, gdy usłyszysz sygnał hau, hau.” Znowu kasowanko i zabawa od nowa. Wreszcie w desperacji (naprawdę totalnej) nagrałam coś takiego:„Tu aparat zgłoszeniowy 13 posterunku. Masz prawo zachować milczenie. Jednak wszystko, co powiesz zostanie nagrane i może zostać użyte przeciwko tobie”. Oryginalne, nie? Prosto z amerykańskich kryminałów! Byłam z siebie dumna. Jacek zdradził mi jeszcze, że można sobie zainstalować melodyjkę dzwonka – jakiś fajny fragment przeboju (np. Britney Spears albo Backstreet Boysów). Ale nie chciał mi ściągnąć BB (dlaczego faceci nie lubią tego zespołu, niepojęte jest dla mnie), więc mam to, co JEMU się podoba – Mission Impossible! Nic to, jak sama się wszystkiego nauczę, utrę mu nosa! Wybiorę sobie taką melodyjkę, że Jackowi mina zrzednie! Potem pół wieczoru siedziałam przed lustrem z komórką, sprawdzając, czy inteligentnie wyglądam z nią przy uchu i jakie w ogóle robię miny, gdy rozmawiam przez telefon... Bardzo pouczające spostrzeżenia miałam...

18 marca, poniedziałek
Wreszcie poszłam do szkoły, z komórką! Nie wiedziałam wprawdzie, jak trzeba się zachowywać: czy powinnam ją wyłączać na lekcjach i włączać na przerwach, ale... I tak chyba jeszcze niewiele osób będzie do mnie dzwoniło, więc spoko. Zapomniałam też, że muszę nauczyć się PIN-u. Moja kumpela, Agnieszka z wrażenia aż zaniemówiła, gdy pokazałam jej telefon. Ale zaraz zapytała, kto płaci rachunki i tym pytaniem udało jej się zepsuć mi humor. No, bo właściwie to nie wiem? Mam ją opłacać z kieszonkowego?? Chyba impossible, tak jak ta mission. Gdy wracałam ze szkoły autobusem, ktoś do mnie dzwonił. Miałam jednak okazję przekonać się, że dno plecaka to nie jest najlepsze miejsce na telefon. Zanim się do niego dokopałam, złamałam sobie trzy paznokcie, wywaliłam z plecaka połowę rzeczy, a i tak dopadłam komórki, gdy akurat ktoś zrezygnował. Nie ma chyba nic bardziej irytującego, niż nagle umilkły telefon po tym, gdy z narażeniem zdrowia przekopało się torbę by go znaleźć, podpadając w dodatku współpasażerom... Za chwilę sygnał dzwonka się powtórzył, wszyscy w autobusie wlepili we mnie wzrok (ta „Mission Impossible”!), a ja z nonszalancką miną powiedziałam „halo”. To była jednak tylko moja poczta głosowa. Ktoś mi nagrał wiadomość! Niestety, kiedy doszło do miejsca „po sygnale” usłyszałam sapnięcie (chyba wyraz zdumienia?), nie rozpoznałam jednak, czy sapało po damsku czy po męsku. Po tym dźwięku nie było żadnej wiadomości. Czyżby powitanie było zbyt zaskakujące i zbijało z tropu moich rozmówców. No, kto to mógł być? Kto ma mój numer?

19 marca, wtorek
Wczoraj wieczorem doszłam do wniosku, że mam głupią tę odzywkę powitalną i nagrywałam ponownie nowy tekst. Tym razem, gdy ktoś chce się do mnie dodzwonić, może usłyszeć coś takiego: „Nie mogę z tobą rozmawiać, ponieważ mnie porwano. Zostaw swoje imię i numer telefonu oraz sto tysięcy w używanych banknotach”... No, przynajmniej jest krócej. Dzisiaj rano, gdy jechałam do szkoły, znów ktoś do mnie telefonował. Tak przynajmniej myślałam, ale to był nie mój telefon, a stojącego obok mnie chłopaka! Też ma „Mission Impossible”??? Może to jest znajomek mojego brata? Coś tam gadał do aparatu, ale nie mogłam usłyszeć, co, bo autobus bardzo hałasował. Ledwie skończył, zadzwoniło ponownie. On znów złapał za telefon, ale zerknął na wyświetlacz, a potem popatrzył zdumiony wkoło. Aha! To nie jego! Rany, to przecież mój teraz dzwoni! Miałam więc powód, by rzucić na niego okiem (triumfalnie). Powiedziałam cicho „halo” do telefonu. To była Aga:
- Cześć, Aśka! Jedziesz do szkoły?
- Noooo, jestem w autobusie. Skąd dzwonisz?
- Ze swojej komórki...
- Masz telefon?
- Uhm, od wczoraj. – A nic się, szelma nie przyznała, że kupuje! – No, to do zobaczenia w szkole, właśnie wchodzę! – i tyle pogadałyśmy. Trzeba krótko, bo rachunki rosną.

Chłopak z telefonem przysunął się do mnie bliżej.
Masz taką samą melodyjkę, myślałem, że to mój dzwoni.
- Ja też myślałam, że to mój, kiedy dzwonił twój...
- Pierwszy raz słyszę, żeby dziewczyna miała nagraną „Mission Impossisble” zamiast Backstreet Boysów, na przykład!
- Ja też pierwszy raz słyszę, bo melodyjkę nagrywał mi brat.
- Fajnego masz brata!
- Polemizowałabym – ledwie udało mi się powiedzieć takie trudne słowo, dopiero niedawno się go nauczyłam. – Ale jak chcesz, to cię z nim poznam!
- Nie, dzięki, ja zaraz wysiadam.
- Ja też. Chodzisz gdzieś w pobliżu do szkoły?
- Tak, do siódemki.
- O rany, ja też!
- Ja dopiero od dwóch tygodni.
- Ja trochę dłużej... – Jest chyba ode mnie młodszy? Że też nie mogę poznać nigdy prawdziwego, dorosłego mężczyzny! Chociaż ten wyglądał całkiem sympatycznie.
- No to będę miał nową koleżankę w szkole. Jeszcze niewiele osób tu znam.
- Wysiadamy? To nasz przystanek! – Wypadliśmy oboje z autobusu. Ledwie pokonaliśmy kilka metrów w stronę budynku szkoły, zadzwonił telefon. Oboje chwyciliśmy za aparaty i jednocześnie się roześmialiśmy. Tym razem znowu dzwonił mój.
- Aśka? Tu Aga. No, co tak wolno? Z kim ty idziesz do szkoły? Widzę cię z okna!
- Nie interesuj się! – przecież nie będę jej teraz wszystkiego opowiadać!
- Ojej, jaka jesteś sympatyczna. Fajnie wygląda ten men, ale chyba go nie znam. Kto to?
- Dobra, Aga, pogadamy potem. - Rozłączyłam się. Moja przyjaciółka jest niemożliwa. Będzie mnie tu nagabywać telefonicznie!
- Do której chodzisz? – Zagaiłam rozmowę z „misją niemożliwą".
- Do „D”. A ty?
- Do „C”. Dasz mi swój numer telefonu? – Jejku, co mi strzeliło do głowy! j I jaka ja jestem odważna!!!
- Jasne. A w ogóle to mam na imię Marcin.
- Ja jestem Joanna, ale wszyscy mówią do mnie Aśka.
- No i masz fajnego brata. Widzisz, ile o tobie wiem?
- Ale nie znasz jeszcze mojego numeru telefonu...
- To nie problem, możesz podyktować? – zaczął szukać książki telefonicznej w aparacie.
- Tylko nie dzwoń do mnie na lekcji!
- No coś ty, od razu się nagram na poczcie.

20 marca, środa
Ależ ten Marcin to jest numer! Nagrał mi się już wczoraj, wieczorem. „Tu porywacz, proszę nie dzwonić więcej w sprawie okupu. Porwana jest dla mnie bezcenna”. Ciekawie się zapowiada ten flirt telefoniczny, Aga pęknie z zazdrości! No i chyba uściskam Jacka za tą jego stukniętą „Mission Impossible”... Gigant!!! Gigant zostaw to!!!! Gigant zostaw mój telefon, to nie jest kanapka!!!!

Uwaga! Autorka dziennika informuje, że nie był on sponsorowany przez żadną z sieci telefonii komórkowej, a szkoda...

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. itbiznes.pl

czwartek, 21 marca 2013

Zgubiono - znaleziono

Co też może wyniknąć ze znalezienia cudzej zguby?

-        Ten twój kot jest całkiem zwariowany! – powiedziała mama wchodząc do kuchni, gdzie robiłam sobie śniadanie. – Położył się teraz w twoim łóżku, na poduszce i przykrył kołdrą. Wygląda jak dziecko, śpi na boku i jeszcze sobie łapą zasłonił mordkę...
-        No coś ty! – pobiegłam to sprawdzić do swojego pokoju. Rzeczywiście, Max udawał, że śpi. O dziewiątej rano!
-        Mało tego, odkryłam, kto obgryza bagietki higieniczne do uszu! – powiedziała mama głosem oficera śledczego, patrząc badawczo na Maxa, nadal udającego głęboki sen.
-        Max obgryza? – teraz ja... udawałam niezorientowaną.
-        Oczywiście! Smakuje mu tylko wata, bo patyczki zostawia puste. Wyjadł ostatnio całe pudełeczko, nie mówiłam ci, bo nie byłam pewna. To jakiś dziwak koci i tyle.
-        Nie byłaś pewna.... hm,  a co, podejrzewałaś tatę? – roześmiałyśmy się obie. - Do czego jednak Maxowi potrzebna wata w pożywieniu? – zastanawiałam się. Nie mam pojęcia. Nic na ten temat nie napisali w książkach o hodowli syjamów. Witaminki, owszem, ale jakieś patyczki higieniczne?
-        Gdzie się dzisiaj wybierasz? – zapytała mama, gdy wróciłyśmy do kuchni.
-        Szkoda mi ładnej pogody, pójdę z Martą na wały albo do parku, trochę się poopalać. To już pewnie ostatnie tak słoneczne dni lata...
-        Zróbcie sobie kanapki.
-        Uhm. Może to dobry pomysł?
-        I weźcie Maxa!
-        O nie, co to, to nie! To kot domowy, żaden dzikus. Nie będę go potem ganiać po całym mieście albo ściągać z drzewa.
-        No dobrze, jakoś sobie z nim poradzę. Tylko zabroń mu włażenia do łazienki, kiedy się kąpię...

Godzinę później szłyśmy z Martą wałami nad Odrą, szukając ładnego miejsca do rozłożenia koca. Dzień był słoneczny i naprawdę bardzo, bardzo wakacyjny. Miasto nadal wyglądało na opuszczone. Pewnie większość smaży się plażach
-        To mówisz, że Max obgryza bagietki higieniczne z waty? – dopytywała się Marta, rozbawiona. Uwielbia opowieści o moim kocie. A jest co opowiadać, Max ma dopiero trzy miesiące i mnóstwo różnych pomysłów.
-        No! Po prostu rzuca się na nie, jak tylko położysz je na brzegu umywalki!
-        Co z tego kota wyrośnie, aż strach pomyśleć...
-        Jakaś wielka kula waty! – powiedziałam rozbawiona. Wyobraziłam sobie wielką kulę beżowego futra z czarnymi końcówkami. Śmieszne.
-        Tu będzie chyba dobrze... – Marta wskazała kawałek trawy w słonecznym cieniu. Zaraz rozłożyłyśmy tam koc i wyjęły inne akcesoria. Było bardzo ciepło. Rozebrałyśmy się do kostiumów.
-        Trzeba się wysmarować, nieźle grzeje.
-        Chyba odłożę nam colę i kanapki do cienia, bo zaraz będzie z niej ciepły, strzelający cocktail, a z kanapek zrobi bryja. Brrr! – wstałam, by położyć butelkę z colą w cieniu wysokich chwastów. Nagle na coś nadepnęłam. Myślałam, że to psia „mina”, ale nie... To coś twardszego, jakiś przedmiot. Schyliłam się... portfel? Tak, czarny, skórzany portfel na dokumenty. Dosyć spory, wyglądał na męski.
-        Zobacz, co znalazłam – powiedziałam do Marty.
-        O rany! Portfel? Chyba męski... Gdzie?
-        Tam, w trawie leżał czy w chwastach. Ciekawe, skąd się tu wziął?
-        Może ktoś był tu też na opalanku i zgubił? Facet?
-        Może... Ale to dziwne. Taki duży portfel nie jest łatwo zostawić na kocu...
-        Może wiesz... Zdjął spodnie, położył w trawie, a potem mu z nich, z kieszeni wypadł portfel. Może był tu z dziewczyną, zajął się czym innym i o portfelu nie myślał...
-        Hm. Co teraz? Zajrzymy?
-        Jasne, może będą jakieś informacje o właścicielu!

Jasne, że były. To w końcu portfel! Pierwsze, co wyjęłyśmy to dowód osobisty. Zajrzałyśmy na zdjęcie i adres zamieszkania. Młody chłopak i młody... dowód. Wynikało z daty urodzenia, że Marek Pietras ma 19 lat. Ze zdjęcia patrzyła sympatyczna twarz, bruneta. Mieszka niedaleko stąd, na Lisowskiego. Oprócz dowodu było jeszcze w portfelu 50 złotych, jakiś notesik z adresami, zdjęcie ładnej dziewczyny (pewnie narzeczonej), wizytówki, paragon (płyta CD) i różne karteczki.
-        Popatrz, tego Lisowskiego jest całkiem niedaleko stąd. Co robimy?- zapytała Marta.
-        To jasne, że portfel musi wrócić do właściciela. Jak będziemy szły do domu, wstąpimy tam po drodze i oddamy mu wszystko. Może zgubił to wczoraj i jeszcze nie wie, albo nie ma pojęcia, gdzie szukać.
Nie zajmowałyśmy się więcej portfelem, leżał schowany w plecaczku Marty i czekał spokojnie. Po południu miałyśmy już dość plażowania. Postanowiłyśmy się ewakuować:
-        Wiesz dokładnie, gdzie jest ta ulica? – upewniałam się.
-        Mniej więcej. Popytamy się, najwyżej!

Znalezienie ulicy i domu nie było takie trudne. Gorzej, bo domofonu nikt nie odbierał.
-        Co robimy? Czekamy? – zapytałam.
-        Poczekajmy, może wszyscy są w pracy, to trzeba dać im szansę na dotarcie do domu. Chociaż z kwadrans.
-        Nie ma sprawy, skoro już tyle trudu sobie zadałyśmy... – wypatrzyłam nieopodal sklep spożywczy i poszłam po lody. Martę zostawiłam na czatach. Kiedy wróciłam, powiedziała z detektywistycznym zaangażowaniem:
-        Przed chwilą weszła do tej bramy jakaś kobieta, w średnim wieku. Może spróbujemy teraz zadzwonić?
To był dobry plan, bo domofon się zgłosił. Gorzej, bo my nie zdążyłyśmy ustalić, co powiemy!
-        Dzień dobry pani, eee, szukamy Marka, eeee, Marka Pietrasa...
-        Nie ma go w domu, a o co chodzi? – zapytał damski głos, bardzo zmęczony i smutny.
-        Proszę pani, znalazłyśmy portfel na Odrą. To portfel Marka, chciałyśmy go oddać...
-        Portfel? Proszę bardzo, wejdźcie w takim razie... – domofon zasygnalizował otwarcie drzwi. Mieszkanie było na I piętrze, zanim tam dotarłyśmy, czekała na nas w drzwiach kobieta, chyba mama Marka.
-        Znalazłyście portfel Marka? Boże, może są na nim jakieś ślady...- powiedziała kobieta z nadzieją.
-        O jakie ślady pani chodzi?
-        Nie wiem... Marek jest w szpitalu. Wczoraj został dotkliwie pobity. Nie wiem, co się stało, jak i gdzie, bo leży nieprzytomny. Znalazł go jakiś przechodzień, który wyszedł na spacer z pieskiem. Marek walczy o życie. Właśnie wróciłam od niego... Jeśli na portfelu są jakieś ślady, może znaleźliby tych bandytów!
-        O Boże, nic nie wiedziałyśmy!
-        A niby skąd? Jeśli nie macie z tym nic wspólnego, to skąd macie wiedzieć, co się stało?
-        Myślałyśmy, że zgubił portfel ot tak, z roztargnienia – powiedziałam.
-        Nie, musiał mu wypaść. Może wcześniej, tak że ci sprawcy tego nie zauważyli, albo w czasie szamotaniny...
-        Nie wygląda na to, by był przeszukiwany, bo dużo w nim jest papierów. No i zostało 50 złotych.
-        No to śladów żadnych nie będzie.
-        A co mówią lekarze?- spytała Marta.
-        Marek został pchnięty nożem, stracił trochę krwi. Na razie jest źle. Policja nie wie, co się stało. Ja też nie. Marek to taki spokojny, dobry chłopak! Żaden tam bandzior. Nie wiem, co naprawdę działo się tam nad Odrą wczoraj. W dodatku prawie w biały dzień! Była siódma.
-        Strasznie nam przykro... Nie znamy Marka, ale i tak współczujemy, że stał się ofiarą takiej brutalnej napaści. Czy można wiedzieć, w którym leży szpitalu?
-        Tak, na Piwnej, ale nie składajcie mu wizyty. Jest nieprzytomny...

Pożegnałyśmy się z matką Marka. Co za dziwna historia... Było mi żal tego nieznajomego chłopaka. Nawet go nie widziałam, nic prócz zdjęcia w dowodzie, ale... Wyobrażałam sobie, jakbym się czuła, gdyby spotkało to jakiegoś mojego znajomego. Koszmar! Zaczynałam mieć ochotę na odwiedzenie go w szpitalu... Marcie nic nie mówiłam, bo było mi głupio. Nie dość, że nie znam faceta, to jeszcze chcę odwiedzać nieprzytomnego, jaki to ma sens? Dla mnie jednak miało. Odczekałam trzy dni i pewnego popołudnia pojechałam na Piwną. Dobrze, że znałam nazwisko, to szybko wskazano mi salę. Siostra zapytała tylko:
-        Narzeczona? – a ja przypomniałam sobie zdjęcie w portfelu. Na szczęście ona tego zdjęcia nie widziała, więc...Skinęłam w nieokreślony sposób głową, lecz mimo to pielęgniarka zaprowadziła mnie do sali na intensywnej terapii. – Jest, niestety, nadal nieprzytomny. Ale rozmawiaj z nim, to czasem pomaga chorym wyjść ze śpiączki! Na pewno się ucieszy na twój widok! – po czym wyszła.

Ostrożnie podeszłam do łóżka. Jakieś zabandażowane ciało, podłączone do kroplówek. Wyglądało to strasznie. Poczułam taką żałość, że aż ścisnęło mnie w gardle. Pomyślałam sobie, że muszę coś powiedzieć...
-        Dzień dobry....hm... my... nie znamy się. Znalazłam twój portfel nad Odrą. Mam na imię Agnieszka... Nie wiem, co ci się przytrafiło, ale bardzo ci współczuję... Nie sądzę, byś zasłużył na cios nożem w brzuch. Nie wiem, kto w ogóle może na coś takiego zasłużyć. To okropne! Może szedłeś sobie spokojnie ze swoją dziewczyną na spacer, wałami nad Odrą i napadły cię jakieś zbiry z nożami? Nie wiadomo! Dopóki się nie obudzisz, nic nie będzie wiadomo... Trzymaj się, będę cię odwiedzać!– uznałam, że jak na pierwszą wizytę to krótkie przedstawienie się wystarczy mu w zupełności.

Kiedy wróciłam do domu, mama oglądała tv trzymając Maxa na kolanach. Wyglądali na szczęśliwych. Może oboje zażyli sobie kocie witaminki?
-        Co słychać u twojego „angielskiego pacjenta”? – mama była w wtajemniczona w plan moich szpitalnych wizyt.
-        Bez rewelacji. Dziwnie się rozmawia z... mumią. Żartuję. To okropnie przygnębiający widok!
-        Podoba ci się ten chłopiec?
-        Skąd ja mogę wiedzieć? Nawet z samej powierzchowności trudno wywnioskować, jaki on jest. Strasznie mi go żal, to na pewno.
-        Podziwiam cię za to twoje miękkie serduszko...
-        A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytałam.
-        Dokładnie to samo, kochanie... – powiedziała mama i spojrzała na mnie w taki cudowny sposób.

Kiedy następnego dnia dotarłam do szpitala, już w drzwiach poczułam, że coś się zmieniło. W drodze na salę do Marka zaczepiła mnie pielęgniarka:
-        Czy pani wie, że on się obudził? Wczoraj, prawie zaraz po pani wyjściu! – oznajmiła radośnie.
-        O Boże, niemożliwe!
-        Tak, tak! Musiało mu bardzo zależeć, by z panią porozmawiać!
-        Ojej, to straszne. My...., my..... się w ogóle nie znamy!
-        To pani nie jest jego narzeczoną? – zdziwiła się pielęgniarka.
-        Właściwie to nie...
-        Też mnie trochę dziwiło, że narzeczona przychodzi do nieprzytomnego chłopaka dopiero po trzech dniach... No, mniejsza z tym, teraz będzie pani mogła pogadać z nim, ale krótko. Najwyżej 5 minut. Jest bardzo słaby!

Z bijącym sercem weszłam na salę. Nie było nikogo, jedynie nieruchomy kształt podłączony do kroplówek. Zbliżyłam się do łóżka. Poruszył się, skierował głowę w moją stronę. Nie spał. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
-        Dzień dobry... – wydukałam. – My się właściwie nie znamy... Mam na imię...
-        Agnieszka.... – powiedział cicho. – Słyszałem, co do mnie mówiłaś wczoraj...
-        Słyszałeś? Przecież byłeś w śpiączce!
-        Chyba nie do końca, bo jakimś cudem słyszałem...
-        Jak się czujesz?
-        Cudownie. Odwiedziła mnie taka piękna dziewczyna... Żyję. To wspaniałe perspektywy.
-        Czy mówiłeś już policji, co się stało?
-        Na razie nie chcę sobie tego przypominać.
-        O.K. nie rozmawiajmy na ten temat. A co mówią lekarze?
-        Chyba poleżę tu jeszcze kilka dni. Rana szybko się goi, ale muszę nadrobić zaległości w... życiu. Bo w spaniu nie mam żadnych! Czy będziesz mnie często odwiedzać?
-        A twoja dziewczyna?
-        Nie mam przecież dziewczyny...
-        Widziałam jakieś zdjęcie w portfelu...
-        Ach, to.... To nie jest moja dziewczyna.
-        No, nieważne. Jasne, że będę cię odwiedzać! Dlaczego miałabym teraz przestać, skoro się już obudziłeś? Przyjdę jutro, nie chcę cię dzisiaj zmęczyć...
-        Przyjdź, proszę...

Tego samego wieczoru myślałam o Marku, ale były to już o wiele weselsze myśli. Głaskałam Maxa, szepcząc mu do ucha:
-        Wiesz koteczku, ciekawa jestem, co z tego wszystkiego wyniknie... No i czy Marek lubi koty?

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. fabryka-pikseli.com

 

środa, 20 marca 2013

Trudny wybór


Gosia i Iza przyjaźnią się od lat. Ich przyjaźń zostaje jednak wystawiona na próbę: Iza zakochuje się bez pamięci w Leszku. Gosia uważa, że chłopak jest dla niej nieodpowiedni i za wszelką cenę usiłuje otworzyć Izie oczy...

Caluteńką noc nie spałam. Wcale nie dlatego, że była burza, waliły pioruny i wiatr potępieńczo świszczał za oknem. Raczej przez telefon od Izy. A było tak: późnym wieczorem zadzwoniła moja ukochana przyjaciółka. Po normalnej wymianie relacji z całego dnia, już prawie kończyłyśmy rozmowę, gdy Iza zaczęła dziwny temat:

-        Wiesz Gosiu, hm, my z Leszkiem planujemy wakacje.... (tu serce mi prawie stanęło!).... To znaczy, chcielibyśmy pojechać gdzieś razem, pod namiot, nad morze... Byłoby tak romantycznie... Ale nie mogę przecież przyznać się rodzicom! Powiedzą... no, wiadomo, co! Więc wymyśliliśmy, że dla nich będzie, hm, „wersja specjalna” (tu moja intuicja włączyła syrenę!). Powiem im, że... to my dwie wyjeżdżamy. Razem, rozumiesz? Oni ci ufają, wiedzą, że z tobą nie narobię żadnych głupstw, więc na pewno nie będą mieli obiekcji...

-        Ale ja.... – zaczęłam.

-        Poczekaj! Oczywiście, ty z nami nie pojedziesz, to tylko taki kamuflaż, no wiesz? – kontynuowała Iza.

-        Rozumiem....- powiedziałam ściśniętym na supeł gardłem.

-        Będę mogła spędzić 2 cudowne tygodnie z Leszkiem. Zrobisz to dla mnie, prawda? Zgódź się, proszę. To takie niewinne kłamstwo...

-        Niewinne? – wyjąkałam.

-        No tak, niczym nie ryzykujesz. Zresztą, nie męczę cię dłużej, jutro o tym pogadamy! Pa, dobrej nocki! – Gosia szybko odłożyła słuchawkę. Chyba nie czuła się za dobrze z tą propozycją...

Ja się czułam jeszcze gorzej. Miałam co najmniej dwa powody. Po pierwsze: nie znoszę tego jej Leszka! Uważam, że to playboy, który chce uwieść moją przyjaciółkę, a ona jak ta ćma leci do światła, które ją oparzy. Już zapomniała, że po pierwszej z nim randce przybiegła do mnie zapłakana? Czekała na niego w parku przez ponad godzinę, a ten patafian nie przyszedł. Potem tłumaczył się, że „coś mu wypadło”. Ja uważam, że są telefony i zawsze można uprzedzić lub odwołać spotkanie. Już wtedy mi podpadł, od pierwszego razu.... Potem miał jeszcze inne wpadki. Dyryguje nią. Decyduje, z kim Iza ma się spotykać, przyjaźnić. Jaką ma wkładać spódnicę i czy ma malować oczy. Na ogół Leszek nigdy nie ma pieniędzy, więc Iza musi płacić za wypady do kina czy klubu. A i w klubie to zazwyczaj siada w kącie ze swoimi kumplami i gada godzinami o dziwnych „interesach” albo o piłce nożnej. Iza wtedy się nudzi. Niech tylko jednak ktoś spróbuje ją poprosić do tańca! Wtedy gotów jest się nawet bić, wywołuje awantury. Traktuje Izę jak swoją własność, podnóżek i szmatkę. Jakiś koszmar, nie facet, skąd ona go wytrzasnęła! Sądzi, że wszystko mu się od życia należy, bo śliczny taki i ma powodzenie. A dla mnie to prostak. I nudziarz okrutny. Nasze „normalne” towarzystwo ziewa, gdy tylko Leszek dorwie się do głosu. Tylko nie Iza - wpatrzona w niego z zachwytem jak w jakiś deser... Już kilka razy próbowałam jej udowadniać, że to nie dla niej chłopak. Na próżno. Iza twierdzi, że Leszek jest taki, jaki jest, a zazdrosny, bo... ją kocha! Ja jednak myślę, że to nie zazdrość, a wstrętna zaborczość i wręcz dyktatura. I jaka tam miłość! Już ja wiem, o co mu chodzi. A Iza w gruncie rzeczy dumna jest z tego, że tak publicznie jest adorowana. Całkiem zgłupiała ta moja śliczna, mądra dotąd przyjaciółka. Zaczynam wierzyć w to, że „miłość jest ślepa”...

Drugi powód mego złego samopoczucia tej nocy, to fakt, że Iza namawia mnie do kłamstwa i oszustwa wobec jej rodziców. Bardzo ich lubię i szanuję, znam od lat, oni mnie bardzo lubią. Ufają mi. Twierdzili zawsze, że to ja temperuję nierozsądek ich córki. I ja mam tych miłych  ludzi teraz oszukać?! Dla tego palanta?! Bo ja przecież wiem, jakie to „wakacyjne” zamiary ma Leszek – po prostu chce wykorzystać Izę. A ona może tego do końca życia żałować! Co więc robić? Jeśli się nie zgodzę – Iza obrazi się na mnie, może nawet zerwie wszelkie kontakty i przestaniemy być przyjaciółkami. Jeśli się zgodzę – postąpię nie fair wobec rodziców i zagłuszę własną intuicję, która każe mi ratować przyjaciółkę!

Z takimi myślami biłam się całą noc... Następnego dnia Iza umówiła się ze mną w kafejce  „Czarny kot”. Pewnie chciała ze mną jeszcze o tej sprawie pogadać, może mnie przekonać. Poszłam. Już w pierwszej minucie się wkurzyłam, bo zobaczyłam, że jest też  Leszek. A myślałam, że będziemy same...

- No cześć wam – powiedziałam, przywdziewając maskę życzliwości. Zobaczymy.

-        Cześć! – odpowiedzieli.

-        Słyszałem, że popierasz nasz plan... – zagaił Leszek.

-        Na razie się nie wypowiadałam – przypomniałam.

-        W każdym bądź razie chyba nie ma nic złego w tym, że chcemy być razem, no nie, Gosiu? Chcemy tylko, byś nas wsparła u rodziców Izy...

-        Chyba nie uważasz, że rodzicom należy wszystko opowiadać? Mam im się przyznać, że chcemy razem wyjechać? Taka szczerość nie popłaca. Przecież od razu się nie zgodzą, mają takie założenia. A my przecież jesteśmy dorośli. I kochamy się! – wtrąciła się Iza, czule patrząc na tego kretyna.

-        No tak, ale chcecie mnie w to wszystko wkręcić. Zrzucić na mnie odpowiedzialność i swoje wyrzuty sumienia... – powiedziałam złowieszczo.

-        Bzdura! Jakie wyrzuty? Gdyby rodzice byli tacy, że warto im mówić prawdę, to by się im mówiło. A tak: sami chcą, by ich okłamywać! – powiedział Leszek stanowczo.

-        Czy ty znasz Izy rodziców? Chyba nie, a szkoda. To bardzo fajni ludzie. I nie do końca jest tak, jak mówisz. Wojna z rodzicami to nic przyjemnego. A może po prostu nie powinniście się tak spieszyć? Jesteście ze sobą dopiero miesiąc i już takie plany? Wspólne wakacje, może wspólne życie? – zaczęłam być złośliwa, ale mnie poniosło.

-        Gosia, chcemy pojechać razem i już. Pomóż nam zrealizować ten plan, to wszystko. Udawać przed moimi starymi, że wybieramy się na wakacje. Po co ta dyskusja? Przecież nie proszę cię o pożyczkę, tylko o małe kłamstwo... – naciskała Iza.

-        Taaak, maleńkie. Może. Ale... na mnie nie liczcie! – powiedziałam zdecydowanie i wstałam od stolika.

-        Nie zgadzasz się więc? – upewniała się.

-        Nie. Przykro mi...

Iza nie odzywała się do mnie przez cały następny miesiąc. Domyśliłam się, że jest to kara za moją nielojalność. Straciłam przyjaciółkę. Widywałam ją czasem z daleka, ale zawsze z Leszkiem. Ciekawe, czy nadal spóźniał się na randki i komu teraz ona wypłakiwała swoje rozczarowanie? I pewnie nadal starają się wypełnić swój wakacyjny plan, ciekawe jaki teraz mają pomysł... Gdybym tylko miała dowód, że Leszek jest naprawdę beznadziejnym facetem i że wcale jej nie kocha... Mogłabym odzyskać przyjaciółkę. Czas naglił, zaczął się czerwiec. Pewnego ślicznego wieczoru wracałam właśnie do domu, gdy na skwerku pod domem ujrzałam... Izę. Siedziała sama na ławce, głowę miała spuszczoną, nie widziałam jej twarzy. Uradowałam się, że wreszcie jest bez „bodygarda” i postanowiłam wykorzystać sytuację. Przysiadłam obok:

-        Cześć, Iza... – powiedziałam cicho. Gdy moja eks-przyjaciółka uniosła twarz, zobaczyłam, że płakała, bo miała ślady łez na policzkach. – Co się stało??!!

-        Wiesz, pierwszy raz mi się to zdarzyło...

-        Ale co?

-        Zrobił mi awanturę, że bluzka ma za duży dekolt...

-        Nie wierzę, że pierwszy raz zrobił ci awanturę o bluzkę!

-        Nie, to nie pierwsza awantura, ale pierwszy raz tak mocno mi ścisnął w złości nadgarstek – tu wyciągnęła rękę i ujrzałam opuchliznę oraz wielki siniak. – Po prostu wpadł w szał i ścisnął mi rękę, jak w kleszczach. I powiedział takie niemiłe słowa.

-        Zawsze ci mówiłam, że to palant!

-        A ja ci nie wierzyłam, wiem. Wcześniej wydawało mi się, że to takie urocze, te jego awantury... Nie sądziłam, że może być taki wstrętny...

-        To dużo było tych awantur?

-        Prawie codziennie... Wiesz, zawsze z mojej winy, bo dawałam mu powód...

-        Nie, to nawet nie jest śmieszne! A teraz się wziął do rękoczynów, damski bokser! Dzisiaj tylko ścisnął nadgarstek, a jutro by cię uderzył. Ciekawe, co by się działo, gdybyście pojechali razem na wakacje! Codzienna tresura!

-        Wiesz... – chlipnęła - nie byłoby chyba tak romantycznie, jak sobie wyobrażałam...

-        To nie był chłopak dla ciebie, Iza. Co cię zaczarowało? Przecież marzyłaś o delikatnym i wesołym chłopaku, który obdarzy cię czułością. Leszek nie jest taki...W dodatku jest taki ograniczony... I przenudny! A, zresztą dość o nim. Chodź, pójdziemy do mnie, napijemy się coli... I zaplanujemy NASZE wakacje!

-        Jasne! – uśmiechnęła się wreszcie. - Jak ja mogłam chcieć zamienić ciebie na niego???

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. bravo.pl

wtorek, 19 marca 2013

Pet shop girl

Co może wyniknąć z desperackiej próby zdobycia dziewczyny bardzo kochającej zwierzątka?

Kiedy się dowiedziałem, że Julka ma szczura, oszalałem na jej punkcie. Dziewczyna, która nie boi się gryzoni! To fenomen! Biały kruk, czerwona żaba, rower na kwadratowych kołach! Ósmy cud świata! Nie dość, że jest taka ładna, to w dodatku taka, taka... normalna! Musiałem jakoś zwrócić na siebie jej uwagę. Chciałem, żeby była moją dziewczyną. Dlaczego? Przede wszystkim z kimś takim jak Julka nie można się nudzić. To nie panienka z cyklu: „oj, jaka jestem gruba, muszę się odchudzić i przestać jeść wafelki”. Te wszystkie dziewczyny, gadające tylko o swoim wyglądzie są przeraźliwie nudne. Co innego Julka. Ona zabiera nawet tego swojego szczura do szkoły. Ale odjazd! Czy ktoś taki ma czas martwić się o makijaż? Na dużej przerwie wykombinowałem wreszcie, że pożyczę od niej szczurka pod jakimś pretekstem. W ten sposób nawiążę z nią kontakt. Potem coś wymyślę. Poszedłem więc na II piętro, gdzie miała lekcje I B.

-        Gdzie znajdę Julię? – zapytałem jakiegoś chuderlawego okularnika, który nosem robił dziurę w książce, którą pilnie czytał.

-        Chyba na boisku. Jak zwykle, wyprowadza Vikę...

Aha! Więc szczurek miał na imię Viki. To chyba samiczka?? Na boisku kłębiły się tłumy. Majowe słoneczko przygrzewało i każdy szukał okazji, by się choć trochę przewietrzyć, oderwać od szarej rzeczywistości szkolnej. Część flirtowała, część paliła fajki i dobijała różnych interesów. Wypatrzyłem ciemną czuprynę Julki i udałem się w jej kierunku.

-        Julka, posłuchaj – zacząłem poważnym tonem starszego (w końcu chodzę do III C!) kolegi. – Musisz mi pożyczyć Vikę na lekcje fizyki z Gromowładnym. Mamy dzisiaj straszne pytańsko, jak się facet wystraszy, może odpuści.

-        Zwariowałeś? Przecież Viki nie przestraszy się nawet woźna! Wszyscy ją już znają i nikt nie nabierze się na numer ze szczurem. Kolega co, spadł z Księżyca? Od wczoraj chodzi do szkoły?

-        Wszyscy ją już znają? Szkoda... – faktem jest, że nie wziąłem takiej ewentualności pod uwagę. - Ale dziękuję koleżance, że zechciała wysłuchać mojej prośby.

-        Wiesz co, mam kumpla, który hoduje pytona. Jeśli chcecie postraszyć Gromowładnego, to byłaby mocna rzecz! Kumpel nie chodzi do tej szkoły, więc pyton nie jest jeszcze znany. Całkiem sympatyczny malec.

-        Kto, ten twój kumpel?

-        Nie, pyton Alfred. Ma dopiero 2,5 metra długości. – O Boże, ta kobieta przyprawi mnie o miłosny obłęd. Może już jej się oświadczę? Ma kumpla, który mieszka z pytonem! Jest kompletnie zwariowana. - No, ale jeśli potrzebujecie Alfreda na dzisiaj, to się nie uda. Kolega ma drugą zmianę. Pracuje dorywczo w ZOO przy aligatorach. Sam rozumiesz, trzeba je nakarmić i w ogóle. Chyba nici z planu. Musicie jakoś przeżyć to pytańsko!

-        Trudno, ale będę pamiętał o Alfredzie... – Co tam pyton! Będę pamiętał te jej zielone oczyska!

-        Chodź Viki, poszukamy popcornu! – Julka oddaliła się, wyciągając z kieszeni ciemnobrązową kuleczkę z długim ogonkiem.

Po południu poszedłem do biblioteki, by pożyczyć jakąś książkę od szczurach, ewentualnie o pytonach. Bibliotekarka zdziwiła się na mój widok, bo nie było mnie tu dobry rok!

-        Słuchaj no, Filaszkiewicz, przetrzymujesz „Skoki spadochronowe” oraz podręcznik speleologii – upomniała mnie, surowo marszcząc czoło. Chyba mnie nie lubi... Łatwo jej jednak mówić! Skoki chciałem uprawiać jak Agnieszka z III D, a speleologia to czasy Anki z II F. Wszystko (tak jak moje uczucia) dawno nieaktualne.

-        Obiecuję, że jutro obie zwrócę. Proszę, niech pani poszuka mi dzisiaj czegoś o szczurach! – próbowałem jeszcze negocjować.

-        Zadziwia mnie szerokość twoich zainteresowań. – Nie wiem, czy zdziwienie bibliotekarki było szczere... Ale nie zdążyłem sprawdzić, bo właśnie podszedł do mnie kolega z równoległej klasy:

-        Cześć Jacek, słyszałem, że szykujecie mocną rzecz. Pytona na Gromowładnego! Bracie, ty masz łeb!

-        Eee, aaaa, taaaa – zaczynałem kilka zdań na raz. Nie udało mi się niczego sensownego wydukać. Kumpel poklepał mnie z podziwem po plecach i wyszedł z biblioteki. Bibliotekarka patrzyła na mnie i wyglądała jak kobra-okularnica... Umknąłem stamtąd szybko, bez książki. Dziwnie szybko roznoszą się wieści. W dodatku nieprawdziwe. Ale może to jest moja szansa zdobycia Julki – drążyć temat tego pytona? W domu znalazłem jej numer w książce telefonicznej i postanowiłem zadzwonić pod pretekstem spotkania u tego kumpla od węża. Wszystko poszło gładko, łyknęła przynętę. Oddzwoniła za pół godziny. Następnego dnia mieliśmy we dwójkę udać się w odwiedziny do Alfreda. Ciekawe, co powinienem przynieść w prezencie powitalnym. Owcę? Cieszyła mnie jednak perspektywa niby-randki z Julką. Alfred mieszkał w wielkiej chacie na Wilczycach. Drzwi otworzył szczupły chłopak i zaprosił nas do środka. Nie wyglądał na zaklinacza węży.

-        Mam na imię Hubert – przedstawił mi się. - Napijecie się coli? Zaraz was pokażę Alfredowi.

-        Alfred ma swój pokój?

-        Generalnie ma terrarium, ale rzadko w nim przebywa. Woli towarzystwo ludzi. Najbardziej upodobał sobie fotel w pokoju telewizyjnym. Podejrzewamy go nawet, że gustuje w „Złotopolskich”.

-        Niewiarygodne!

-        Moja Viki też lubi ten serial.

-        Twoja Viki jest zupełnie wyjątkowa – powiedział Hubert.

-        Tak jak jej właścicielka – nie omieszkałem zarobić punktu. Julka spojrzała na mnie kpiąco. – A czym ty możesz się pochwalić?

-        Chyba odwagą – dumnie wypiąłem pierś. - Nie każdy zdecydowałby się pytonem straszyć psora od fizyki.

-        Rzeczywiście, fakt – potwierdził Hubert. – Nie wiem jednak, czy Alfred się zgodzi. W pewnych kwestiach ma dość konserwatywne poglądy.

-        Chyba nie powiesz mi, że twój wąż gada!?

-        Rozumiemy się bez słów. Poczekaj, zaraz go poznasz. – Hubert wyszedł z pokoju. Julka obserwowała mnie bacznie. Może szukała oznak strachu lub paniki na mojej twarzy?

Gdy wrócił z wężem przewieszonym przez ramię, mało nie wrzasnąłem. Był ogromny i okropnie, okropnie... wężowaty!

-        Alfredzie, przywitaj się z Julką i Jackiem! – wąż skierował na mnie jedno oko, a ja struchlały siedziałem wciśnięty w fotel. – Może chcesz go pogłaskać? – zapytał Hubert.

-        Nieeee, mam szorstkie ręce. Zapomniałem nakremować!

Julka wybuchnęła śmiechem:

-        Jacek, dość tej farsy! Przecież nie masz zamiaru pożyczać Alfreda.

-        Bo on jest za duży! – poskarżyłem się. – Wyobrażacie sobie, że owinę go sobie dookoła szyi jak szalik i usiądę w pierwszej ławce na fizyce? A wtedy Gromowładny zemdleje ze strachu? Mały wąż, to jest dopiero to. Wpuściłoby mu się go pod biurko i gotowe...

-        Wybrzydzasz!

-        Wcale nie! Jaki można zrobić użytek z Alfreda?

-        Można... można... można go wpuścić do pokoju nauczycielskiego! – powiedział Hubert.

-        Tak, i mieć na sumieniu dwa tuziny nauczycielek, zmarłych na zawał serca!

-        Zaczynasz mi się podobać. Jesteś niegłupi i wrażliwy – powiedziała Julka.

-        Dam sobie spokój z Alfredem. Pomysł był dobry, ale jest nierealizowalny! Chodźmy, Julka. A tobie, Hubercie, dziękujemy za audiencję u Alfreda! – pociągnąłem Julkę za rękę, zanim zacznie protestować.

Gdy wyszliśmy z gościnnego domu, postanowiłem zaprosić Julkę jeszcze gdzieś na  lody. Przy drugim pucharku przyznałem jej się szczerze, że pyton był tylko pretekstem do tego, by podtrzymać z nią kontakt.

-        Muszę się przyznać, że jesteś pierwszym chłopakiem, który wykazał tyle inwencji i odwagi, by zwrócić na siebie moją uwagę. Myślę, że docenię to odpowiednio.

-        Pozwolisz mi wyprowadzać Viki na dużej przerwie?

-        Myślę, że pozwolę ci na wiele więcej. Byś czasem zabrał ją do kina, codziennie odprowadzał do domu i zapraszał na popołudniowe spacery...

„O Alfredzie, dzięki ci za twoje wężowe serce!” – pomyślałem z wdzięcznością o moim dziwnym swacie.

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. 123rf.com

Ps. A propos dziewczyn kochających zwierzątka - przypomniało mi się, że podczas podróży do Kambodży zwiedzaliśmy takie wielkie jezioro - Tonle Sap. Wygląda ono jak morze, brzegów nie widać i normalnie pływają po nim statki. Leży w samym sercu Kambodży, i co ciekawe - jest to raz słone, raz słodkie jezioro... Dryfują po nim wioski na palach, pływające w tym jeziorze. Do jednej z nich przypłynęliśmy na degustację mięsa węża, o czym już pisałam w poście na temat insektowej restauracji. Ale pojawiła się tam też pewna mała dziewczynka, taka na oko 5-6 letnia, z wężem na szyi, którego oferowała do zdjęć za opłatą. Taka kambodżańska biznes-womanik. I daliśmy jej pieniążki, więc sfotografowałam męża bawiącego się z jej wężem. Właścicielka gadziny jest też widoczna na zdjęciu, bardzo ładniutka dziewuszka - ale ona to ta prawdziwa pet shop girl!



niedziela, 17 marca 2013

Fotoskutki niedzielnego spaceru...

Było dziś słonecznie, prawie wiosennie, tylko temperatura niekoniecznie taka. Wybraliśmy się jednak na spacer, z aparatem. Oto fotoskutki.

Najpierw udaliśmy się do ogrodu, sprawdzić co słychać. Zaintrygowały nas ślady jakichś zwierzaków, koteczka na pewno, ale innych nie mogliśmy rozszyfrować: lew, puma, żyrafa???? Niestety, zdjęcia do konsultacji nie wyszły... Za to fotogenicznie się prężył wśród śniegu pod orzechem włoskim mój różowy wrzosiec. Biały nie pozostawał zresztą w tyle - mniejszy, ale równie zielony i kwitnący. I takie je zapamiętałam od zeszłego lata! Całą zimę kolorowiły się w ogrodzie - podglądałam je z okna łazienki.

Dziś jakoś szczególnie drzewa mnie zaczepiały i nadal były to spotkania ze zwierzątkami. Spotkaliśmy jelonka (z lewej), jednak nie miałam nic dla niego, a pyszczek taki łakomy miał i wygłodniały. Może jutro tam wróce i coś mu do pyszczka podrzucę, bo tak prosi...

Potem ujrzałam smutną (chyba z powodu zimna, może nos jej zamarzł?) damesę z jednym oczkiem bardziej... Minka nieszczęśliwa, może dlatego też, że włosy jej zzieleniały??? Która z nas lubi mieć zielone włosy? No właśnie...

I takie to były niedzielne foto-impresje. A na koniec fajne zdjęcie męża, bo w oczach ma fotoreporterkę...

Dwie siostry i jeden chłopak...


Pech chciał, że siostry – Julka i Magda zakochały się w tym samym chłopaku. Czy ta miłość je rozdzieli? Jakie znajdą wyjście z sytuacji? No i którą z nich wybierze Marcin?


-        Kiedy... ja go kocham! – wyznała mi Julka prosto w oczy.
-        No to mamy problem... – powiedziałam cicho do siostry.

Zaczęłam szybko analizować całą sytuację. Jak to się mogło stać, że oni się w ogóle „miłośnie” zetknęli? Marcin był właściwie moim kolegą, z klasy. Od dwóch miesięcy wyraźnie mnie adorował. Na początku czekał na mnie zazwyczaj po lekcjach, zawsze pod jakimś pretekstem, ze „służbowym” interesem. Odprowadzał mnie pod samą bramę, a po drodze zazwyczaj bardzo miło nam się gaworzyło. Tak naprawdę zaczynałam go dopiero poznawać, bo nigdy wcześniej nie należeliśmy do tych samych paczek... Zaczął przychodzić do mnie do domu: a to zeszyt pożyczyć, albo odpisać zadanie, poradzić się w jakiejś sprawie. Siedział godzinę, dwie, a często do nocy - gadaliśmy o muzie, o filmach, o wszystkim. Miło było, oj, coraz milej. Zaczynałam czuć jakąś dziwnie „niekoleżeńską” do niego sympatię. To właśnie podczas którejś kolejnej wizyty musiał się natknąć na Julię, moją o rok młodszą siostrę. No tak, nawet przedstawiałam ich sobie, przecież! W przedpokoju czy jakoś tak... Nie zauważyłam wtedy niczego szczególnego, ale... ale... Gdy tak pomyślę... Jest jeden szczegół! Dlaczego potem zawsze, gdy tylko Marcin do mnie przychodził – pytał o nią. Myślałam, że grzecznościowo. Ale teraz wydaje mi się, że nie. On zaczął się nią po prostu interesować! Tylko, czy w takim razie kiedykolwiek interesował się mną? Czy przychodził, bo chciał poznać mnie bliżej, czy może od początku chodziło mu o Julię?
-        Spotykałaś się z nim? Czy widywaliście się jedynie u nas w domu, gdy przychodził do mnie? – zapytałam olśniona nagłym podejrzeniem. Byłam z  siebie dumna, bo wypytywałam jak rasowy detektyw!
-        Spotykaliśmy się... – mruknęła Julia niechętnie.
-        Ile razy?!
-        Może 5, a może 10. Nie pamiętam...
-        Jak to, nie pamiętasz?! – dziura w moim sercu miała wielkość czteropiętrowego budynku!
-        Och, nie krzycz, to nieważne. Spotykaliśmy się i tyle! – ucięła śledztwo moja kochana siostra.
-        Co za perfidny lisek z tego Marcina. Nawet się nie zająknął... – rozżaliłam się na głos.
-        Co ci miał mówić... A czy wy w ogóle randkowaliście się? - zapytała z kolei podchwytliwie Julka. - Bo takie sobie prawa do niego rezerwujesz...

Qrcze, musiałam jej przyznać rację. Na dobrą sprawę to nigdy nie umawialiśmy się na... randki. Odprowadzał mnie po szkole do domu, czasem wpadał wieczorem, ale to wszystko. Trudno to nazwać randką. Kumplowaliśmy się. Nic między nami nie było – żadnego trzymania się za łapki, żadnych głębokich spojrzeń w oczy. Julka ma rację – to nie był żaden romans! O co więc się złoszczę, dlaczego jest mi tak przykro? I skąd ta dziura w sercu?
- Ja jestem w  nim zakochana – powiedziała Julka, przerywając  moje rozmyślania. – A ty?
-        A ja? A ja... Sama nie wiem. Najbardziej to ja zaskoczona jestem, że wy razem... Czemu to ukrywaliście? – spytałam.
-        Trudno mi powiedzieć... Tak jakoś wyszło. Co, miałam transparent w domu rozwiesić?
-        Zaraz, to dlaczego do ciebie nigdy nie przychodził, tylko do mnie? - nadal niewiele z tego wszystkiego rozumiałam.
-        Bo ze mną spotykał się na randce, rozumiesz? W kinie, w klubie, w parku...
-        O rany... – jęknęłam, bo znów zakłuło mnie w sercu.
-        Ale on ciebie bardzo lubi, Mada. Mówi, że fajny kumpel z ciebie – wyznała nagle Julka. – Czasami nawet byłam zazdrosna, bo za dużo o tobie mówił, akurat na randce...
-        No wiesz, o czymś przecież trzeba gadać! – broniłam zdrajcy!
-        Nie, czasem to już mnie to denerwowało, że o co mu niby chodzi? Umawia się ze mną, a gada cały wieczór tylko o tobie!

A to ciekawe! Dobra nasza, pomyślałam. Więc Marcin nie jest może jeszcze całkowicie stracony. A może trzeba o niego powalczyć? Może on sam nie wie, którą z nas ma wybrać? Może powinnam z własną siostrą stanąć w ringu?
-        Ale całowaliście się? – zapytałam podejrzliwie, przerywając Julki zamyślenie tym razem..
-        Nieeee... nawet mnie za rękę jeszcze nie trzymał...
-        Mówił ci jednak, że jesteś śliczna itepe?
-        Właściwie to... nie. Nie zdobył się ani razu na komplement!
-        Nie bajeruje cię?
-        Nie zauważyłam.
-        To co wy właściwie robicie na tej całej randce?
-        Właściwie to nic... randkowego. Albo idziemy do kina – to wtedy oglądamy film i nawet nie rozmawiamy. A jak jesteśmy w klubie, to natychmiast dosiada się do nas stado jego znajomych. A jak w  parku to on... milczy. Albo tłumaczy mi strunową budowę wszechświata!
-        Strunową, powiadasz? Fajnie, właśnie trzy dni temu omawialiśmy ten temat. Można z nim o tym gadać do rana!
-        To może ty, bo ja niekoniecznie się wszechświatem i jakimiś strunami interesuję...
-        Aaaa, no tak. To po co się z tobą umawia? Jeśli pogadać sobie może tylko ze mną, to z tobą powinien umawiać się dla ciała, ale też nie!
-        Wiesz, a może ty go sama zapytaj przy najbliższej okazji?
-        Julka, to nie jest wcale taki głupi pomysł! – stwierdziłam.

Dwa dni później nadarzyła się okazja. Marcin wpadł do mnie po południu, jak zwykle, po zeszyt. Nie dałam mu nawet dobrze usiąść, tylko walnęłam pytaniem zaraz w drzwiach:
-        Podobno chodzisz z moją siostrą?
-        Kto ci to powiedział? – Marcin był szczerze zdumiony. Jak kiszony ogórek. - Ona sama! – powiedziałam mściwie.
-        Owszem, spotkaliśmy się kilka razy... - Marcin zawiesił głos.
-        No i?
-       No i będziemy pewnie dalej się spotykać. Bardzo lubię Julkę, z nią jest po prostu zabawnie! Ale to nie jest... chodzenie!
-        Tylko co? Siedzenie? Na ławkach w parku? – zapytałam zgryźliwie. Mam nadzieję, że nie usłyszał w moim głosie zazdrości!
-        Julka jest całkiem inna, niż ty... Z nią właśnie fajnie się siedzi na ławce w parku. Nie trzeba nic mówić, albo wystarczy mówić o byle czym, patrzeć w gwiazdy i tyle...

Masz ci los! To ze mną niby nie da się wysiedzieć w parku? Ale mam chyba jakieś ukryte zalety, Marcin sam Julce opowiadał...  I z którą z nas Marcin chce być? Nie wytrzymałam:
-        Marcin, ale z którą z nas chcesz się spotykać?
-        Z obydwiema, to jasne! – powiedział tak, jakby decydował: i szczypiorek i rzodkiewkę, poproszę!
Poczekaj facet, już my cię urządzimy! Nie po to jesteśmy kochającymi się siostrzyczkami, by nam jakaś męska truskawa mieszała szyki.
-        Jula, od dziś chodzimy na randkę we trójkę!  - oznajmiłam siostrze, gdy Marcin sobie ode mnie poszedł. – Musimy zmusić go, by którąś z nas wreszcie wybrał!
-        Taaak? To może być ciekawe...
-        Najciekawsza to będzie jego mina, gdy zobaczy, że na ławce w parku czekają na niego dwie dziewczyny! – powiedziałam do Julki. Pal licho nasze uczucia, ale jemu przyda się nieco przytrzeć nosa!

Tekst: Beata  Łukasiewicz