środa, 29 maja 2013

Rybki po grecku, czyli specjał plażowy

Te wcześniejsze dywagacje wędkarskie przypomniały mi pobyt w Grecji i wspaniałą ucztę na plaży, ze smażonymi rybkami.

Pewnego dnia podczas pobytu na Riwierze Olimpijskiej (Grecja kontynentalna) udaliśmy się pożyczonym samochodem zwiedzać półwysep Chalkidiki. Zauroczył nas swoim pięknem, gdyż w odróżnieniu od Riwiery, która jest płaska jak stół i suto "ozdobiona" hotelami - ów był pełen ślicznych małych zatoczek, ukrytych wśród skał i makii. Troszkę utrudzeni upałem i przede wszystkim głodni zobaczyliśmy drogowskaz do tawerny na plaży, w jednej z takich właśnie ukrytych zatoczek. 
Było pięknie - turkusowa woda, niesamowicie przejrzysta, piasek między skałkami, kameralna atmosfera i bufet - lokal gastronomiczny w każdym bądź razie. Na stolikach cerata i uprzejmy "oberżysta". Zamówiliśmy rybki (w karcie było chyba napisane gavros albo atherina) i dostaliśmy po kilku minutach głębokie talerze z usypaną na nich górą malutkich rybeniek, obłożonych ćwiartkami cytryny. Do tego wino (retsinę) w zmrożonej butelce!


Jejku, ależ to było pyszniutkie! Ilekroć później byłam w Grecji, zawsze szukałam tych właśnie maciupkich rybek, ale zawsze potem dostawałam takie sporo większe,  sardynkopodobne - i to już nie było to! Smak pozostał mi w ustach na lata!


 

poniedziałek, 27 maja 2013

Niedziela wędkarska: szczupak mi się zerwał!!!!

Dzień Matki postanowiliśmy spędzić nietypowo – zabraliśmy matkę na wędkowanie, oraz grillowanie (w roli ofiary miały wystąpić złowione ryby) nad ślicznym stawem komercyjnym ok. 40 km od Wrocławia. 

Po drodze wstąpiłam do sklepu i na wszelki wypadek kupiłam mięso na grilla...
Po przybyciu na miejsce zrobiliśmy obchód miejsca zbrodni – paru wędkarzom coś tam zamiatało ogonami w  wiaderkach, a właściciel stawu powiedział nam, że jak złapiemy drapieżnika, np. szczupaka to będzie gratisowy. Fajnie.
Andrzej zaczął rozkładać swoje zabawki, co zajmuje mu zwykle około 2 godzin (zaznaczę tylko, że poprzedniego dnia szykował sprzęt do pierwszej w nocy). My we trzy panie (była jeszcze moja przyjaciółka) rozłożyłyśmy sobie krzesełka, kocyki, otworzyłyśmy Cavę (no bo trzeba przecież bąbelkami uczcić matkę, jest tylko jedna!), delektowałyśmy się zakąskami i rozglądałyśmy po miłym ambiente. Wokół wędkarze raz za razem wyławiali jakieś ryby, a mój ślubny wędkarz wciąż walczył z przeciwnościami: żyłką, haczykiem, „koszyczkiem”.


Po godzinie, ponieważ obie wędki nadal nie były zanurzone w wodzie lecz poddawane skomplikowanym obliczeniom inżynierskim (wędkarz-inżynier z suwmiarką sprawdzał, na jakiej długości powinien być zawieszony „koszyczek” i kontangesował kąt padania promieni słonecznych) oraz usiłowaniom nadziania na haczyk kukurydzy o smaku anyżkowym oraz czerwonego robaka, my rozpaliłyśmy grilla. Położyłyśmy na nim zakupione przezornie mięsko, słonko zaczęło do nas wyglądać i zrobiło się naprawdę milutko (meteorologicznie).

Matka cały czas mruczała pod nosem „głupie ryby, głupie ryby”, a zapytana, o co jej chodzi objaśniła, że gada do ryb, żeby się nie łapały, bo jest jej ich strasznie żal. Po godzinie moczenia wędki przez ślubnego wędkarza - złapała się płotka, alleluja. Na zdj. powyżej uchwycona przypadkiem komiczna sytuacja - rybę widać tylko w połowie, przyjrzyjcie się! Dziewczyny odwracały głowy, by nie patrzeć, jak jest odhaczana za pomocą profesjonalnych szczypczyków. Okazało się, że zabraliśmy na ryby jakąś eko-ekstremę!

Po kolejnej godzinie złowił się mały karpik, ale został wypuszczony do wody przy głośnych owacjach mamy i Gosi. W międzyczasie musiałyśmy zjeść mięsko z  grilla, by nie paść z głodu. Uznałam więc, że czas ruszyć do akcji. Wysłuchałam instrukcji zarzucania wędki od doświadczonego wędkarza ślubnego i zaczęłam praktykować wędkarstwo - dowód poniżej.


Przez jakichś 10000 rzutów wędką na odległość metra  – nic. Andrzej zaczął pakować sprzęt, poszedł uwolnić orkę, znaczy się płotkę, ja gapię się w spławik, piję piwo (ponoć nie można, bo trzeba mieć wolne ręce), patrzę, patrzę i co widzę? Kurczę niedopieczone, spławik mi zniknął!  No to kręcę kołowrotkiem, żeby go namierzyć – nadal go nie widzę!
Nagle opór jakiś czuję, wędkę mi wygięło i mało z  rąk nie wyrwało! I gdzieś na lewo w krzaki przybrzeżne pędzi – nie wiem, Nessie to jest, czy inny lokales, znaczy potwór??? Przybiegł wędkarz ślubny, chwycił wędkę, ale też nie daje rady - o coś zahaczyła. Wędkarz obcy, z lewej stojący za krzaczkiem po przekątnej mówi: aaaaa, to karpik się złapał, ale w krzakach siedzi, widzę go.
Tjjaaa, karpik – akurat! Przez czystą zawistną zazdrość tak powiedział, bo to gołym okiem było widać, że to potwór, bo ja wędki utrzymać nie mogłam!!! I cwany, że w krzaki przy brzegu popłynął, taka inteligencja to nie karpiowa przecież! Suma sumarum  łup się zerwał, spławik zawisł malowniczo na krzaczku i tylem rybę widziała – odpłynęła z piercingiem w postaci naszego haczyka, może nawet to nie był jej pierwszy, kolekcjonerka ogoniasta jedna! Wszystko przez matkę, która ryby ostrzegała. I co ja wam teraz za przepis podam? No dobra, będzie na sałatkę anyżkową.

Składniki:
1 duża puszka (bo są i malutkie) kukurydzy anyżkowej (UWAGA DOSTĘPNE TYLKO W SKLEPACH WĘDKARSKICH)
1 jajko ugotowane na twardo
10 kiści kwiatów akacji (obrać z gałązki)
2 ogórki konserwowe
2 śledzie marynowane
majonez z musztardą do smaku.

Wszystko pokroić, jak to do sałatki, wymieszać i polać majonezem.

Przepis wymyśliłam przed chwilą. Nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za skutki wynikające z zastosowania przepisu, np. nie opłacam wizyty u gastrologa.

sobota, 25 maja 2013

Majowy specjał Beatki: placuszki z akacją

Ten blog zaczyna się niezamierzenie zamieniać w kulibloga, czyli takiego z przepisami. Trudno, nie to chciałam w życiu osiągnąć, ale skoro nie da się przed tym uciec - pogalopuję w tę stronę.

Nie wiem, czy zauważyliście, że akacje już kwitną, pachnąc słodko i oszałamiająco. To czas zbierania kwiatów i robienia z nich deserku, który od lat jest moją specjalnością - placuszków. W tym celu należy zebrać całe kiście akacji (najlepiej z jakichś nieskażonych spalinami terenów - my mamy pod nosem, nad Odrą), wrzucić do zimnej wody, lekko posolonej, by wyszły z nich takie małe czarne żuczki. Gdy kwiaty się myją i odżuczkowują, robi się ciasto naleśnikowe, o konsystencji ciut gęściejszej niż na naleśniki.

Rozgrzewa się patelnię, bierze każdą akacjową kiść z osobna, strząsa wodę i macza w cieście, następnie kładzie na patelnię, lekko dociskając, by kiść się zgrabnie ułożyła. Po kilku minutkach chwyta się za ogonek i przewraca kiść z ciastem na drugą stronę, dociskając łopatką, by się ciasto usmażyło dobrze i z tej strony. Zdejmujemy z patelni, posypujemy cukrem pudrem. I zjadamy ze smakiem, chwytając za ogonek.

Nie pokażę Wam zdjęcia, bo wszystkie egzemplarze zostały pożarte na poobiedni deser. 

Jutro jadę na ryby. W zależności od tego, co złowię (dotychczasowe sukcesy: 5cm-owy jazgacz), podam jakiś przeciekawy przepis. Kiedyś zrobiłam zupę rybną z 5-ciu (słownie: pięciu) rybek wielkości akwariowych gupików i wszystkim bardzo smakowała (nie pytajcie, ile było tych wszystkich). Jedno jest pewne - Beatka potrafi. Jak mówi moja przyjaciółka (ale o kimś innym - nie szkodzi) - ja to potrafiłabym zrobić sałatkę z nogi od stołu!

piątek, 24 maja 2013

Jak spalić bluzkę, patelnię i odkryć nową potrawę: spalone szparagi?

Będzie o dniu palenia: zaczęło się rano, spaliłam sobie żelazkiem przepiękną satynową bluzkę, w której chciałam się zaudać do pracy. Cała koncepcja ubraniowa legła więc w gruzach, no i byłam godzinę do tyłu - tyle bowiem zajęło mi przeprogramowanie stroju i nastroju...

Po południu drugi atak piromanii: chciałam zrobić szparagi metodą poleconą przez koleżankę z pracy: szparagi na patelnię, troche wody, ona odparowuje, to dodajemy masełko i pyszne wychodza, miękkie w 10 minut. No to się wzięłam. Tyle że ja mam taką manię - zawsze robię co najmniej dwie rzeczy na raz, np. gotuję i myję okno, albo gotuję i podlewam kwiaty na tarasie itd., co powoduje różne katastrofy: kulinarne, towarzyskie, obyczajowe i jakie tam chcecie. Wczoraj nastawiłam szparagi, poszłam nastawić pranie, właczyłam kompa, ściagałam pocztę i zdjęcia z aparatu. Andrezjka nie było, więc czym się to skończyło? Tym samym, co rano - ale zamiast bluzki spaliłam szparagi oraz nowiutką (prezent przyjaciół na rocznicę ślubu), przepiekna, włoską patelnię ceramiczną w kolorze ecru, który zamienił się w szarość (po czynności szorowania 5-cioma preparatami czyszczącymi). Swąd spalenizny unosił się w domu do północy, probowałam przegonić go saksofonem (dmuchając, oczywista), ale nie dał rady.

Za to spalone szparagi pożarłam, uznając je za wzbogacone carbo medicinalis. Nawet nie potrzebowały omasty - po prostu mniamuśne były. Nie wiem, czy przepisu na spalone szparagi nie powinnam wrzucić na jakiś znany blog kulinarny, np. Makłowicza, bo to  prawdziwe odkrycie jest. Póki co podaję tutaj:

Na patelnię wlać trochę wody, posolić,  pocukrzyć. Ułożyć szparagi na boczku, przykryć pokrywką. Gotować 5 minut, potem się zniechęcić, że wody wcale nie ubywa i odkryć pokrywkę. Nastawić timer na 15 minut i wyjść z kuchni, zająć się czymś absorbującym. Kiedy czasomierz da sygnał, wrócić do kuchni, zaciągnąć się zapachem spalenizny (czyści zatoki) i zeskrobać szparagi z patelni. Ułożyć na półmisku spalonym do góry i zjeść. Patelnię namoczyć na całą noc.

Z braku laku zamieszczam focię spalonego jajka, też mi się kiedyś takie udało spreparować!



czwartek, 23 maja 2013

Bliźniaczy zakład

Weronika dzwoni do drzwi Krzyśka, kolegi z klasy, chcąc mu oddać pożyczoną książkę. Nie spodziewa się, że otworzy jej nieznajomy chłopak. Brat-bliźniak Krzyśka wciągnie ją w dziwaczną grę pozorów... 

Drzwi otworzyły się natychmiast po pierwszym dzwonku, jakby ktoś stał za nimi i czyhał właśnie na mnie. Sądziłam, że zobaczę w nich Krzyśka, ewentualnie któregoś z jego rodziców. Tymczasem przede mną stał chłopak, z wyglądu – w moim wieku, dość wysoki. Ciemne włosy i oczy nie były ani odrobinę podobne do włosów i oczu Krzyśka. Krzysiek jest blondynem i ma zielone tęczówki. Spojrzałam więc zdumiona na obcego faceta.

-        Przepraszam? Dzień dobry w ogóle... Czy zastałam może Krzyśka?

-        No, cześć. Zastałaś, jasne. Właź! - odpowiedział tak bezpośrednio, jakbyśmy się wieki znali. Gdy wchodziłam do mieszkania, opędzając się od zalotów nachalnego, rudego setera, chłopak oglądał wcale się nie krępując, moje trampki, dżinsy i kurtkę. Potem zatrzymał wzrok na twarzy.

-        Krzychu! Ktoś do ciebie! – wrzasnął nagle na całe gardło, aż się mimowolnie wzdrygnęłam. – Muszę wrzeszczeć, bo na okrągło ma słuchawki na uszach. Ty też lubisz Chopina i podobnych nudziarzy? – zapytał mnie już spokojniejszym tonem.

-        Nie, raczej nie. Ale posłuchać czasem mogę.

-        Bałem się, że koleżanki mojego brata to potworne nudziary jego pokroju. „Brata? Chyba ciotecznego?” – zastanowiłam się przez chwilę, nie zwracając uwagi na określenie „nudziary”. Z pokoju po lewej stronie wynurzyła się właśnie głowa mojego kolegi, Krzysia. Faktycznie, na uszach niczym dwa płaskie hot-dogi tkwiły nowoczesne słuchawki walkmana. Najnowszy model.

-        A, to ty, Weronka! Wejdź, proszę!

-        A mnie nie zaprosisz? – zapytał rzekomy brat.

-        Grzesiu, to jest moja koleżanka, Weronka, z którą mam ważne sprawy do omówienia. Weroniko, to jest mój brat. Nie chodzimy do tej samej szkoły.

-        Zdążyłam zauważyć! – Byłam ogromnie zaskoczona. Znam Krzyśka już pół roku, nie wiedziałam, że ma rodzonego brata! Gdy znalazłam się w jego pokoju, Krzyś wyjaśnił:

-        Nie zaprosiłem go, bo tylko by nam przeszkadzał.

-        Nie przyznałeś się, że masz brata! – to był wyrzut.

-        Rzeczywiście? Ha, w dodatku jesteśmy bliźniakami.

-        Ściemniasz, teraz to już przegiąłeś! Nie jesteście wcale do siebie podobni!

-        A jednak! Jesteśmy „bliźniętami dwujajowymi”, tak to się nazywa. Mamy różniący się wygląd zewnętrzny, a nawet charaktery. Grzesiek, na przykład, jest kompletnie stuknięty. Chciałby być detektywem albo nurkiem - poszukiwaczem skarbów. Póki co, chodzi do szkoły cukierniczej, chociaż stać by go było na coś ambitniejszego. Ale po co ja to mówię. W końcu nie przyszłaś, by wysłuchiwać nowin o moim bracie. Masz ochotę napić się herbaty?

-        Wolałabym sok. Ale twój brat zrobił na mnie miłe wrażenie, chociaż o tobie wyraził się niezbyt pochlebnie. Ty nie jesteś mu zresztą dłużny. Co złego jest w marzeniach o poszukiwaniu skarbów?

-        To dziecinne i głupie. I nie do zrealizowania. Ja, na przykład, chcę pracować w banku. Banki mają przyszłość.

-        Twój brat mógłby na to odpowiedzieć, że twoje marzenia są strasznie nudne.

-        Nie przejmuję się jego opinią. Ty też uważasz je za nudne?

-        Każdy ma takie marzenia, na jakie go stać... Czy ty nie lubisz swojego brata?

-        Nie jest w porządku. Odbija mi wszystkie dziewczyny! Lecą na jego fantazję, wiesz typ romantycznego awanturnika, nowe wcielenie Indiana Jonesa. Strzeż się, bo lubi brunetki...

-        Jak to odbija ci? Robi to specjalnie, czy raczej one go wybierają? A zresztą, nieważne. Przyszłam tylko oddać książkę.

-        Co się tak spieszysz? Posiedź chwilkę, pogadamy. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale łatwo możemy się przekonać. Gdybyśmy poudawali, że jesteś moją dziewczyną... Idę o zakład, że Grzesiek natychmiast zacząłby cię zdobywać. Masz ochotę sprawdzić? Grasz w to?

-        Chodzić z tobą tak dla hecy, dla zakładu? Czy ja wiem, po co takie zamieszanie. Z drugiej strony: może być nawet niezły ubaw. A o co byśmy się założyli?

-        Coś wymyślimy, nie mam pomysłu. To zgadzasz się? A kiedy byłaby nasza pierwsza, prawdziwa randka?

-        Może w sobotę? Nie będziemy się czuć szkolnie.

-        Dopiero w sobotę, to pojutrze. No, ale dobrze! A teraz powinienem chyba odprowadzić cię do domu? Zrobiło się ciemno na dworze.

-        Dzięki, mieszkam przecież w następnym bloku. Zacznijmy od soboty...

-        Jak wolisz.

Gdy ubierałam buty w przedpokoju, pojawił się Grzesiu:

-        Idę z psem na spacer!

-        Co ci się stało, może jesteś chory? Zazwyczaj trudno cię z Atosem wygonić? – powiedział z przekąsem Krzyś, puszczając do mnie porozumiewawcze oko. Ale Grzesiek bez jakiegokolwiek komentarza porwał smycz z wieszaka, gwizdnął na setera i już ich obu nie było.

-        No to na razie! – pożegnałam się z Krzyśkiem. W drzwiach rzuciłam jeszcze: - Chyba przesadzasz z tym robieniem z niego Casanovy! Nie przepuściłby takiej okazji! Wyszłam z mieszkania i poczekałam na windę. Kiedy wychodziłam z niej na parterze ujrzałam... Grzesia. Z ogromnym zainteresowaniem czytał listę lokatorów.

-        O, Weronka! – powiedział na mój widok. Oczywiście jego zdziwienie było udawane. Czekał na mnie.

-        O, Grześ! – powiedziałam, też udając zaskoczoną.

-        Odprowadzę cię. Mój brat najwidoczniej nie wpadł na ten pomysł.

-        Wpadł, ale ja nie chciałam. – Szliśmy chwilę w milczeniu.

-        Miał jeszcze kilka innych pomysłów – pochwaliłam Krzysia.

-        Na przykład?

-        Twierdzi, że jesteś Casanovą, który odbija mu wszystkie dziewczyny!

-        A to typek! Jak na razie to on odbił mi Agnieszkę. Udaje po prostu odpowiedzialnego, solidnego faceta, który będzie kiedyś pracował w banku i zarabiał nieziemską kasę. Wiesz, jak dziewczyny na to lecą?

-        Coś ty? Ja, na przykład, wcale!

-        To ciekawe... Mogę się jednak o coś założyć... Krzysiek założył się z tobą o to, że ja niby odbiję mu ciebie. W tym celu będziecie udawać parę. Powiedz tylko, jaka jest stawka?

-        To ty... ty się domyślasz??? Nie ustaliliśmy jeszcze wygranej...

-        Stary numer mojego braciszka! A skąd wiem? Ha, ha... Przypuśćmy, że bliźniaki mają kontakt telepatyczny.

Byłam skołowana. Ba, każda dziewczyna by była. Który z nich kłamie i po co? Co każdy z nich chce osiągnąć? Trzeba jak najszybciej to rozgryźć, ale w pojedynkę nie dam rady...

-        To co proponujesz? – zapytałam Grzesia już pod moją bramą.

-        Są dwa rozwiązania. Ja udaję, że odbijam cię Krzysiowi, ale wtedy on zgarnia wygraną. Albo udajemy, że się jego obawy nie sprawdziły i ty wygrywasz zakład. Dzielimy się po połowie wygraną.

-        Muszę to przemyśleć! Zadzwoń do mnie jutro, ja do ciebie nie mogę, bo jeszcze Krzysiek odbierze...

Natychmiast po wejściu do domu zadzwoniłam do Marty. Ona na pewno znajdzie wyjście. Marta zaproponowała wejście w oba zakłady:

-        Tylko powiedz Grześkowi, że wiesz, że on również założył się z Krzysiem i na pewno obaj dzielą się Krzyśka wygraną, jeśli uda się Grześkowi odbić mu ciebie. Zażądaj połowy z jego połowy.

-        Marta, rany boskie, jak ty nad tym wszystkim panujesz? Ja się w tym zgubiłam. Poza tym ten zakład mnie tak zapętla, że jakiekolwiek wyjście wybiorę, będę dziewczyną jednego z nich.

-        Spoko, przecież to tylko zabawa, gra, zakład!

Najbliższe dni miały mi jednak udowodnić, że jeśli to jest gra, to strasznie poważna. Obaj bracia podobali mi się coraz bardziej. Ceniłam Krzyśka za poczucie bezpieczeństwa, które mi dawał i za to, że zawsze można było na nim polegać. Był subtelny i mądry. Trudno jednak byłoby obyć się bez szalonych, trzymanych w tajemnicy eskapad z Grześkiem i pocałunków pod gwiazdami. Obaj (ale każdy z osobna) domagali się rozstrzygnięcia zakładu. Oczywiście, nie podejrzewali, że gram podwójnie. A ja postanowić niczego nie umiałam. Wykręcałam się jak mogłam, bo bardzo podobała mi się taka sytuacja. Dwóch chłopaków na raz, tak wspaniale się uzupełniających. Gdyby byli trojaczkami, ciekawe czy ten trzeci...

-        Jesteś niemoralna! – beształa mnie Marta.

-        Sama mnie do tego namawiałaś. Mówiłaś przecież, że to tylko gra, zakład!

-        Musisz coś postanowić! Utnij ten zakład, rozstrzygnij go wreszcie. Sama tego dłużej nie wytrzymasz!

Powiedziałam więc Krzysiowi, że przegrał zakład, bo Grześ mnie nie zdobył, więc... Krzyś na to, że pal licho zakład, wygrana jest oczywiście moja, ale czy nie moglibyśmy się teraz spotykać poza zakładem, bo się strasznie we mnie zakochał. Zgodziłam się. Niech facet wybiera, skoro jak nie umiem. Grzesiowi powiedziałam, że według umowy dzielimy się moją wygraną po połowie.

-        Z przyjemnością zrzeknę się wygranej, bylebyś tylko chciała nadal spotykać się ze mną, proszę. Jeszcze nigdy nie prosiłem o to żadnej dziewczyny... – powiedział Grześ i miał tak słodką minkę, że co mogłam zrobić? Zgodziłam się.

Mam dziwne wrażenie, że zakład został wprawdzie rozstrzygnięty, ale nadal nie wiem, kto wygrał...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. wizaz.pl

środa, 22 maja 2013

Szparagowy amok

Cicho siedziałam w temacie szparagów, bo sądziłam, że to strasznie oklepane i wszyscy to teraz przeżywają. Tymczasem rano w radiu Makłowicz wypowiadał się w kontekście imprezy plenerowej „Europa na widelcu”, która odbędzie się we Wrocławiu na początku czerwca z jego m.in. udziałem, że „odczaruje jedno warzywo, czyli nauczy jak wybierać, obierać i przyrządzać szparagi”.

Tymczasem ja już jestem od dawna w szparagowym amoku – wczoraj nastąpiła pierwsza kulminacja, gdyż zaudałam się poza Wrocław, by nabyć szparagi prosto z pola. Jak się okazało mam pole szparagowe od 10 lat prawie pod nosem, a np. w zeszłym roku jeździliśmy na szparagi do innego województwa!

Smakoszem szparagów stałam się niedawno, zaledwie parę lat temu i jest to trudna miłość, bo często nieodwzajemniona. Nie zawsze bowiem się udają (przynajmniej te białe): bywają łykowate. Długo sądziłam, że brak mi umiejętności ich przyrządzania, nie szukałam przyczyny w szparagach. Ale jedzone w restauracjach (za wyjątkiem niemieckich lokali) też często rozczarowywały swoją  twardością i łykowatością.

W zeszłym roku byliśmy na majówce w lubuskim i tam kupowaliśmy szparagi prosto z pola – nagle okazało się, że mogą być smaczne, mięciutkie itd., ale dużą tego zasługą była ich świeżość. W sklepie trudniej kupić takie dopiero co zebrane z pola.

Znaleźliśmy budkę ze szparagami, pani miała też przetwory w słoikach (szparagowe, w zalewie octowo-miodowej - pycha!!!!!!), a jako bonus za zakupy dostaliśmy filiżankę zupy szparagowej, która też była przesmaczna  przyrządzona na kostce, gotowana z marchewką i cebulą, zmiksowana, wzbogacona łyżką masła i śmietankowym serkiem topionym. Sama se zrobię...

Wczorajszy zakup to było zaprzeczenie tego, co o szparagach wiedziałam: w 1kg opakowaniu były różnej długości „fallusy”, jedne cieńsze, inne grubsze, a w jedynej paczce były same końcówki tych białych, mające maksymalnie 5 cm długości. Kiedy je przywieźliśmy znajomym (zakup był hurtowy, bo dla innych też), a była tam akurat koleżanka, która od 13 lat mieszka w Niemczech, zrobiła się afera – że jakieś odpady przywieźliśmy, że w Niemczech takich nie jedzą, że szparagi muszą być cienkie, długie, szczupłe (białe rzecz jasna) i w ogóle lipa jakaś. Trochę straciłam rezon, bo uznałam, że specjalistka  z Niemiec wie lepiej. Głupio mi było, że wpuściłam znajomych w maliny, hm, szparagi znaczy.

Ale te końcóweczki same, nieciekawie wyglądające, wczoraj pożarliśmy we dwójkę na kolację. To był strzał do garnka! Okazuje się, że istnieją szparagi bez łyka! Polane sosem holenderskim, z kieliszkiem wina chardonnay z Chile, na naszym ukwieconym tarasie, przed zachodem słońca – nie miały konkurencji…

poniedziałek, 20 maja 2013

Miętowe wspomnienia z Bieszczad i z Jordanii...


Pisałam o herbacianej ceremonii w moim domu. Ale jest jeszcze jeden rodzaj herbatki, z którym wiążą się dla mnie dwa niezwykłe wspomnienia – herbata miętowa….


Pierwsze wspomnienie to smak herbaty miętowej, zaparzanej z liści zbieranych w Bieszczadach, gotowanych na ognisku w kotle, w którym wcześniej przyrządzany był… makaron z konserwą turystyczną. Mniam! Było to w latach 80., gdy będąc studentką wybrałam się na obóz wędrowny w Bieszczady. Codziennie pokonywaliśmy długie trasy, nosząc na plecach cały ekwipunek. Późnym popołudniem docieraliśmy do bazy, codziennie innej, którą stanowiło kilka wojskowych namiotów, sławojki w roli toalet, strumień górski jako uniwersalne źródło wody do mycia (się, włosów i garnków) oraz drewniana zadaszona wiata, w której była kuchnia-jadalnia. Wszystko, co do zjedzenia gotowane było na ognisku. Wiele faktów z tego wakacyjnego, studenckiego obozu opisałam w opowiadaniu zamieszczonym dawno temu na tym blogu: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2012/09/07/bieszczady-mleczna-droga-i-miski-2/.

Nosiliśmy ze sobą (grupa była ledwie 10-osobowa) wielki kocioł, w którym najpierw gotowany był makaron na późny obiad, do którego dodawaliśmy nieśmiertelną i całkiem smaczną „konserwę turystyczną”. Po obiedzie kocioł był myty w strumieniu (piaskiem) z tłuszczu po konserwie, i przychodziła kolej na deser: nastawiana była woda na herbatę miętową z ziół, które zebraliśmy po drodze, na szlaku. Deserem były dzikie maliny i jeżyny. Herbatka miętowa miała wyjątkowy, bieszczadzki smak – dzika mięta jest bardziej aromatyczna, więc udawało jej się pokonać posmak piasku, tłuszczu konserwy oraz dymu z ogniska. A może te właśnie elementy dodawały jej… blasku, kto wie? Nigdy potem nie piłam smaczniejszej herbatki miętowej…

Chociaż kłamię, bo piłam. W Jordanii!

Kilka lat temu (w 2005 r.) byliśmy z Andrzejkiem na wycieczce objazdowej po Syrii, Libanie i Jordanii. Parę noclegów wypadło w Akabie – jordańskim kurorcie nad Morzem Czerwonym. Poszliśmy na zwiedzanie okolicy, miasto jest spore, weszliśmy do jakiegoś sklepiku z pamiątkami, jakich pełno przy hotelach. Od razu doszło do rozmowy z młodym właścicielem (Arabowie zawsze pytają, skąd jesteś itd.), Adamem. Dopytywał się, z którym przewodnikiem jesteśmy, a usłyszawszy, że z Jolą, zaprosił nas oboje oraz Jolę wieczorem na party. Zapytał jeszcze, jaki alkohol pijemy. - Whisky! – odpowiedział bez namysłu mój mąż (wszak trzeba się dezynfekować w gorącym klimacie). Ja się zdziwiłam, że muzułmanin pyta o alkohol, ale nic nie powiedziałam. Jola nie chciała się z nami udać na party, twierdząc, że jest z Adamem pokłócona, poszliśmy więc sami. Myślę teraz, że było to trochę lekkomyślne z naszej strony.
Miejsce zbiórki w sklepiku Adama, o 20.00. Po dotarciu na miejsce okazało się, że party… jest tutaj, na zapleczu sklepiku. Oprócz naszej dwójki i Adama jest jeszcze jego kuzyn, ubrany po europejsku w dżinsy i koszulę (bo Adam występował w turbanie i takiej krótkiej białej galabiji, spod której wyglądały białe spodnie), a więc party było 4-osobowe, hmmm. Zaplecze sklepu wyglądało jak jaskinia Ali Baby - same antyki: dzbanki, sztylety, miecze, kindżały, tarcze, gliniane naczynia, srebrna biżuteria – wszystko pokryte prawdziwą lub sztuczną "patyną wieków". 


Na stół wyjechała jedna, potem kolejne whisky i worki lodu z McDonalda. Piliśmy do rana (Allach w nocy śpi, jak twierdził Adam, więc można). W trakcie tej szalonej imprezy opowiedział nam o swojej beduińskiej rodzinie (ma 2456 krewnych), o tym, że urodził się w namiocie na pustyni i takie tam. Cytuję, bo całkiem niezła Szeherezada w spodniach z tego Adama była… Opowieści snuł - z mchu i paproci. Twierdził też, że jego ojciec ma 16 żon, oraz że posiada kawałek prywatnej plaży nad morzem, pomiędzy pięciogwiazdkowymi hotelami, za który te hotele chcą mu dać 5 milionów dolarów, ale ojciec go trzyma i już. Adam nagle oświadcza, że następnego dnia zobaczymy zachód słońca na prywatnej plaży należącej do jego ojca i wypijemy miętową herbatkę. No to Okej!

Party skończyliśmy o 4 nad ranem, wróciliśmy do hotelu, a następnego popołudnia przed zachodem słońca idziemy znów do Adama, do sklepu z pamiątkami, na herbatkę i zachód słońca. Zważywszy, że Jordania ma zaledwie kilka kilometrów wybrzeża, posiadanie prywatnej plaży to jakaś rewelacja.  Adam czeka na nas, w świetnej formie (pomimo wypicia w nocy morza whisky). Prowadzi nas niedaleko -  naprzeciwko jego sklepiku, jest wysoki parkan z drewna, ogromne drzwi, jak do sezamu, do których Adam stuka nieśmiało. Wrota się uchylają, przez szczelinę wystawia twarz jakiś mężczyzna w galabiji. Adam coś mu tłumaczy, on nas niechętnie wpuszcza, otwierając szerzej (lecz niezbyt szeroko) wrota. Ponoć to ogrodnik. Po co ogrodnik na plaży? Wchodzimy jak do zaczarowanego ogrodu. Pełno jakichś ziół ścieli się nam do nóg (hodowanych na piasku???). Dochodzimy do wody. Panowie rozstawiają krzesła na brzegu morza, siadamy twarzą do zachodzącego słońca. Ogrodnik oddala się, ale za chwilę przynosi czajniczek metalowy, z którym Jordańczycy wszędzie się przemieszczają (widzieliśmy na plaży miejskiej – przychodzą z dywanami, kładą je na piasku i rozpalają na nim maszynki turystyczne, by ugotować w największy skwar herbatę miętową!), oraz szklaneczki dla nas. Adam nalewa z dzbanka aromatyczny płyn. Pycha! 




Prawie jak w Bieszczadach 20 lat wcześniej  Podziwiamy zachód słońca na maleńkiej plaży wciśniętej pomiędzy 10-piętrowe hotele. Plaża jest ogrodzona, nikt z hotelu do nas nie przyjdzie. Leniwie toczy się rozmowa. Kiedy czerwona kula zanurza się w wodzie, żegnamy się z Adamem. Daje mi na drogę wielki wiecheć świeżej mięty, zerwanej sprzed moich stóp. Kiedy zostawiam ją w pokoju hotelowym, już po kilku godzinach cały pachnie tak odurzająco, że zaczynam mieć wątpliwości, czy to „tylko” mięta????? Przywiozłam ją do domu, ususzoną. Już mi jednak nie smakowała. Dziwny miała i zapach. I znów sprawdziło się twierdzenie, że nie do odtworzenia są smaki, próbowane gdzieś tam w świecie, daleko od domu. Nie ten czas, nie ta chwila…

 

czwartek, 16 maja 2013

Chińska ceremonia herbaciana w moim domu!

Kolejna inspiracja do napisania na blogu wspomnienia kulinarnego. W „czterech stronach smaku” przeczytałam opowieść o ceremonii picia  herbaty w Himalajach, w namiocie japońskich wspinaczy, podczas mrozu, śniegu i wichru. Zziębnięci himalaiści w puchowych kurtkach - i ona jedna - czarka gorącej herbaty, przygotowana z namaszczeniem przez któregoś z uczestników. O tym, że dla Azjatów picie herbaty jest momentem szczególnym, ceremonią – tzn. wydarzeniem towarzyskim, obyczajowym i przeżyciem duchowym raczej mało kto u nas wie. Tymczasem u mnie w domu też miała miejsce taka wspaniała ceremonia.

Było to parę lat temu, gdy zaczęłam należeć do klubu gościnnych (www.hospitalityclub.org) i przyjęłam pod swój dach rodzinę z… Tajwanu. Była to Yen Chi, nauczycielka j. ang., która robiła stypendium w Wlk. Brytanii i wracała do domu przez Europę Wschodnią. Podróżowała z mężem, Li, oraz dwójką nastoletnich dzieci. Cała rodzina zatrzymała się w naszym domu i było to wspaniałe przeżycie dla nas wszystkich. Goście przybyli pociągiem, bardzo łatwo rozpoznaliśmy się na dworcu. Zaraz na peronie wręczyli nam gościniec (całkiem po polsku...), w którym znalazła się np. paczuszka 25-letniej czerwonej herbaty.

Podczas drugiej kolacji, gdy siedzieliśmy na tarasie (upał był niemożliwy, jak to w lipcu), syci zjedzonym jakimś polskim posiłkiem (chyba gołąbki, mama zrobiła), nad którym goście cmokali z zachwytu, Yen Chi zaproponowała, że zrobi „herbacianą ceremonię”. Nie do końca wiedziałam co to, ale herbaty - jasne, że się napijemy! Potrzebny jej był ode mnie tylko czajnik do zagotowania wrzątku, resztę wyjęła ze swojego bagażu. Był to maleńki gliniany dzbanuszek i piękne dwie porcelanowe czarki, zawinięte w jedwabną szmatkę, oraz siteczko. Wyjęła też herbatę – sprasowany kawałek, wyglądający jak tabliczka czekolady, z  którego ułamała część i wrzuciła do maleńkiego dzbanka. Zdziwiłam się w duchu, jak my się tą ilością napijemy, skoro dziennie ja sama wypijam kilka kubków herbaty? 

Yen Chi zaczęła ceremonię – już tego dokładnie nie pamiętam, ale przelewała napar kilka razy z dzbanuszka do większej filiżanki przez sitko, zlewała z powrotem - aż straciłam wątek – było to fascynujące. W końcu rozlała napar do tych swoich małych czarek i podała nam. Herbata pachniała ziemią, słońcem i jakimiś smakami, które były dla mnie wtedy obce, ale niewstrętne. Yen Chi i Li patrzyli na nas uważnie, obserwując nasze miny – nie musiałam niczego udawać, herbata mi smakowała.

Nastrój był miły (oni w ogóle byli strasznie mili), swobodny, a Yen Chi opowiadała, że np. podczas japońskiej ceremonii herbaty w ogóle się nie rozmawia. Oni są Chińczykami, więc ich ceremonia wygląda inaczej, można rozmawiać i się śmiać. Ciekawe. Zrobiło się chłodniej, bo lipcowy upał zelżał, na taras zajrzały gwiazdy, a my piliśmy herbatę. Ciepłą…

Kiedy tajwańska rodzina opuszczała nasz dom po wspólnie spędzonym weekendzie, otrzymałam na pożegnanie coś bardzo cennego – Yen Chi postanowiła podarować nam gliniany dzbanuszek i dwie wielkiej urody porcelanowe czarki, z  którymi przyjechała do Europy. Chińczycy podróżują bowiem ze swoim zestawem do herbacianej ceremonii. To był więc hojny dar, z serca płynący. Dla każdego Chińczyka jego przybory do przygotowania herbacianej ceremonii są jak dla nas jakiś domowy ołtarz – świętością.

Obecnie nie używam tego zestawu, stoi sobie w szafeczce w salonie, troszkę zapomniany (na zdj. z lewej). Któż z nas ma zresztą czas na herbaciane ceremonie? Poza tym nie wiem, czy sprostałabym zadaniu – rytuał jest dość skomplikowany, wymaga czasu i cierpliwości. I grona przyjaciół, z którym dzieli się czarkę herbaty…(na zdj. z prawej pokazałam rozmiar w stosunku do pudełka zapałek, byście nie myśleli,  że to wielki dzban jest!)

Ach, jeszcze jeden prezent od Yen Chi cały czas nam towarzyszy – w sypialni znalazł swoje miejsce chiński wisior ścienny, z ideogramami – mający przynieść pomyślność całemu domowi, jak zapewniała ofiarodawczyni. Muszę powiedzieć, że działa! I to już kilka lat…

środa, 15 maja 2013

Beatka, owady i róża

W sobote byłam na naszej łące za miastem, wykopałam sobie (łapkami Andrzeja) dwie przecudnej urody kępki chwastów z zamiarem przeflancowania ich do ogrodu oraz małą brzózke, o której też marzyłam już od lat, a się nigdy nie składało. Cuś mi wlazło pod nogawkę widocznie, bo gdy wróciłam do miasta i byłam akurat w sklepie, użarło mnie w stopę. Nie widziałam jednak, co to. Po powrocie do domu ranę niewielką zdezynfekowałam, wtarłam maść z antybiotykiem i tyle. Jednak nie chciała zniknąć, więc w poniedziałek, gdy czułam swedzenie, a noga jakby mi miała odpaśc i miałam dreszcze, postanowiłam pokazać ranę lekarzowi. Koleżanka w pracy, farmaceutka powiedziała wprawdzie, że to pewnie meszka mnie uchlała, ale jako że się boje kleszzcy, chciałam się skonsultować. Dostałam sie do gabinetu we wtorek, gdy objawem był swędzący pagórek nad kostką, czerwonawy i nabrzmiały, wielkości 5-cio złotówki. Bede żyła brzmiała dagnoza doktora. To odczyn alergiczny i tyle. W lepszym więc nastroju przybyłam dziś do pracy. Plama jest mniejsza, ale krwistoczerwona. No i już nie swędzi. Przed południem przyszła jednak ta sama koleżanka-farmaceutka. Co z twoją noga? - pyta. Aaaaa, już dobrze, będę żyła. O, to fajnie - ona na to - bo nie chciałam cie straszyć ale myślałam, że to róża... Jaka róża? - pytam, przecież to meszka mnie jakas jadowita użarła. Taka ciężka do wyleczenia choroba skóry - powiedziała niefrasobliwie Basia, i poszła sobie. Ale robak hipochondrii mej powolny jest, lecz dokładny. Najpierw udawałam, że informację ignoruję. Potem zajrzałam do netu. Rany Boskie! 3 godziny po jej słowach miałam już autodiagnozę - to róża! Pełnoobjawowa! Choroba skórna powodowana przez paciorkowce, trudna piekielnie do wyleczenia, długa antybiotykoterapia. Powiadomiłam już męża. Zanotował sobie, bo od lat prowadzi pamiętnik moich ciężkich, nieuleczalnych i nawet śmiertelnych chorób.

I tak to zmagam się w pracy z deadline'mi i różą (sztuk jedna). Oj.

wtorek, 14 maja 2013

Piri-piri, cataplana, czyli portugalskie smaki

Wciąż zanurzona jestem w antologii "Cztery strony smaku". Ponieważ ktoś tam opisał w niej swoje doświadczenia smakowe z Portugalii  postanowiłam dołączyć moje, tym bardziej, że o jednej potrawie, a raczej sosie nie napisałam nawet w poście o fadowej Lizbonie.

Ale po kolei - kiedy pierwszy raz byłam w Portugalii, w 2002 r. na wybrzeżu Algarve rozsmakowałam się w cataplanie, oraz w piri-piri. O cataplanie już pisałam na tym blogu - przypomnę, że to miedziana zamykana muszla-garnek, w której pod ciśnieniem (jak w szybkowarze) gotuje się misz-masz mięsno-rybno-warzywny. Na czas gotowania obie części muszli spina się specjalnymi klamrami, aby zachować szczelność i wytworzyć właściwe ciśnienie. Można do środka wrzucić dosłownie wszystko, na raz, i zawsze wychodzi potrawa-pychota!

Podczas ostatniego pobytu w Lizbonie, w 2012 r. poważnie zastanawiałam się nad zakupem ślicznie lśniącej, miedzianej cataplany (nazwa potrawy pochodzi od nazwy naczynia), ale wydatek ponad 200 zł, ograniczenia bagażowe (samolot low cost) oraz mało miejsca w kuchennych szafkach w domu ostatecznie mnie od tego pomysłu odwiodły. A teraz żałuję, bo danie nie dość, że smaczne, 100% pewność, że się uda, to i jeszcze superzdrowe, ponieważ podczas gotowania używa się niewiele tłuszczu. Jest to wynalazek portugalski sprzed ponad trzystu lat!

Druga charakterystyczna cecha portugalskiej kuchni to papryczki piri-piri. Jej owoce są małe - mają do 2,5 cm długości, są czerwone jak klasyczna szminka do ust. Są piekielnie ostre. a przyprawia się nimi mięsa i ryby. Kupuje się ją na wagę lub sproszkowaną. Można ją dodać bezpośrednio do garnka lub po ugotowaniu - jako pikantny sos, który można kupić gotowy w sklepie. Można też go zrobić samodzielnie - papryczkę mieszamy z solą, octem winnym i oliwą. Odstawiamy, by się przegryzło, a potem miksujemy. Proporcje dobiera się indywidualnie.


No i dochodzimy do sedna tego postu - tajemniczego sosu, którym nas uraczono w Lizbonie, w rybnej restauracji. Jedliśmy nieziemsko smaczną rybę w kameralnej knajpce, gdzie kucharz, właściciel i kelner (wszyscy się koło nas kręcili) podawali nam do spróbowania różne smakowitości morskiego pochodzenia. Ryby były białe, pozbawione ości, o nieznanych nam wcześniej nazwach. Na stole stały dwa ciepłe sosy na bazie oliwy - piri-piri oraz drugi - ziołowo-czosnkowy, który nadawał każdej rybie tak niebiańskiego posmaku, że w końcu wydębiliśmy od kucharza przepis. Nie wiem, jak się ten sos nazywa i czy przepis jest ścisły, ale też musi się przegryzać min. dwa dni: oliwa z oliwek, kolendra siekana, zielona pietruszka, czosnek. Wszystko zmieszane, zmacerowane, a podane lekko podgrzane. Ludzie, co za aromat!
No to pędzę do kuchni nastawić ziołowy sos lizboński na moje weekendowe szaleństwa kulinarne!

zdj. heartofportugal.com, bdbsklep.pl

Maska Zorro

Kiedy po kłótni z chłopakiem, zakończonej ostatecznie rozstaniem, Marzena przybyła spóźniona na imprezę, która była karnawałową maskaradą, nie spodziewała się tak szybkiego zwrotu wydarzeń i ... uczuć. Jej złamane serce zostało niespodziewanie szybko zregenerowane przez tajemniczego mena w masce...
 

Ta karnawałowa maskarada u Agnieszki była kompletnie zwariowaną imprezą! Zaraz za drzwiami wejściowymi natknęłam się na sporych rozmiarów... zielonego ogórka, który wymachiwał wielkim nożem rzeźnickim i straszył, że pokroi się w plasterki na mizerię. Tuż obok niego blond kowboj w wielkim kapeluszu i z trzema kapiszonowymi pistoletami za pasem tulił się czule do wielkiego goryla w różowej, plisowanej minispódniczce i błagał go o jeszcze jeden taniec. Dalej, w wygodnym fotelu, wciśniętym w róg pokoju siedział... ksiądz i słuchał (chyba?) spowiedzi cukierkowej Barbie. Szalony czarnoksiężnik w obszernej pelerynie z naszytymi gwiazdkami (z opakowań po czekoladzie zresztą) pytał komu nałożyć eliksiru młodości, trzymając w rękach wielką michę sałatki jarzynowej. „No, no, niezła konkurencja!” – pomyślałam. Sama przebrana byłam za czarnego kota. Mimo pięknego ogonka i czapeczki z uszami nie wyglądałam w tym towarzystwie zbyt oryginalnie.... Spóźniłam się trochę, ale miałam obowiązkową „wejściówkę”. Był to jabłecznik z bitą śmietaną, z którym chciałam dotrzeć do kuchni. Postanowiłam przy okazji poszukać gospodyni (i mojej najlepszej przyjacióły w jednej osobie): Agnieszki. W kuchni panował totalny rozgardiasz, ale krzątał się po niej raźno jakiś pirat. Jedno oko miał zawiązane czerwoną przepaską. Poza tym był w koszuli z falbanami, kamizelce i w śmiesznych pantalonach. Do paska pantalonów zgrabnie przytroczony był... wałek do ciasta. A do piersi przypięty miał kotylion z wyrysowaną marchewką!
-        Słuchaj, nie widziałeś czasem Agnieszki? – spytałam niebezpiecznego (ze względu na wałek) osobnika.
-        Marzena, to ty?? – wykrzyknął pirat i w tym momencie zorientowałam się, że pirat jest... Agnieszką. – Całkiem ładny koteczek z ciebie. Poczekaj, wąs ci się nastroszył... Co tak późno, już się martwiłam? Spóźniłaś się dobre dwie godziny! Przyszłaś z Krzysiem?
-        Po pierwsze: przyniosłam jabłecznik. Po drugie: nie przyszłam z Krzysiem. To jest ten powód, dla którego się nieco spóźniłam...
-        Pokłóciliście się?
-        Za dużo opowiadać, ale z grubsza biorąc – tak. Myślę, że zerwaliśmy na dobre.
-        To już trzeci raz  w tym miesiącu!
-        Co tak mi wyliczasz?
-        Przepraszam. Po prostu coś wam nie wychodzi, prawda?
-        Prawda, prawda. Czas chyba dać sobie z tym spokój, ale... – już miałam łzy pod powiekami. 
W tym momencie do kuchni wpadło osobliwe stadko, a raczej taneczny wąż. Prowadził go goryl, za nim trząsł się w podskokach ogórek, clown, kowboj, Barbie, wampir, ksiądz, Zorro, duch w powłóczystej, białej szacie, wiedźma  bez miotły, czerwony kapturek, panna młoda oraz więzień. Zawirowali po kuchni i pognali dalej. Więzień zdążył tylko krzyknąć w przelocie:
-        Agniecha, skończyły się kanapki! – i już ich nie było.
-        Pomożesz mi? Nie ma chwili spokoju, kompletnie nie nadążam za nimi...
-        Jasne! Z czego robimy te kanapki? – byłam pełna ochoty do ciężkiej roboty. Humor i tak miałam do niczego, nie w głowie były mi tańce. Trudno zmusić się do uśmiechu, gdy krwawi złamane serce... – Powiedz lepiej kto jest za kogo przebrany, bo niektórych w ogóle nie mogę poznać – zwróciłam się do Agnieszki, by odwrócić swoją uwagę od przykrych myśli.
-        Poczekaj, zapomniałam o kotylionie. Każdy gość dostaje przecież osobisty kotylion! – zafrasowała się Agnieszka, sięgając do koszyczka, stojącego na lodówce. Wyjęła okrągły kartonik, ozdobiony kokardami i przypięła mi, niczym order, do piersi. Przyjrzałam się mu bliżej:
-        Co oznacza ten czajnik??? – zapytałam w najwyższym zdumieniu, wskazując kolorowy rysunek na kartoniku.
-        Ojej, nie czepiaj się, nie mam talentu do rysowania. Sama noszę marchewkę, bo najlepiej wychodzą mi warzywa... Wymyśliłam pary kotylionowe. O północy każdy musi zatańczyć taniec kotylionowy z partnerem, który ma identyczny rysunek na kartoniku. Wybieram kotyliony losowo, więc jeśli zdarzy się, że mają go osoby tej samej płci – trudno. Taniec ma być i już. Dobrze byłoby też odegrać jakiś skecz lub zaśpiewać piosenkę w duecie.
-        Tu czuć krojonym ogórkiem! – zagrzmiał nagle z pretensją w głosie zauważony przeze mnie wcześniej ogórek, pojawiając się w drzwiach kuchni. Na jego kotylionie widniała drabina. Uff... – Domagam się śmietany! – kontynuował.
-        To jest, na przykład, Marcin – powiedziała Agnieszka wskazując warzywo – kolega Andrzeja.
-        Miło mi! – wtrąciłam, ale już zniknął. Chyba udał się na poszukiwanie innych składników mizerii.
-        A sam Andrzej przebrany jest za wampira – dokończyła Agnieszka.
-        Andrzeja udało mi się rozpoznać... – uśmiechnęłam się. Andrzej jest starszym o dwa lata bratem Agnieszki. - Jest jeszcze jakiś jego kumpel? Nie mieli dokąd pójść, biedactwa?
-        Coś im tam nie wyszło i stwierdzili, że raz w roku mogą się zabawić z małolatami. Owszem, jest jeszcze jeden jego kolega. Nie znasz go. Ma na imię Robert, przedstawia się w skrócie: Red.
-        Dziwny skrót. Jak Red Buttler z „Przeminęło z wiatrem”?
-        Coś w tym rodzaju. Przystojniak z niego. Ale nie zdradzę ci, za kogo jest przebrany!
-        Trudno, sama to odkryję! Będzie ciekawiej...
-        Cześć koteczku, czy mogę zanurzyć kły w twojej szyi? Wszak zbliża się północ! – oświadczył znajomy wampir, pojawiając się w kuchni. Na kotylionie miał wyrysowany telefon.
-        Szyję mam dzisiaj niedogotowaną... – usiłowałam go zniechęcić, bo już, już jego paszcza z plastikowymi zębiskami zbliżała się niebezpiecznie do mojej łabędziej (czy raczej – kociej) szyi....
-        Czyżbyś zgłodniał? Właśnie dorabiamy kanapki! Poczekaj chwilę jak rany, sio, sio! – przepędziła brata Agnieszka wyjętym zza pasa wałkiem, ratując mi życie i reputację...
-        Czy są jeszcze jakieś napoje chłodzące? – nieznany głos o miłym, męskim brzmieniu zmusił mnie do tego, bym odwróciła głowę znad deski do krojenia. W kuchni (ależ to ruchliwe miejsce w tym domu!) pojawił się tajemniczy facet w masce. O rany, prawdziwy Zorro! Czarny „motylek” na oczach zgrabnie ukrywał większą część twarzy. Czarne spodnie, koszula, peleryna. Zaraz... Do peleryny przyczepiony, oczywiście, kotylion. A na nim? Czajnik, cóż by innego?!
-        Słuchaj, sprawdź w balkonowej lodówce, tam umieściliśmy z Andrzejem  wszystkie napoje, żeby nie zabierały miejsca w kuchni. Do wyboru, do koloru, poszperaj sobie – zachęciła go Agnieszka.
-        A wam coś przynieść? Czemu się dobrowolnie uwięziłyście w tej kuchni,  tam trwa zabawa na całego!
-        Poproszę o wodę niegazowaną – odezwałam się skromnie, ale zaimponowała mi jego troska o damy. Prawdziwy dżentelmen. I prawdziwy Zorro, obrońca uciśnionych.
-        Już się robi! Zwłaszcza dla kotylionowej partnerki... – widocznie zauważył rysunek na moim kartoniku. Zawinął peleryną i... naprawdę zniknął!
-        Chociaż jeden porządny men się o nas zatroszczył – powiedziałam zafascynowana do Agnieszki.
-        Mówię ci, ten facet to pierwsza liga!
-        To na pewno ten Red. Specjalnie zmanipulowałaś kotylionem?
-        Coś ty, po co! Sama bym go schrupała i to ze sznurowadłami. Los widać chciał, by z was była para. Przynajmniej na chwilę, o północy...
-        Proszę, oto twoja woda, koteczku – pojawił się z powrotem, równie bezszelestnie. Hm, muszę przyznać, że to ostatnie słowo zabrzmiało bardzo, bardzo obiecująco... – Musimy chyba pogadać o  naszym programie artystycznym, do północy została niecała godzina. Mogę cię stąd porwać?
-        Czy Zorro musi się w ogóle pytać o zgodę? Porwania to chyba jego specjalność?
-        Dobra, sama tego chciałaś! – Podszedł do mnie i zarzucił mnie sobie na ramię jak etolę. Potem wyniósł mnie z kuchni, nie bacząc na to, że mój koci ogon zahaczał o futrynę.
-        Nie przejmuj się, poradzę sobie! – krzyczała za mną Agnieszka, jakbym wykazywała najmniejszą chęć powrotu do kulinarnych obowiązków.
-        Czy ten koteczek jest chory? – zapytał jakiś zwariowany doktor (w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi), patrząc na mnie z troską.
-        Nie, przeciwnie, myślę że jest w świetnej formie – powiedział na to mój porywacz. – Nie kradnie się chorych kotków...
-        To jest zatem kradzież? – drążył temat fałszywy doktor. – A jestem jej świadkiem? Policja!!! – rozdarł się nagle na cały regulator.
-        Te małolaty są kompletnie porąbane – powiedział do siebie mój oprawca. - Cóż, będziemy musieli oboje ratować się ucieczką – ostrzegł mnie następnie lojalnie, wymykając się lekarzowi na balkon. I dodał złośliwie, mszcząc się najwyraźniej za moją wcześniejszą uwagę:
-        Chodzenie po murach to chyba twoja specjalność?
Spojrzałam w czeluść trzech pięter pode mną. A potem w czeluść dwóch czarnych źrenic, patrzących na mnie z zainteresowaniem. Wiedziałam jedno: bez względu na to, czy wybiorę skok w dół, czy w otchłań jego oczu: jestem jednakowo zgubiona...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. godan.pl

niedziela, 12 maja 2013

Trufle w Humie

Opisywałam niedawno anegdotkę z miasteczka Cheb w Czechach. I oczywiście natychmiast mi się przypomniało, że byłam w miejscu też na H (samo wprawdzie, ale Ha), równie ciekawym pod względem anegdotycznym - w Humie w Chorwacji. Jest to najmniejsze miasto świata.


Już ten powód by wystarczył, by je opisać. A wybraliśmy się tam w maleńką podróż kulinarną, bo był oddalony o parędziesiąt kilometrów od miejsca naszego noclegowania na Istrii. Powód kulinarny to też  odnośnik do mojej bieżącej lektury - czytam bowiem taką kulinarno-podróżniczą antologię - "Cztery strony smaku", która mnie zainspirowała do tego wspomnienia. Też jestem zdania, że w podróżowaniu szalenie ważnym elementem jest smakowanie lokalnej kuchni, nawet jeśli nie jest się smakoszem. Po prostu jedzenie jest częścią każdej podróży, więc śmiało bym mogła opisać i tę mini podróż do Humu, bo głównym jej powodem były trufle. Pasta z truflami, którą tam zjedliśmy miała niesamowity aromat, kremową konsystencję sosu i smak, który zostawał w ustach na długo. Pycha! Aż zachciało mi się tam teraz wrócić!
Niestety, na zdjęciu jest uwiecznione oczekiwanie na tę truflową ucztę, a nie ona sama...




piątek, 10 maja 2013

Okna z widokiem na... miłość

Jacek poznaje Agatę, gdy przychodzi do jej domu umyć okna. Dziewczyna robi na nim tak wielkie wrażenie, że zakręcony chłopak zaczyna nawet pisać pamiętnik! 

Wtorek

Wiedziałem, że będę miał kłopoty, jak tylko ją zobaczyłem. To jest dziewczyna klasy biznes, lux czy jeszcze wyższej! Nie moje progi i jeśli się w to pcham, to muszę się liczyć z kłopotami. Pierwszy dowód? A, choćby to, że piszę jakiś chory pamiętnik! Czy ktoś słyszał, żeby facet, uważający się za dojrzałego mimo swoich 17 lat, pisał pamiętnik jak jakaś Bridget Jones? No właśnie. Mówiłem, że mam kłopoty...

Żeby tylko Piter, mój kumpel, nic nie skojarzył. Muszę zeszyt ukrywać pod łóżkiem. Na szczęście mam tam sporą kolekcję różnych klamotów, więc zeszyt nie jest specjalnie widoczny - 3 rakiety do badmintona, stary plecak, niemodne spodnie dresowe i kilogram kasztanów (babcia mi je podarowała na odpromiennianie czy coś tam). Żebym tylko nie zapominał chować pamiętniczka-spowiedniczka, gdy  wpada do mnie Piter!

Środa

A wszystko było tak: podłapałem zlecenie na mycie okien. Czasami myję ludziom okna w domach, by mieć kasę na własne potrzeby. Mam już grono stałych „klientek”, ale praca jest na ogół sezonowa – najwięcej zleceń przed świętami, dwa razy w roku. Więc zdziwiłem się jak niebieski krokodyl, gdy zadzwoniła jedna moja klientka i powiedziała, że poleciła mnie swojej znajomej i jeszcze znajomej. Jakieś zagmatwane koneksje towarzyskie, ale co mi tam – okna są do umycia i już! I to w willi, jest ich sporo, więc zarobię kasy a kasy! Natychmiast się zgodziłem. Są wakacje i każdy ma potrzeby, no nie?

Pojawiłem się więc dzisiaj, raniutko, o 9.00. Ze sprzętem, w drelichach. Nie spodziewałem się niczego specjalnego – ot, drzwi otworzy jakaś pomoc domowa (sądząc po eleganckim otoczeniu willi...), albo gospodyni w średnim wieku, czyli staruszka.

Gdy więc drzwi otworzyła mi dziewczyna - mało nie upuściłem drabiny. Myślę, że oczy wyszły mi z orbit i obiegły głowę. W życiu nie wiedziałem takiej laski!!! Włosy proste, długie, blond. Oczy z rzęsami sięgającymi sufitu. Dalej nie patrzyłem, bo bałem się, że mi ten widok zaszkodzi i wyląduję na kardiologii...

Zaprosiła mnie do środka. Gdy ją mijałem w drzwiach poczułem przyjemny zapach jakichś kosmetyków. Jej skóra była miodowego koloru, z błyszczącym takim jakimś połyskiem, eeeeee, to pewnie te ich kobiece sztuczki. Miało się ochotę jej natychmiast dotknąć. O rany! Jeszcze teraz, jak to sobie przypominam i opisuję, przechodzą mnie dreszcze. Ona ma w sobie coś takiego, że zamiast instynktu łowcy – poczułem wielkie onieśmielenie.

Kiedy się odezwała, sądziłem, że to przez kogoś włączona muzyka, gra radio. Rety, gdyby to Piter przeczytał, zlałby się ze śmiechu! Czy facet o zdrowych zmysłach może porównywać głos dziewczyny do dźwięku muzyki? Rockowej? No nieee, ja się nadaje na oddział!

Pokazała mi, gdzie są pokoje i zapytała, czy zrobić mi coś do picia. Zdołałem tylko wykrztusić „dziękuję”. Zdecydowanie nie byłem dziś rano w myśliwskiej formie... Zniknęła w którymś z licznych pokoi, a ja musiałem wziąć się do pracy. Po co tu przyszedłem, chyba chce zarobić kasę???

Przez pół godziny (która wlokła mi się w nieskończoność) nic się nie działo. Ja myłem szyby, myląc ciągle płyny, a ona gdzieś tam sobie w głębi domu siedziała i ... nie wiem, co robiła! Może oglądała tv albo czytała? A może słuchała muzyki, leżąc na pluszowej, różowej sofie? Nie, nie na różowej. Różowy mi do niej nie pasował! Na karminowej (co to za kolor, do diaska!)

Im więcej o niej myślałem, tym mniej interesowała mnie moja praca. Więc zacząłem robić głupstwa – niechcący wlazłem w wiadro z wodą. Ledwie udało mi się wyciągnąć lewą stopę. Drabina raz mi się zachwiała i musiałem chwycić się zasłon, by nie upaść razem z nią na glebę. Zasłony, niestety, zdarły się z karniszy i troszkę podarły...

Musiałem poszukać dziewczyny, by mi pomogła coś z tym zrobić. Przeszedłem dwa pokoje, pokrzykując:

-        Halo, jest tu ktoś?

-        Tu jestem – powiedziała spokojnie, wyglądając z przepastnego fotela. Siedziała tam z książką. A więc umie czytać!: - Czy coś się stało?

-        Tak. Oberwałem niechcący zasłonę...

-        Uuuuu.

-        I co teraz?

-        Zobaczmy! – poderwała się z fotela.

Szła przede mną, a widok jej długich, puszystych włosów, kołyszących się bioder, po prostu osłabiał moje serce. Kiedy doszliśmy do pokoju „zbrodni” byłem tak wycieńczony, że potrąciłem niechcący szklany wazon. Nie stłukł się. Odpadła mu tylko taka ozdóbka, też ze szkła.

-        Ulubiony wazon mamy!

-        Masz ci los! Może masz klej „kropelka”? – spytałem z nadzieją. Zdaje się, że jestem wcale niezłym katastrofistą (chyba tak nazywa się człowiek, wywołujący katastrofy?)

-        Powinnam mieć. Chodź, weź wazon.

Powtórzyliśmy nasz marsz przez pokoje, tyle że w odwrotnym kierunku. Wyjęła skądś tubkę, a ja zacząłem się dobierać do kleju.

-        Uważaj, on jest bardzo mocny.

-        Tak, znam się na tym!

Ludzie, mnie całkiem przy niej zamroczyło. Najpierw poprosiłem ją o pomoc, a po chwili już byliśmy... przyklejeni do siebie. Dosłownie!

-        Czy jest na to jakiś sposób? - zapytała spokojnie, patrząc na nasze połączone superklejem palce dłoni.

-        Na superklej? Hm. Może pomoczymy ręce w wodzie?

-        Wiesz, czy zmyślasz?

-        Zmyślam.

-        Może jest jakiś rozpuszczalnik do niego?

-        Może jest, nie wiem.

-        Miałeś się na tym znać.

-        Zgłupiałem. Nie jestem sobą!

-        Nie jesteś sobą? To kim teraz jesteś? Wielbłądem?

-        Chodziło mi o to, że... Ojej, czy faceci Ci nigdy tego nie mówili?

-        Czego?

-        Że głupieją przy tobie?

-        Niech się zastanowię... Nie, nie przypominam sobie!

-        Nie przyznawali się, po prostu!

-        Do czego?

-        Że żaden, ale to żaden normalny facet nie będzie się przy tobie zachowywał racjonalnie.

-        Tłumaczysz się?

-        Trochę tak, popatrz, jaka gapa ze mnie!

-        Widzę! Nawet urocza!

-        Mówisz pod presją. Kleisz się do mnie!

-        To ty się do mnie kleisz!

-        Nie kłóćmy się.

-        Lepiej usuńmy ten klej...

-        Mnie tam nie zależy... –  wyznałem, ale zgodnym ruchem udaliśmy się pod bieżącą wodę. Było trochę moczenia rak w umywalce.

-        A właściwie, to jak masz na imię? Nawet nie wiem, do kogo się tak mocno przykleiłam!

-        Jacek!

-        Agata!

-        Bardzo mi miło – powiedzieliśmy jednocześnie i jednocześnie się roześmialiśmy... Takie były wszystkiego początki.

Czwartek

Całe popołudnie o niej myślałem. Wyszedłem na idiotę z tym klejem i zasłonami, ale dziwne, że chciała się jednak ze mną umówić. Może założyła się z kimś? Eeee, dziewczyny się nie zakładają, pochlebiałbym sobie. Pewnie facetów ma na pęczki, a umawia się z nieudacznikiem, biednym pomywaczem okien. Na pewno lgną do niej forsiaści, zresztą Agata zasługuje na kwiaty i prezenty, a ja? Co ja jej mogę dać? Zarobiłem wprawdzie 300 zetów, ale na ile mi to wystarczy? Może ona tyle wydaje na waciki? Co robić? Pragnę jej!

Piątek

Sama do mnie zadzwoniła. Chyba zależy jej na spotkaniach ze mną? A może ona tylko się mną bawi? Jak to sprawdzić? Kto się zna na kobiecych grach? Póki co jednak, muszę wymyślać miejsca, w których nie wydam za wiele kasy, a będzie można się przyjemnie zabawić...

Sobota

Rejs statkiem po rzece! Nawet nie tak drogo wyszło! 1,5 godziny patrzenia tylko na nią. Za burtą piękne pejzaże, prawdziwe tło dla arcydzieła natury, jakim jest Agata. O jej oczach można napisać tomy, o ustach – drugie tyle. Zostały mi jeszcze inne części ciała... A uśmiech? Też godny uwiecznienia. Ok., mam pomysł! Będę jej robił dużo zdjęć!

Niedziela

Pod pretekstem sesji zdjęciowej w plenerze pojechaliśmy za miasto, jej samochodem (o rany, Agata ma własny samochód!).

Całą noc wcześniej, w sobotę, czytałem pożyczony od kumpla podręcznik fotografowania. Z Piterem nie widziałem się już chyba 100 lat, ale na razie mnie nie atakuje, bo ma najazd swojej rodziny w domu.

Dzisiaj muszę już stać się profesjonalnym fotografikiem. Jak się wymyśliło taki bajer, to teraz trzeba grać dalej Greka.

Do plecaka wrzuciłem wodę mineralną (wiem, takie modelki jak ona piją tylko wodę, nie colę) i dwie kanapki, które zrobiła mi Muszka.

Nie wiem, jak Agata to robi, ale z nią nie nudzę się nawet przez sekundę. A z innymi dziewczynami bywało mi nudnawo, nie powiem. Cały czas się jednak martwię, że Agata spotyka się ze mną dla jakiegoś ukrytego motywu! Całe szczęście, że tym motywem nie jest mój ogromny majątek...

Poniedziałek

Zdjęcia wyszły odlotowe, ja chyba jednak mam talent! Po minie Agaty poznałem, że też nie spodziewała się aż tak dobrego efektu! Zapunktowałem. Cóż, nie ma się co dziwić, jak się coś robi z  pasją... Fotografowanie Agaty to zajęcie, które mógłbym wykonywać godzinami. Zastanawiam się, czy my już ze sobą chodzimy, czy....??? Właściwie to bardziej niż chodzenie zajmuje nas rozmawianie. Ja nie wiem, jak to jest, że gadamy ze sobą godzinami. Ona ma przy tym poczucie humoru, a to naprawdę rzadko spotykane u dziewczyny! Mam wrażenie, że Agata długo by mi się nie znudziła...

Wtorek

Mam takie sprzeczne uczucia – chciałbym Agatę wszystkim pokazać –  znajomym, a nawet w TV, ale z drugiej strony... Chciałbym ją chować, ukryć niczym mój największy skarb. Nie zdarzało mi się wcześniej być tak miotanym w dwie różne strony.

W ogóle wiele rzeczy dzieje się z Agatą pierwszy raz i uważam, że to wspaniałe! Muszka (czyli moja mama) zapytała dzisiaj, kim jest ta cudowna istota, która mnie tak na dobre zmieniła? Nie wiedziałem, o co jej chodzi, a na moje dociekliwe pytania, Muszka się tylko wyrozumiale uśmiechnęła...

Środa

Nie do wiary, co dziś dostałem od Agaty! Album z... Peru! Powiedziała, że to jest miejsce, do którego chciałaby koniecznie pojechać. A najchętniej w moim towarzystwie, bo gdyby coś, to ja się już od niej nie odkleję... Album jest na zachętę – bym miał motywacje do wyjazdu.

Czy ja potrzebuje motywacji? Piękna dziewczyna i Peru (gdziekolwiek ono jest) – to jest moja motywacja! W życiu nie byłem szczęśliwszy! Ona chyba nie ma ukrytych powodów,  dla których się ze mną spotyka. Ma jawny powód -  ona mnie... lubi!

A ja ją kocham, ale czekam na piękny moment, by jej o tym powiedzieć! Może w tym Peru? Albo gdzieś? Faceci też potrafią być romantyczni. Ma się rozumieć!

 

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. firamsprzatajaca.blogspot.com

czwartek, 9 maja 2013

Chebski gotyk

Zabawna anegdotka z ostatniej naszej wyprawy do Czech. 

Zwiedzamy miasteczko Cheb. Nawet ładniutkie, duuuuży rynek, zamek, kamieniczki. Wchodzimy do jakiegoś kościoła i tu jak zwykle samozwańczy przewodnik się przyplątuje (zawsze mamy takie szczęście) - nie wygląda na księdza, ma plakietkę, nikogo więcej we wnętrzu nie ma.
Zaczyna nas oprowadzać i opowiadać, po czesku oczywiście, o kościele i objaśniać jakieś detale, ale jak pytamy szczegółowiej - nic nie wie. Jakiś fresk na ścianie świętego przedstawiający, podpisany jak byk Johannus czyli Jan, a on że to Łukasz itd.
Wnętrze skromne, bo był pożar w XVI w. i niewiele ocalało. Ale zatrzymujemy się przy bocznym ołtarzu i pan mówi do nas, że to jest przykład chebskiego gotyku. Ja zrozumiałam "kiepskiego" i zaczynam mruczeć, że ten czeski to komiczny, bo po polsku kiepski to byle jaki, a on nam tu z dumą go prezentuje. Pan koryguje mnie jednak, powtarzając "chebski gotyk". Wiecie, na słuch to inaczej brzmi, niż na piśmie, więc my z Gonią (moją błyskotliwą przyjaciółką) wytężamy mózgownice i nijak nie możemy zrozumieć, co ten chebski może na polski znaczyć? Pan patrzy na nas jak na potłuczone umysłowo i wykłada cierpliwie kawę na ławę: "my sem w miasto Cheb, a to je chebski gotyk.
Obie się puknęłyśmy dłonią w czoła. Aaaaaaaa! I teraz mamy nieco spłaszczone... Teraz jakby co to to jest posag Lusi albo chebski gotyk.

                                                    W tym wnętrzu czai się chebski gotyk...

Braterski fortel

Agnieszka podkochuje się w nauczycielu języka niemieckiego. Jej przyjaciółka uważa, że powinna lokować uczucia raczej w młodszych „obiektach”... Kiedy Agnieszka zaczyna na serio podrywać nauczyciela, Jola jest już wyraźnie zaniepokojona!


-        Jola? Zamierzasz siedzieć teraz w domku, czy gdzieś się wybierasz? – Atrakcyjna brunetka stoi przy domofonie.

-        Jestem, Aga, jestem. Właź na górę! – w odpowiedzi słychać przyjazne buczenie „otwieracza” drzwi. Agnieszka wbiega po schodach i wpada do mieszkania przyjaciółki: - Nawet do ciebie nie dzwoniłam, ale coś mi przyszło do głowy, a potem wpadłam na genialny pomysł... No to jestem!

-        Genialny pomysł? Oho, już się boję... Poczekaj, zrobię ci herbatę. – Jola dobrze zna Agnieszkę. „Genialny” pomysł może oznaczać cokolwiek. Przeważnie oznacza... kłopoty.

-        Chętnie się napiję, dzięki. Mam coś z Tobą do obgadania... – Agnieszka sadowi się wygodnie w przytulnie zagraconym pokoju Joli.

-        Brzmi jakoś poważnie. – Jola uśmiecha się. Już jest gotowa na wysłuchanie przyjaciółki, układa się na łóżku: - No to nawijaj!

-        Poczekaj, co myślisz o... -  Agnieszka rozgląda się po pokoju poszukiwaniu kolorowych czasopism. Wertuje kilka z nich przez moment. -... Co myślisz o tym znanym aktorze - Richardzie Gere? – pyta, wskazując jego zdjęcie w jakimś miesięczniku.

-        Przyszłaś pogadać o kinematografii? Daj spokój, Aga, przecież Gere to staruszek! Mumia egipska filmu! Tak samo jak Pierce Brosnan, agent 07, że pożal się Boże! Oglądając filmy z nimi zawsze boję się, że padną na planie na zawał!

-        Nie bądź taka złośliwa! Obydwaj – i Gere i Brosnan to są faceci z wielką, giga, mega klasą!

-        Oj, nie wściekaj się już, znam przecież twoją słabość do facetów w wieku twego ojca...

-        Kiedy ja nie mam ojca!

-        No właśnie, i wszystko przez to! Szukasz starszych mężczyzn, którzy mogliby nim być... Właściwie, to powinnaś poprosić o to swoją mamę...

-        Sama się tym zajmę! Już nawet znalazłam idealnego kandydata. Nasz nowy nauczyciel niemieckiego, profesor Wardecki jest podobny do Richarda Gere... I strasznie mi się podoba!

-        A, więc to na to wpadłaś? Że wygląda jak amerykański aktor? – Jola nie wierzy własnym uszom.

-        Że wygląda jak aktor, który mi się od dawna podoba. Właśnie to przyszło mi dziś do głowy. Wpadłam natomiast na coś innego...

-        O matko! Powiesz mu, że go kochasz? Przecież on ma żonę, a Ty jesteś smarkulą! – Jola próbuje przemówić Agnieszce do rozsądku.

-        Zamierzam wyznać mu swoje uczucia... Nie dość, że jest przystojny, to jeszcze mądry i bardzo fajny, taki luzak! Jak go sobie porównam z naszymi chłopakami w klasie...

-        To od razu musisz wybierać starszych i zajętych? – Jola się nie poddaje.

-        A kogo mam wybierać? Naszych kolegów? Są dziecinni i głupi. Weźmy Artura. Nie mogę patrzeć - w tych pomarańczowych hip-hopowych gatkach, wygląda jakby wyszedł z toalety i zapomniał wciągnąć spodnie. Albo ten twój Kamil. Czy jego interesuje cokolwiek prócz wyników meczu piłki nożnej???

-        Co chcesz od Kamila, ja uważam, że jest miły! - Jola staje w obronie brata. – Poza tym coś go jednak, poza meczami interesuje... No mniejsza z tym! Co zamierzasz zrobić z profesorem? Umyć mu samochód? Zaciągnąć na wagary? – Jola sama nie wie, czy ma się śmiać czy płakać.

-        Najpierw zacznę się solidnie uczyć niemieckiego, by zwrócił na mnie uwagę...

-        No, taki plan mi się podoba... – Jola aprobuje pomysł Agnieszki.

-        Potem może zacznę zostawać po lekcji. Ech, zostać z nim w klasie sam na sam... – Agnieszka rozmarza się nagle.

-        Hmmm... – ten plan już jest mniej „ładny” dla Joli... - Żeby tylko nie oskarżyli tu kogoś o molestowanie seksualne! –  Jola wcale nie żartuje.

Dwa dni później dziewczyny mają niemiecki. Jola podejrzewa jakąś „akcję”, bo Agnieszka jest przed lekcją bardzo skupiona. Rzeczywiście, kiedy tylko profesor Wardecki pyta, kto chciałby odpowiadać z „wolnej stopy”, Agnieszka natychmiast się zgłasza do odpowiedzi. I jest świetnie przygotowana! Jola nie wierzy własnym uszom – Agnieszka nigdy nie chciała się w niemiecki zagłębiać, bo twierdziła, że jej się ten język nie podoba, a tu proszę – „szprecha”, jakby wczoraj przyjechała z Berlina! Profesor też jest pod wrażeniem:

-        Agnieszko, twoja interpretacja tego tekstu jest bardzo oryginalna. Jeśli chcesz to polecę ci dodatkową lekturę.

-        Świetnie, byłabym bardzo wdzięczna! – Agnieszka nie daje po sobie poznać, jak jest szczęśliwa.

-        Albo jeszcze lepiej – przyniosę na następną lekcję własne książki, które ci pożyczę. Może pomyślimy o jakiejś olimpiadzie niemieckiego w przyszłym roku szkolnym?

-        Jeśli pan profesor uważa, że się nadaję... – Agnieszka skromnie spuszcza oczy.

-        Nadajesz? Ja odkryłem talent językowy! – profesor śmieje się, zadowolony.

Jolę zatkało: „Jak ona to zrobiła??? Jakim cudem przemieniła się w prymuskę??? Dopięła swego: profesor zwrócił na nią uwagę. Pewnie teraz zrealizuje plan B, kolejny krok, o którym Agnieszka jej mówiła. Właściwie Wardecki to ułatwił propozycją pożyczenia książek. Teraz Agnieszka będzie miała pretekst, by zostać po lekcjach, a może nawet wepchnie mu się do domu???” Jola postanawia przeciwdziałać katastrofie. Po co jej przyjaciółka pakuje się w tarapaty? „Chce romansować z nauczycielem? Stawiać siebie i jego w podejrzanej sytuacji? To bezsens!” Koniecznie musi coś zrobić, by temu zapobiec! Jola wpada do domu jak burza, która nie wystrzeliła wszystkich swoich piorunów:

-        Kamil! Kamil!! Jesteś!? – krzyczy od progu.

-        Co się dzieje? – Kamil wygląda ze swego pokoju. – Szukasz mnie, siostro?

-        Szukam Ciebie i twojego aparatu cyfrowego!

-        Nie pożyczam! – zastrzega od razu chłopak.

-        Nie mam zamiaru. To ty musisz komuś zrobić zdjęcie, bo ja nie umiem się nim posługiwać...

-        Jakie zdjęcie? Komu? Jakaś afera korupcyjna? Rozwód? Romans? – Kamil jest odrobinę zainteresowany.

-        Wszystkiego po trochu... Zrobisz zdjęcie Wardeckiemu i jego żonie. Najlepiej miłosne...

-        O rany! Mam wskoczyć im z aparatem do sypialni? Co ja, jakiś papparazzi jestem??? – Kamil jest trochę oburzony. Ale tylko trochę...

-        Nie to miałam na myśli. Wystarczy mi jakieś czułe objęcie, przelotny pocałunek w policzek albo trzymanie się za ręce. Mam nadzieję, że trzyma się jeszcze ze swoją żoną za ręce? – Jola zaczyna mieć wątpliwości.

-        No nie wiem, nie widziałem. A tak w ogóle, po co ci to? To ma być jakiś dowód dla kogoś? – Kamil jest dociekliwy.

-        Mniej więcej. Zrób takie zdjęcie, żeby ktoś stracił złudzenia, gdy je zobaczy...

-        Złudzenia?

-        Że Wardecki jest do poderwania!

-        Wiesz co, jak znam ciebie i tę twoją przyjaciółę, to już wiem, o co biega... Zaraz, niech pomyślę... Taaaak, wyszło mi, że to Agnieszka kocha się w Wardeckim!

-        No i co z tego?

-        Nic. Mam osobisty interes w tym, by przestała się w nim kochać!

-        To rób zdjęcia!

-        Ale gdzie, jak?

-        O rany! Młodsza siostra ma cię uczyć detektywistycznej roboty? Chyba profesor chodzi gdzieś na zakupy albo do kina z żoną? Może w klubach siedzi? To luzak, na pewno nie spędza wieczorów w domowym zaciszu, czytając Goethego do poduszki!

-        Nie wygląda na takiego, fakt!

-        No to działaj!

-        Ok., szefie! – Kamil ochoczo poddaje się woli młodszej siostry.

Przez kilka kolejnych lekcji niemieckiego akcja rozwija się według planu... Agnieszki. Profesor poświęca jej coraz więcej uwagi. Zaniedbuje nawet pozostałych uczniów w klasie, by omówić z nią jakiś problem gramatyczny. Agnieszka zawsze jest doskonale przygotowana (Jola dowiedziała się w tajemnicy, że jej przyjaciółka bierze korepetycje u kogoś innego!). Mało tego, chodzi na lekcje z Wardeckim w wydekoltowanych bluzkach i coraz krótszych spódniczkach. Na umoralniające „gadki” Joli wzrusza obojętnie ramionami. Dziś już przegięła! Napisała sobie czerwonym flamastrem na kolanie „Ich liebe DICH”. Jola nie ma pojęcia, czy ktoś jeszcze zauważył napis, przeznaczony zapewne dla nauczyciela, ale ciekawe też było obserwowanie reakcji Wardeckiego. Najpierw spojrzał na ten napis jakby go nie rozumiał, potem z niedowierzaniem... Ale kiedy Agnieszka nie spuszczała z niego zakochanego wzroku, Jola miała wrażenie, że się nawet lekko zarumienił. Zrozumiał, że to wyznanie jest dla niego... Mimo swego dojrzałego wieku, Wardecki jak każdy mężczyzna jest pod wrażeniem, że młoda, śliczna dziewczyna się nim interesuje. Czy przyjmie zaloty czy nie, zaczyna być niebezpiecznie! Jak powstrzymać tę wyrachowaną grę przyjaciółki? „Co ona naprawdę chce osiągnąć - rozbić małżeństwo nauczyciela?” Jola dochodzi do wniosku, ze musi rzucić ją w ramiona innego faceta i to natychmiast! Tym bardziej, że jej brat i tak nie może namierzyć profesora w intymnych sytuacjach z żoną. Poza tym Jola jest pewna, że takie zdjęcie niewiele by zmieniło.

-        Może zrobimy imprezę u nas w domu? Będziesz musiał ją podrywać, bo ja wątpię, czy miłosne zdjęcia są w stanie odciągnąć Agnieszkę od fatalnego romansu... – Jola jest zrezygnowana, ale cały czas jej mózg pracuje na najwyższych obrotach.

-        Extra! Nie będę specjalnie cierpiał z tego powodu, Agnieszka to niezła laska... od dawna mi sie podoba. Może nawet kupię sobie taką samą koszulę, jaką nosi Wardecki...

-        Tylko nie gadaj o piłce nożnej, proszę cię! Aha, i jeszcze posrebrz sobie włosy na skroniach, by się „spatynować”! – radzi Jola.

-        A wiesz, że to dobry pomysł? Chyba dostanę w drogerii taki srebrny spray, jaki dziewczyny stosują na sylwestra, no nie? - dopytuje się Kamil.

W najbliższy weekend rodzeństwo urządza imprezę. Agnieszka ledwie daje się namówić na przyjście. Kiedy jednak wchodzi, w tłumie ludzi od razu zauważa interesującego ją mężczyznę...

-        Jola! Wardecki tu jest??? - łapie przyjaciółkę w przejściu i zaaferowana wskazuje oczami na postać w oddali.

-        Wardecki...? Aaa eeee yyyy... - Jola nie spodziewała się, że aż tak uda się „braterski fortel”. Kamil w koszuli jakby zdjętej z Wardeckiego i z posiwiałymi (nagle!) skroniami został wzięty przez Agnieszkę za nauczyciela! O matko! Co teraz? - To Kamil... Nie ma tu Wardeckiego...  - mówi cichutko.

Agnieszka jednak już jej nie słucha. Idzie w kierunku Kamila. Jola zamyka oczy, oczekując odgłosów jakiejś awanturki, bokserskich ciosów w nos albo brzęku tłuczonego na głowie Kamila szkła... Ale nie! Nic nie słychać, prócz muzyki. Kiedy odważa się otworzyć oczy widzi, że Agnieszka z Kamilem tańczą mocno do siebie przytuleni... Kamil dyskretnie, zza ramienia Agnieszki, pokazuje jej V...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. adamlambertblox.blox.pl

niedziela, 5 maja 2013

Łowczyni fabuły i starych fotografii

Znów przeczytałam niezwykłą książkę: "Osobliwy dom pani Peregrine" autorstwa R. Riggs'a. Jeszcze bardziej osobliwe w niej było to, że jest ona ilustrowana niesamowitymi zdjęciami w kolorze sepii i czarno-białymi, które jak zapewnia autor, są autentyczne i nieretuszowane, a pochodzą z prywatnych kolekcji pasjonatów, którzy wyszukali je na różnych pchlich targach. Wszystkie są tak dziwaczne, począwszy od lewitującej (autentycznie) dziewczynki na okładce, że wzbudziły moje ogromne zainteresowanie  Autor z tych kilkunastu (nie wiem dokładnie ilu: 20-30?) zdjęć zbudował fabułę trillera - niby dla młodzieży, ale nie wiem, czy ja młodzieży bym tę książkę polecała. Tak czy owak - fabuła niezła, ale zdjęcia  w tej książce są jednak the best. No i podziwiam kunszt autora, tym bardziej, że nie wiem, co było pierwsze - zdjęcia czy pomysł na książkę?

No i świeżo po lekturze tej książki jestem na majówce w Karlovych Varach. Zwiedzamy okolicę, wchodzimy do sklepu z antykami w małym miasteczku Ostrov i widzę - oprócz wielu pięknych przedmiotów ze szkła i porcelany - małą skrzyneczkę ze starymi fotografiami. Coś mnie nęci i pcha ku poszukiwaniom, oczywiście chodzi o podobnie dziwaczne zdjęcia, które zrobiły na mnie takie wrażenie w książce Riggsa. Czy możliwe jest znalezienie takiej osobliwości, a może to wszystko pic na wodę, fantazja autora, a nie "kolekcja"?

Przebieram palcami, zdjęć jest ze sto i nagle... Mam, mam coś! O rany, ale skarb! Zdjęcie dzieci, to chłopcy - jeden siedzi, drugi stoi. Ten siedzący ma dziurę w spodniach na kolanie i trzyma w dłoni jakąś małą torebkę. A ten stojący - to dopiero oryginał: MA BRODĘ. Zobaczcie zresztą sami...

Tak czy owak myślę, że stworzę niebawem jakąś fabułkę do tej fotografii... Poczekajcie no.

Strasznie nudne lato

Ania przyjechała na wakacje do Radojewa - małej wsi w środku lasu, w której mieszka jej babcia. Czy tu się może cokolwiek ciekawego wydarzyć? 

Obudziło mnie wściekłe pianie koguta. A właśnie śniło mi się, że w moim biurze detektywki Mary Passion pojawił się tajemniczy klient o wdzięku i urodzie Pierce Brosnana. Już zaczynał mnie wplątywać w niezłą zagadkę kryminalną, a tu... 
No i nici ze zlecenia! Tylko dlatego, że ten zwariowany drób uwziął się na mnie! 
Naciągnęłam poduszkę na uszy, by wyciszyć napastliwe „kukuryku”. „Dzisiaj powiem babci, że albo on albo ja!” – postanowiłam, mając na myśli koguta. Zaczęłam zwlekać się z łóżka, spania i tak by już nie było. Jest siódma rano, są wakacje, a ja muszę być na nogach. Dla takiego śpiocha jak ja to prawdziwa tragedia! Dzień był śliczny, co natychmiast poprawiło mi humor. Słonko zaglądało przez okno, zalewając mój pokoik w wiejskim domku babci ciepłym blaskiem. Wychyliłam głowę na zewnątrz, wprost w pnące się pod oknem malwy, wdychając świeżość letniego poranka. Oczywiście sprawca całego zamieszania, o dumnym imieniu Ferdynand, stał na ławeczce tuż obok i patrzył na mnie po koguciemu - wyzywająco. Odkąd pojawiłam się w domku babci w Radojewie, specjalnie przychodził pod moje okno i piał o nieludzkich porach.
- Pójdziesz na rosół, draniu! – obiecałam mu bezgłośnie. W odpowiedzi, Ferdynand wskoczył na parapet okna i zapiał jeszcze głośniej. Mówiłam, że jest złośliwy! I kłótliwy... Podreptałam zniechęcona  do kuchni. Babcia krzątała się przy swoich codziennych zajęciach:
- Zrobić ci śniadanko? Jak spałaś?
- Dziękuję babciu, chętnie zjadłabym jajecznicę. Dobrze spała...bym, gdyby nie Ferdynand Złośliwy. Czy on musi codziennie piać pod moim oknem?
- Musi piać codziennie, tak go stworzyła natura. Ale że pod twoim oknem, to wyraz jego sympatii do ciebie!
- Sympatii?
- Z nikim innym do tej pory nie zadawał sobie tyle trudu...
- Babciu, chyba mnie bajerujesz! On jest złośliwy drób i tyle. Taki piękny sen mi przerwał...
- Jaki, jaki sen? – zainteresowała się żywo babcia.
- Wiesz, byłam detektywką, właśnie pojawił się przystojny klient z grubą teczką i wielką tajemnicą do rozwiązania...
Oj, Aniu, duża już z ciebie pannica, a cały czas bawisz się w detektywów i złodziei? Odkąd cię pamiętam, przyjeżdżałaś tu i całe lato rozwiązywałaś różne tajemnicze sprawy. Pomagał ci Karol, ten chłopak od Pękalskich. Kiedyś przez cały tydzień tropiliście gajowego, posądzając go o zamordowanie żony, która była akurat w szpitalu.
- Bo on nosił czarną brodę i miał takie mroczne spojrzenie!
- A sołtys? Też mu się oberwało. Myśleliście, że nadaje dla UFO wiadomości w kosmos.
- Kto mógł przypuszczać, że codziennie wieczorem będzie się zamykać w komórce na podwórzu, by lepić te swoje modele statków?! Wyglądało to bardzo podejrzanie. Babciu, mieliśmy wtedy po 10-12 lat!
- To pamiętasz jeszcze Karolka Pękalskiego?
- Tego piegowatego chudzielca, młodszego ode mnie o dwa lata? Fajny był z niego pomocnik detektywki... Pamiętam, ale nie widziałam go już chyba z siedem lat!
- Nie jest chudzielcem....
- To tym bardziej bym go nie poznała!

Po śniadanku dostałam pierwsze zlecenie. Niestety, nie detektywistyczne... Babcia poprosiła, bym zrobiła jej zakupy w wiejskim sklepiku. Było do niego ze 2 kilometry drogą przez las (babci domek stoi na uboczu wsi). Złapałam rower, koszyk i pojechałam. Las ćwierkał, szeleścił, szumiał i chłodził. Wokół żywej duszy, ale jechałam specjalnie zygzakiem, by zmylić ewentualnych śledzących, no i nie wyjść z wprawy... Była dopiero 9-ta, upał nie był jeszcze dokuczliwy. Dojechałam do wsi i postawiłam rower pod sklepem, opierając go o stary płot. W drzwiach minęłam jakiegoś chłopaka. Natychmiast coś zabrzęczało mi w sercu – moja detektywistyczna intuicja mnie ostrzegła! Nie wiem jeszcze, przed czym, bo chłopak był przystojny i wyglądał sympatycznie, gdy się do mnie uśmiechnął. Ale detektyw musi być zawsze czujny.... Zakupy zajęły mi jakieś pół godziny. Sklepowa wypytywała mnie o zdrowie babci. Mówiła, że wyrosłam na ładną dziewczynę. Pytała, co się działo, że tak dawno nie było mnie w Radojewie, prawiła komplementy i uprzejmości. Poskarżyłam się na złośliwość Ferdynanda, ulubieńca babci. Śmiała się ze mnie serdecznie. Gdy wyszłam ze sklepu, obładowana zakupami, przy babcinym rowerze ktoś grzebał. Ten chłopak!
- Co ty tu majstrujesz? – zapytałam napastliwie. Co najmniej jakbym przyłapała mordercę na ćwiartowaniu zwłok!
- Ten łańcuch już dawno miałem pani Helenie podciągnąć – powiedział, nie odrywając się od pracy. Pani Helena to moja babcia. – Niebezpieczny jest, może spaść z zębatki i będzie kłopot. Wywalisz się z tym koszykiem zakupów w środku lasu. Nie mówiąc o tym, że rower nie będzie mógł służyć jako środek pościgu za groźnymi przestępcami, których jakiś tuzin grasuje po okolicy!
- Czy ty jesteś może Karol? – zapytałam, dźgnięta nagle intuicją Mary Passion. Inaczej skąd wiedziałby o przestępcach??
- A co? Nie poznałaś mnie? Ja od razu cię poznałem... – powiedział, wstając nagle. Był (teraz)wysoki, opalony, a spod czarnej grzywki wyglądały wesołe, niebieskie oczy koloru niezapominajek. W życiu bym nie przypuściła, że z piegowatego chudzielca może wyrosnąć taki przystojniak! Spojrzałam bardziej badawczo na jego twarz, czy ma jeszcze piegi. Kilka z nich błąkało się po jego nosie, ale musiałam nagle zgłupieć, bo zaczęły mi się podobać!
- Poznałam cię, po piegach... – wykrztusiłam, nagle onieśmielona.
- Mary Passion zawsze miała dobrą pamięć do twarzy! – powiedział z przekonaniem. Pamiętasz, jak upierałaś się, że nasz listonosz jest zbiegłym z więzienia Ryśkiem „Kulasem”, którego zdjęcie i list gończy widziałaś  w jakimś programie telewizyjnym?
- Tak, pamiętam. Wszystkich kosztowało to trochę nerwów. Przepraszałam go potem. Ach, te moje skłonności do wietrzenia wszędzie tajemnic! Zbłaźniłam się, prawda? To dlatego nie pojawiałam się u babci przez siedem lat. Chyba wszystkim zalazłam nieźle za skórę...
- Mnie nie... – powiedział i brzmiało to szczerze. – W końcu ja byłem twoim pomocnikiem, ty byłaś moim szefem. Co tam, to były wspaniałe wakacje, wiesz? Wiele bym dał, by przeżyć z tobą raz jeszcze tyle zwariowanych przygód!
- To akurat jestem w stanie ci obiecać... – powiedziałam z błyskiem w oku. Perspektywy zaczęły rysować się obiecujące... Lato, przygoda, przestępcy i przystojny pomocnik! A już martwiłam się, że jedyny problem, z jakim przyjdzie mi się tu zmierzyć, to dyskretne uciszenie Ferdynanda Złośliwego i przerobienie go na rosół!

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj.tapetus.pl