niedziela, 30 czerwca 2013

Oszołomiona jaśminem i lipą - bez lipy!

Mimo wrednej pogody jaśmin i lipy nie zawiodły mego złaknionego letnich zapachów nosa. Jaśmin już przekwita, ale teraz właśnie zaczęły pachnieć lipy! 


Jeju, jak ja uwielbiam ten zapach! Co roku zastanawiam się, dlaczego wielcy perfumiarze tak rzadko wykorzystują ten aromat w swoich kompozycjach zapachowych. A już duecik jaśmin i lipa jest niepokonany - pełny odlot, bez lipy!!!! 
Perfumy, w których można znaleźć nuty tego zapachu to oferta totalnie niszowa: D`Orsay Tilleul, HRH Princess Elizabeth Jelisaveta, April Aromatics Unter den Linden, Floris Limes, Jo Malone French Lime Blossom, Demeter Fragrance Linden. Kto je widział gdziekolwiek??
Kiedy tak kwitną, pachną lipy - nic tylko mogłabym stać pod drzewem i się napawać. Dobrze, że mam ogromną lipę u sąsiadów, dwa budynki dalej. Przerosła już ich dom, jest tak okazała, że musi mieć swoje lata (myślę, że jest moją rówieśniczką). Wybaczam jej zapylanie na żółto wszystkich okien i karoserii świeżo umytych samochodów w promieniu 100 metrów. Wszystko jej wybaczam, jak tylko zaczyna pachnieć, bo chodzę wtedy na perfumiarskim haju. Bardzo fajny stan...
Inne wpisy o perfumach znajdziecie tutaj: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/01/04/moje-podroze-sladami-perfum/


Męska decyzja

Tomek spotyka się z Jolą prawie rok. Przypadkiem poznaje Kasię i zaczyna być, wbrew sobie, bardzo zaangażowany w tę znajomość... 

- Misiu, czemu jesteś taki milczący dzisiaj? – zapytała Jola, całując mnie w ucho. Siedzieliśmy w jej mieszkaniu, ale rzeczywiście, od dobrego kwadransa moje myśli błąkały się gdzieś po świecie... Hm, dokładniej nie „gdzieś”, ale w konkretnym miejscu...

- Milczący? Nie... chyba nie? Zresztą, przecież nigdy nie jestem zbyt rozmowny... –  niemrawo próbowałem się bronić.

- Czasami rzeczywiście masz usta zajęte czymś innym, niż gadanie... – powiedziała z figlarnym uśmiechem zaglądając mi w oczy. - A dziś ani buziaczków, ani rozmowy, jesteś jakiś inny... Może padłeś ofiarą porywaczy ciał? Ciało to samo, ale mojego ulubionego uśmiechu na twoim pyszczku misiowym - nie ma... – drążyła temat moja dziewczyna, próbując obrócić wyrzuty w żart..

- Może? Może ja to nie ja? A może jestem zmęczony, w końcu byłem dziś w pracy... No, sam już nie wiem!

- Zrobić ci kanapkę?

- Dziękuje, nie. Chyba pójdę do domu, muszę coś jeszcze dziś zrobić na komputerze.

- Komputer i komputer! Mój największy rywal! – powiedziała Jola ze złością, patrząc na mnie niczym rewolwerowiec szykujący się do pojedynku.

- Chcesz się pokłócić? – zapytałem spokojnie.

- Nie, tylko jestem rozczarowana. Mieliśmy iść do kina, albo sobie posiedzieć w domku, a ty nie jesteś wcale mną zainteresowany! Nawet nie zauważyłeś, że mam nową bluzeczkę?

- Blu... bluzeczkę? – zdziwiłem się mocno. Co ma bluzka do rzeczy: świata, porywaczy ciał i komputera???

- Blu, blu, bluzeczkę! – przedrzeźniała mnie.

- Aha. No tak. Bardzo ładna – powiedziałem na odczepnego.

- Widzę, że nic dziś z ciebie nie wykrzesam. To idź sobie do tego twojego komputera! 

Poczułem ulgę, ale zaraz potem - wyrzuty sumienia. Przecież Jola to fajna dziewczyna, w dodatku moja dziewczyna, a ja zachowuję się jak palant. Sam siebie nie poznaję od jakiegoś miesiąca. Od dnia, kiedy zobaczyłem tamtą dziewczynę... Tyle się zmieniło, ja się zmieniłem... A było to tak (uwielbiam przypominać sobie ten moment, robię to przynajmniej kilka razy dziennie...): Miesiąc temu, w sobotę poszedłem z kumplami do klubu. Jola nie mogła czy też nie chciała – nieważne. Przy stoliku obok pojawiło się jakieś nowe towarzystwo – 4 chłopaków i jedna dziewczyna. Tak ładna, że wszyscy od razu zwrócili na nią uwagę. Bardzo szczupła, zgrabna, atrakcyjnie ubrana. Była w spodniach i kusej bluzce, która odsłaniała idealnie płaski brzuszek. Na pewno była jakąś modelką. Niezłą jednak miała obstawę, więc żaden facet w klubie nie odważyłby się do niej wystartować, to jasne. Zacząłem ją obserwować. Najpierw tak tylko, bo przyjemnie było na nią patrzeć, a siedziałem dość blisko, na wprost niej. Rozmawiała cały czas, śmiała się, żartowała. Nikt z nich nie chodził na parkiet tańczyć. Chyba od dawna się znali. Usłyszałem, że zwracają się do niej „Kaśka”.

Potem zaciekawiło mnie, czy któryś z nich jest jej menem. Zajęło mi godzinę rozstrzygnięcie tego, bo żadnemu nie okazywała specjalnych względów. Dopiero, gdy za coś tam płacili i wszyscy sięgali po portfele, ona wyjęła portfel ze swojej torebki i podała jednemu z nich. No to byłem w domu! Dziewczyny często chowają do torebek portfele swoich chłopaków, sam też podrzucam go Joli do torebki. Przyglądałem się jej nadal i ona chyba wreszcie została moim wzrokiem ściągnięta, bo najpierw nieśmiało, potem coraz częściej - popatrywała na mnie. Jej śliczne, wielkie jak gwiazdy oczy budziły dziwne ciepło w moim sercu, ilekroć nasze spojrzenia się krzyżowały.

Do swojego chłopaka nie odnosiła się specjalnie czule, on mówił do niej od czasu do czasu „Myszek”. Nie wyglądali na zakochaną parę. Raczej na parę dość już sobą znudzoną. Miałem coraz więcej nadziei, że uda mi się jakoś ją zagadnąć. Bardzo chciałem ją poznać, nie wiem, skąd mi się wzięło to dręczące pragnienie. Gdybym był z Jolą, chyba nic takiego by się nie działo... Siedziałem przy stoliku jak przylepiony, kumple zaczęli na mnie dziwnie patrzeć, ale wyjaśniłem, że boli mnie ząb i będę sobie cierpiał w samotności, to dali mi spokój. Poszli szaleć na parkiet, dzięki czemu miałem trochę więcej okazji do wymiany z nią gorących spojrzeń. Czas mijał mi jak błyskawica... Po trzech godzinach obserwacji byłem pewny, że i ja się jej podobam. Dostrzegłem ze dwa uśmiechy, wyraźnie dla mnie przeznaczone... Gorączkowo myślałem, co tu robić? Na serwetce napisałem swoje imię, zdanie „ zadzwoń, błagam!” - i numer komórki. Teraz wypadało czekać na moment, gdy będę mógł jej jakoś podać karteczkę...

Wreszcie taki moment nadszedł. Kiedy wstała od stolika, ja również podążyłem w tym samym kierunku – toalet.  Za nią zaraz rzucił się jej facet, ale jak zwykle była wielka kolejka w damskiej, więc ona stanęła na zewnątrz, a chłopak wszedł do pustej męskiej. To był moment, gdy podszedłem i wcisnąłem jej kartkę do ręki. Nie chciałem robić jej problemów, a w każdej chwili mogli pojawić się jej znajomi, więc oddaliłem się, błagając ją w myślach, by kartkę schowała, zachowała i zrobiła to, o co ją w niej błagałem. Do końca tego wieczora, przez następne dwie godziny nie spuszczałem jej z oka. Dała mi dyskretnie znać, że kartka dotarła i jest bezpieczna. Nie wiedziałem jednak, czy jest to jednocześnie obietnica telefonu? Od tego wieczora żyłem trochę jak we śnie. Ledwie pamiętałem, że mam przecież dziewczynę. Jola była nieco zaniepokojona, wypytywała nawet moich kumpli, czy nie poderwałem kogoś w klubie. Co oni jednak mogli wiedzieć, czy powiedzieć? Powiedzieli prawdę - że siedziałem jak struty, bo bolał mnie ząb i przez 5 godzin nie ruszałem się praktycznie od stolika. To tłumaczenie Jolę zadowoliło. Gdybyż oni wszyscy znali mój sekret...

Przez następny dzień po dyskotece nic się nie działo, może się namyślała, ale w poniedziałek dostałem SMS-a. Serce biło mi mocno jak po jakimś anaboliku. SMS był wysłany z bramki internetowej, więc bez numeru nadawcy. Napisała tylko: Pozdrawiam, Kasia. Napisz na mój email: kasiulek@planeta.pl. Nie chce mi więc zdradzić swojego numeru telefonu, ale ma ochotę pisać! No dobrze, nadzieja odżyła we mnie. Nie umiem wprawdzie pisać e-maili, ale jak taka dziewczyna prosi... Nie ma rady. Tylko o czym? Jolę zdobywałem raczej czynem, niż słowem, nie miałem więc żadnego doświadczenia w tworzeniu literatury... Korespondencja się jednak rozwija, od miesiąca. Bardzo milutko nam jest w tych liścikach. Ja żyję jak w amoku i nie mogę doczekać się codziennej porcji wieści od niej. To dlatego spieszyłem się od Joli, żeby popracować na kompie. Chodziło o odebranie poczty...

Na razie nie planujemy z Kasią randki, sami nie wiemy, co ma z tego wyniknąć, bo ona jest z Maćkiem – ja jestem z Jolą. To już nawet nie jest trójkąt, to prawdziwy czworokąt! Jak ugryźć tak zagmatwaną emocjonalnie i moralnie sprawę? Jak to się ma potoczyć? Cały głupi jestem, zamyślam się i miotam, bo decyzja nie jest prosta... Kasia zaufała mi, dostałem jej numer telefonu. Czasem późno w nocy dzwonimy do siebie spod kołderki, gdy wiadomo, że nasze „połowy” nie będą tego słyszeć...

Wiedziałem jednak, że jakaś burza się szykuje. Nic złego jeszcze z Kasią nie zrobiliśmy, ale i tak miałem wyrzuty sumienia, że prowadzę podwójną grę – nadal spotykam się z Jolą, a piszę miłosne liściki do Kasi.

Kilka dni później Jola przypadkiem miała w ręce moją komórkę. I znalazła nieznaną jej Kasię. Od razu wzięła mnie w ogień pytań. Było śledztwo i naciskanie. Pomyślałem, że to świetny moment, by powiedzieć prawdę. Zrzucę na nią odpowiedzialność za tę przykrą informację. Poczuję się lżej, lepiej.

- Jolu, to dziewczyna, którą niedawno poznałem...

- Gdzie, jak, kiedy?

- Jakiś miesiąc temu, ale to bardziej wirtualne jest.... Nie byłem z nią ani razu na randce!

- Miesiąc temu? To by się zgadzało, od miesiąca jesteś dla mnie obojętny i zamyślony stale. I co z tego, ze nie było randki? I tak ta Kaśka zaprząta twoje myśli.

- Owszem, ale nic z tego nie wynika. Zaczynam powoli zapominać nawet jak ona wygląda (takie małe, niewinne kłamstewko, by zmniejszyć Joli przykrość...).

- To ją w końcu widziałeś, czy nie, bo przed chwila twierdziłeś, że to wirtualna znajomość???

- Właściwie raz ją widziałem...

- I ten jeden raz sprawił, że chcesz mnie porzucić? No nieźle, raz a dobrze!

- Nie chcę cię porzucić. Sam nie wiem, czego chcę. Ona zresztą też ma chłopaka.

- I chce mieć drugiego?

- Nie wiem, naprawdę to takie trudne...

- Trudne? Dla mnie jasne – dziewczyna zagięła sobie na ciebie parol. Już ja z nią sobie porozmawiam! Niech się odczepi, ma jednego chłopaka, to wystarczy. Ty jesteś mój misio i już! – Jola potrafiła być czasami szalenie denerwująca.

- Daj spokój, nic złego nie zrobiłem. Nie zdradziłem cię w żaden sposób. Nawet jej nie dotknąłem, nie całowałem. Ani jednej randki nie było!

- Mam inne zdanie. Fizycznie może mnie nie zdradziłeś, ale to, że o niej wciąż myślisz, dzwonisz do niej - to też jest zdrada! To wyłom, który skruszy nasze uczucie i nasz związek! – być może Jola miała rację. Czy ja ją jeszcze kocham?

- A ja sobie do niej zaraz do niej zadzwonię! – zagroziła.

- Nie!!!!

Jola jednak uciekła z moją komórką do łazienki i zamknęła się tam. Słyszałem przez drzwi, jak wybiera numer...

- To nie Tomek, tylko Jolka, jego dziewczyna. Przy okazji się wydało, kiedy do siebie dzwonicie – usłyszałem. – Daj spokój, dzwonię, żeby powiedzieć, że nie zgadzam się na to, byś sobie z moim chłopakiem telefonowała... Tak, jest tu Tomek! – Jola przekręciła zamek w drzwiach, otworzyła łazienkę i podała mi telefon.

- Halo, Kasiu, bardzo mi przykro za tę sytuację....

- Ona jest zazdrosna. Traktuje cię jak swoją własność.

- No tak.

- Powiedziała, że się nie zgadza na nasze telefony.

- Słyszałem.

- Co robimy?

- Ja wybieram ciebie, Kasiu... – sam się zdziwiłem, że podjęcie decyzji jest takie proste. Może łatwiej, gdy ktoś cię do tego zmusza?

- Rozumiem. W takim razie ja muszę też coś powiedzieć Maćkowi... – dalej nic nie słyszałem, bo Jola walnęła mnie z całej siły w głowę ręcznikiem i zabrała telefon.

- Jeszcze mnie popamiętasz ty zdziro! Mam w nosie, kogo wybiera Tomek. Ja jego wybrałam i łatwo go nie oddam. Idź sobie do diabła! – Jola wyłączyła się i wybuchnęła płaczem.

„Ciekawie się zapowiada ta znajomość” – pomyślałem. Bałem się, bo w ogóle nie jestem odporny na dziewczyńskie łzy. Jola nie chciała się w ogóle uspokoić, wolałem więc wyjść, by też to, co się stało jakoś ogarnąć. Ale było mi dziwnie lekko, mimo, że decyzja, którą właśnie podjąłem, była ciężka jak ołów. I wiedziałem, że będzie miała przykre konsekwencje. Otuchy jednak dodawała mi myśl, że teraz ja i Kasia będziemy mogli spotykać się już całkowicie.. „legalnie”, bo nasi partnerzy są uprzedzeni, że interesujemy się sobą. Nie wiem tylko, jakie jeszcze niespodzianki przygotuje mi ten jej eks-Maciek. Takiej dziewczyny jak Kasia nie oddaje się przecież walkowerem... Myślę jednak, że wiele będę umiał znieść dla jednego spojrzenia tych oczu, które mnie tak, w ciągu jednego tylko wieczora, urzekły...


Tekst: Beata Łukasiewicz

sobota, 29 czerwca 2013

Mały Książe i róża...

Alicja uczy się w Technikum Ogrodniczym i ma właśnie praktykę w kwiaciarni, na koniec pierwszego semestru. Uwielbia tę pracę! No i luty to całkiem milutki miesiąc. Są przecież Walentynki!


- Pani Mario, dużo mam dziś wiązanek do zrobienia? – zapytałam już od progu moją szefową. Czasem zleceń jest tyle, że ledwie się w ciągu dnia wyrabiam!
- Masz, Alu, jak zwykle, wszystko zapisane w zeszyciku. Zdaje się, że wiązanek już jest kilka.
- Aha, to świetnie, natychmiast się biorę do roboty! – jejku, jak ja lubię robić bukiety, wiązanki, stroiki! Zawsze wyobrażam sobie, że zamawia je jakiś chłopak. Wymyślam od razu różne historie – jak się poznali, jak wyglądają... Wkładam w ta pracę całe swoje serce, bo klienci bardzo chwalą moje bukiety, a właścicielka kwiaciarni jest ze mnie niezwykle zadowolona.
- Alu, pomału, zjedz sobie najpierw śniadanko, bo mi tu padniesz do południa! – powiedziała pani Maria. O właśnie, taka jest kochana, jak prawdziwa mama. Zawsze pilnuje, bym jadła śniadania, a codziennie w południe wysyła mnie też na obiadki.
- Jadłam pączka po drodze. Wolę się wziąć do pracy! – zajrzałam do zeszytu ze zleceniami. Co też mam na dzisiaj? Ach, jest jedna ślubna, (super!), jedna wiązanka z dedykacją „dla kochanej babci” (ale fajnie, pewnie jakaś wnuczka lub wnuczek pamiętał), dwie bezosobowe, jak ja to nazywam, bo bez odbiorcy i dedykacji, czasem tylko po nazwie firmy zamawiającej domyślam się, że to są jakieś służbowe bukiety – np. na stół konferencyjny albo do gabinetu prezesa. No i jest jeszcze jedno zlecenie... Co my tu mamy? Nieduży bukiecik, za 50 zł, dokładnie opisane, z jakich kwiatków (proszę, jaki zdecydowany klient!). No i jest dedykacja! Bardzo tajemnicza: „Dla najpiękniejszej róży – Mały Książe.” To jedno z tych zleceń, przy których serce mi mocniej bije!
- Ciekawe, pani Mario, kto zamawiał ten bukiet z dedykacją?
- Jaką dedykacją, Alu?
- Taką dziwną, a może raczej romantyczną: „Dla mojej najpiękniejszej róży – Mały Książę?”
- Rzeczywiście oryginalna dedykacja, ale nie wiem, kto to, bo zamówiono bukiet telefoniczne.
- Och, taka jestem ciekawa, kto to odbierze. Na pewno jakiś miły chłopak o migdałowych oczach, zakochany w delikatnej blondynce, która...
- Oj, Alu, Alu, ta twoja romansowa fantazja! Powinnaś zacząć pisać Harlequiny! Marnujesz się z tym talentem do wymyślania różnych historii! - pani Maria uśmiechnęła się do mnie z sympatią.
- Kiedy ja tak muszę, bo ci wszyscy chłopcy są tacy nieromantyczni! Niedawno chodziłam trzy miesiące z takim jednym. Mówię pani, ani razu nawet „gołej” róży od niego nie dostałam! Im takie rzeczy w ogóle nie przychodzą do głowy. Myślą, że ucieszy mnie np. porcja frytek w fast foodzie.
- Hahahaha! Coś w tym jest, co mówisz. Takie mamy dziwne czasy. Dawniej mężczyźni kupowali kobietom brylanty, futra i samochody...
- Brylantów nie pragnę, ale kwiatek – to naprawdę taki wiele mówiący drobiazg.
- Wiesz, gdyby róże pachniały frytkami albo dały się schrupać jak schabowy, na pewno częściej byś je dostawała... – zażartowała pani Maria.
- Pewnie tak! Wierzę jednak, że są na świecie jakieś niedobitki fajnych chłopców. Zresztą, ktoś jednak daje dziewczynom kwiaty, jak ten Mały Książe z dedykacji!

Myślałam o nim cały dzień. Bardzo ekscytowała mnie myśl, że zobaczę, kto odbierze ten bukiet, że zobaczę Małego Księcia. Włożyłam szczególnie wiele starania, by był piękny... Około wpół do pierwszej pani Maria nakazała mi iść na obiad, na nic zdały się wykręty i fortele. Nie chciałam się jej jednak przyznać, ze czekam na kogoś. Poszłam więc, a kiedy wróciłam, pierwsze co rzuciło mi się w oczy – to to, że wiązanka nadal tu była. Ufff. Jednak przez następne kilka godzin nic się nie działo. Do wieczora czekałam cierpliwie, pracowałam jak szalona, pilnowałam jednak drzwi kwiaciarni, by go nie przegapić. Niestety, do 18-tej nikt się nie pojawił...
- Pani Mario, co zrobimy z tą zamówioną, a nieopłaconą i nie odebraną wiązanką?
- Aaaaa, całkiem zapomniałam ci powiedzieć! Zapłacona to ona jest, tylko ma być nieco później odebrana...
- Jak to później? To kiedy? I kto zapłacił i jak ją odbierze???? – ze zdziwienia o mało nie zamieniłam się w wielki znak zapytania!
- Nie wiem... Kiedy poszłaś na obiad był spory ruch. Pamiętam, że jakiś chłopiec przyszedł i zapłacił za wiązankę, ale powiedział, że odbierze ją później, bo coś tam...
- No, ale kiedy później, skoro zaraz zamykamy?
- Nie mam pojęcia! Ale ona wytrzyma przecież do jutra, kwiaty są bardzo świeże. W każdym bądź razie on za nią już zapłacił, więc nie martw się, że coś straciłyśmy.
„No, ja jednak coś straciłam! Okazję zobaczenia Małego Księcia!” – pomyślałam, ale nie robiłam pani Marii wyrzutów. Dla niej to klient, jak każdy inny...

Przez następne dwa dni wiązanka pyszniła się w kwiaciarni, roztaczając zapach tajemnicy, ale nikt po nią nie przyszedł. Zaczęłam więc wyobrażać sobie jakąś dramatyczną historię, bo przecież tylko katastrofa mogła zatrzymać bieg wypadków dla róży i Małego Księcia. Najgorsza z wersji głosiła, że romantyzm Małego Księcia po prostu wyparował i wolał zaoferować jej porcję ruskich pierogów, a nie kwiaty! Serio mówiąc czułam, że coś mu przeszkodziło we wręczeniu tego bukietu i musiało to być coś bardzo ważnego. Bukiet trzymał się dokładnie tydzień. Kiedy zwiędnął - musiałam go wyrzucić. Moja ciekawość nie została zaspokojona. Jednak jego pseudonim na tyle mnie zaintrygował, że odszukałam w domu zakurzoną książkę z dzieciństwa... Jest taka wzruszająca... Myślę, że jeśli ktoś przybiera sobie taki pseudonim, musi być osobą bardzo wrażliwą, subtelną i romantyczną. Jaka szkoda, że jeszcze nigdy ktoś taki nie zainteresował się mną...

Przez kolejny tydzień nic się nie działo, aż kiedyś, serce mocniej mi zabiło. Znów pojawiło się zlecenie! Tym razem troszkę inne kwiaty, podobna cena, a dedykacja taka: „Dla wybranej spośród miliardów róż na świecie – Mały Książę”. „No, tym razem to ja cię przypilnuję!” – pomyślałam, obiecując sobie, że będę warować w kwiaciarni cały dzień. Kiedy pani Maria wymuszała na mnie wyjście na obiad, udawałam, że mam straszną biegunkę i muszę pozostać na diecie. Niestety, nic moje poświęcenie  nie dało, bo do wieczora nikt nie przyszedł po bukiet. I nikt nawet za niego nie zapłacił.
- No, teraz to mamy problem, pani Mario!
- Faktycznie, coś tu jest dziwnego. No nic, sprzedamy bukiet jutro, wyjmiesz tylko dedykację, nie możemy narażać się na straty. I więcej już zleceń od tego małego królewicza nie przyjmiemy! Znalazł się, phi, książę jeden, bez kasy. Może to jakiś żartowniś? – pani Maria była oburzona.

Ja jednak czułam, że coś jest nie tak... Postanowiłam, że dam mu czas do jutra. Kiedy przyszła pora obiadu, dałam się pani Marii potulnie na niego wypchnąć, jednak nie odeszłam daleko... Postanowiłam schować się w bramie naprzeciwko kwiaciarni, by mieć na oku wejście. Musiałam zobaczyć, kim jest tajemniczy Mały Książe! Tuż przed upatrzoną przeze mnie bramą jakiś chłopak wypadł z niej jak bomba i umknął w kosmicznym tempie. „Wariat jakiś? Może złodziej?” – pomyślałam, przypominając sobie, że zdarzają się przypadki porywania dziewczynom torebek. Z niepokojem ścisnęłam ją mocniej pod pachą i ostrożnie się rozejrzałam, zanim ukryłam się w bramie. Czułam się trochę jak Hans Kloss. Po pół godzinie miałam jednak już dość. Ta szpiegowska robota to jakieś nudy! Nic się nie działo. Wchodzili wprawdzie jacyś ludzie do kwiaciarni, ale były to albo dziewczyny, albo kobiety, albo w ogóle starsi mężczyźni. Żadnego kandydata na Małego Księcia. Chyba, że to jakiś dorosły facet zamawia, ale nie bardzo w to wierzę... „Eeee tam, nie mogę być detektywką! To męczące, nużące i nieefektywne!” – powiedziałam sama do siebie i zwolniłam się z obowiązku. Wróciłam do kwiaciarni. Wynik był marny: niczego się nie dowiedziałam i byłam na dodatek trochę głodna. Udałam przed panią Marią, że wszystko w porządku. Za jakąś godzinę do kwiaciarni weszła dziewczyna. Podeszła do lady i oznajmiła, że chce zapłacić za zamówioną wiązankę. Wiązankę od... Małego Księcia, ale że nadal zostawia ją w kwiaciarni! Zamurowało mnie! Już nic a nic z tego nie rozumiałam. Przyjęłam pieniądze i nie wypytywałam jej. Ona zresztą nie była zbyt rozmowna, szybko wyszła, jakby bojąc się, że będę jej robić wyrzuty...
- Czy pani coś z tego rozumie, pani Mario? – chciałam rozwikłać zagadkę.
- Alu, mam podejrzenie, że bukieciki zamawia jakiś twój cichy wielbiciel... – powiedziała pani Maria, gdy dziewczyna wyszła i zostałyśmy na chwilę same.
- Jak to???
- Sama pomyśl: ktoś za niego dwa razy zapłacił, dwa razy jednak zostawił bukiet w kwiaciarni. No i nazywa cię różą, a czyż nie jesteś jedną z nich?
- Pani Mario, to nie może być prawdą! Od kilku tygodni nie poznałam żadnego nowego chłopaka. Nie sądzę też, by mój eks-chłopak, ten od frytek hm hm, był zdolny do tak wymyślnych działań...
- Może się mylisz co do niego?
- Na pewno nie! Spędza wolny czas na oglądaniu meczy i nie przeczytał żadnej książki prócz lektury szkolnej. O Małym Księciu na pewno nie słyszał.
- To może ktoś inny chce się z tobą poznać w taki tajemniczy sposób, bo... jest nieśmiały?
- Możliwe, tylko kto? Nigdzie ostatnio nie chodzę, gdzie więc mógłby mnie zauważyć?
- Może tutaj, w kwiaciarni? – zagadkowo powiedziała pani Maria. - Czy nie zauważyłaś tu jakiegoś chłopca, który bardzo często przychodzi?
- Nie.

Następnego dnia były Walentynki. To bardzo miły dzień, wiele zakochanych kupuje sobie nawzajem upominki. Było bardzo ruchliwie i wesoło. Klienci byli dziś szczególnie mili! W pewnej chwili do kwiaciarni wszedł jakiś chłopak z doniczką kaktusa w dłoni. Myślałam, że to jakaś reklamacja, bo tak... „drzewo do lasu nosić”? On podszedł prosto do mnie i powiedział, że przyniósł od kogoś... walentynkę.
- Ten kaktus jest dla mnie? To Walentynka?
- Na pewno tak!

Spojrzałam na niego uważniej. Spuścił wzrok. Rzęsy miał jak firanki. Zauważyłam na kaktusie karteczkę, więc zaczęłam ją rozwijać. Chłopak chyba nie był tylko posłańcem? „Róża ma kolce, kaktusy – także. Czyż nie są dla siebie stworzeni? - Mały Książe”. Roześmiałam się:
- Ty jesteś Małym Księciem, czyż nie? – zapytałam go wprost.
- Ja. Mały jestem, bo mnie w ogóle nie zauważasz. Przychodzę tu stale, a wczoraj o mało mnie nie nakryłaś, jak stałem w bramie i czekałem, byś wyszła na obiad. Chciałem zapłacić za wiązankę dla ciebie. W rezultacie musiałem siostrę prosić, by zapłaciła, bo ty postanowiłaś się na mnie zaczaić....
- Obserwujesz mnie od dawna?
- Od pierwszego dnia, kiedy zaczęłaś tu pracować...
- Mogłeś przyjść, porozmawiać.
- Ale nie byłoby tak romantycznie, prawda? Często słyszałem, jak rozmawiasz z panią Marią i opowiadasz zmyślone historie do bukietów.
- Pani Mario, czy to prawda? – wezwałam na pomoc szefowa.
- Oczywiście. To dlatego pytałam Cię wczoraj, czy zauważyłaś jakiegoś stałego klienta...
- Kaktusem postanowiłem zwrócić na siebie uwagę. Żyjesz w świecie fantazji i nie dostrzegasz romantycznej rzeczywistości. Ale to się zmieni... – zagroził Mały Książe.
A ja… wcale się nie bałam!

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. nk.pl

piątek, 28 czerwca 2013

Asklepiejony, czyli starożytne spa

Przez Karlove Vary przywołałam sama temat spa. No to notka o moim koniku - starożytności...

Zarozumiale sądzimy, że XX wiek jest wynalazcą wszelkich nowości, a już na pewno  w dziedzinie zdrowia, medycyny czy farmacji - jakże mocno się mylimy! Wszystko bowiem już było. Nawet moda na spa... Jeżdżenie do ośrodków spa kojarzy nam się ze współczesnym stylem życia, z luksusem, relaksem, kosmetyczno-psychicznymi rytuałami, które uzdrawiają i upiększają. Im oryginalniejsze, tym lepiej: smarowanie ciała czekoladą, winem lub kokosem, hawajskie muskania skóry kwiatami frangipiani, tajemnicze kapsuły młodości, masaże gorącymi kamieniami itd. Najważniejsza w tych zabiegach określanych ogólnie jako spa (to skrót z łaciny: sanus per aquam - zdrowie dzięki wodzie) - jest własnie ona. Zupełnie tak samo jak przed 2,5 tysiącem lat w greckich sanktuariach boga Asklepiosa –  Asklepiejonach!

Nocleg z... wężem!

Asklepios to bóg, który zajmował się uzdrawianiem ludzi. Wg mitu był synem Apolla i kobiety. Urodził się w wyniku „cesarskiego cięcia”, którego dokonał Apollo na martwej już matce Asklepiosa... Jego kult rozwijał się od wieków, a szczyt „popularności” tego boga przypadł na V/IV. w. p.n.e. Wtedy to Grecy budowali mu świątynie, które można uznać za ówczesne  ośrodki spa. Po pierwsze dlatego, że budowane były przy źródłach wód termalnych lub mineralnych, w miejscach o szczególnym klimacie – w gajach itp. Woda odgrywała tu więc główną rolę. Do świątyń przybywali chorzy, by prosić o uzdrowienie. Temu służyły różne rytuały (kąpiele, ofiary z koguta, zalecenia dietetyczne), wykonywane przez kapłanów, tzw. asklepiadów. To drugie podobieństwo – przecież współczesne kosmetolożki, niczym starożytne kapłanki urody i młodości proponują wysokospecjalizowane usługi. Usługi asklepiadów i wszystkich medyków działających w starożytności były bezpłatne. Traktowano to jak służbę człowiekowi, bo Asklepios był wszak bogiem, który poświęcił się dla człowieka...

Starożytni byli zobowiązani spędzić w świątyni przynajmniej jedną noc – ponieważ Asklepios uzdrawiał podczas snu. Przybysze byli więc kładzeni do łóżka w sali zwanej abatonem i... usypiani. Używano do tego hipnozy albo nasennych ziół. Sen spełniał istotną rolę terapeutyczną. Niektórzy badacze tematu twierdzą, że w asklepiejonach podstawą leczenia była psychoterapia! We śnie bowiem pojawiał się  Asklepios z orszakiem pomocników (swoimi synami – chirurgami i córkami - np. Higieną). Podchodząc do kolejnych posłań uleczał zabiegiem lub dawał rady. Zdarzało się, że pacjent nie rozumiał boskich poleceń, więc cała procedura musiała być powtarzana.

Dewizą, która widniała nad wejściem do jednego z Asklepiejonów było: „Wchodź dobrym człowiekiem, opuszczaj lepszym”. W świątyniach mieszkały święte węże, Eskulapy, które były wcieleniem Asklepiosa. Wąż Eskulap jest po tysiącach lat nadal symbolem sztuki uzdrawiającej – widnieje przecież w witrynie każdej apteki...

Różnicą między współczesnymi ośrodkami spa, a starożytnymi było to, że do Asklepiejonów przybywali ciężko chorzy, podczas gdy do współczesnych spa jeżdżą ludzie zdrowi, szukający  relaksu, wyciszenia, odmłodzenia. W tym więc względzie starożytne sanktuaria boga zdrowia przypominały raczej „nasze” uzdrowiska...  Co jednak ciekawe - asklepiadzi zawsze badali pacjenta w całości, a nie skupiali się jedynie na chorym organie. Mieli więc „holistyczne” podejście do chorego, które ostatnimi czasy robi znów karierę...  

Uzdrowiska nie tylko dla Greków

Świątynie Asklepiosa były najstarszymi ośrodkami medycyny praktycznej w ówczesnych  czasach, a religijna otoczka nie oznacza, że dokonywano tam wyleczeń siłami nadprzyrodzonymi! Skuteczność uzdrowicielska sanktuariów musiała być wysoka, skoro niezmiennie przez wieki – istniały. Najsłynniejsze  z nich znajdowały się w Epidauros (dziś Grecja kontynentalna), na wyspie Kos oraz w Pergamonie, który obecnie znajduje się na terenie Turcji. Było ich jednak o wiele więcej, w Atenach a w czasach Imperium Romanum, a także w Rzymie. Niektórzy badacze podają niebywałe liczby - 320 sanktuariów w czasach cesarstwa rzymskiego! Każda „filia” Asklepiejonu (bo za pierwszy uważano ten na Kos, na której to wyspie urodził się Asklepios) była zakładana w ten sam sposób: z Kos wędrował w nowe miejsce święty wąż. Kultem otaczano także pomocnice: żonę boga i jego córki, które nomen omen noszą imiona: Kojąca Ból, Hygieja (Higiena) i Panakeia czyli... panaceum. Zachowało się kilka wotów, świadectw cudownych uzdrowień: ktoś odzyskał wzrok, bo oczy polizał mu świątynny wąż, kulawy odzyskał władzę w nogach, gdy jakiś wyrostek ukradł mu kulę w świątyni i musiał za nim biec i temu podobne. Najbardziej zastanawiające jest świadectwo z asklepiejonu w  Epidauros, gdzie z napisu wotywnego wynika, że miała tam urodzić dziecko kobieta po... 5 lat trwającej ciąży. W dodatku nowo narodzone natychmiast pobiegło do świętego źródła...

Asklepios poprzez wieki

Potęga tego boga była tak wielka, że w przeciwieństwie do całej plejady greckich bogów olimpijskich Asklepios oparł się „najazdowi” bóstw wschodnich, w czasach nowożytnych stając się jednym z głównych konkurentów Chrystusa w Imperium Romanum! Badacze podkreślają niezwykłe podobieństwo losów – jeden i drugi jest synem boga, który poświęcił się zbawieniu (uzdrowieniu) człowieka i... zginął za to. Obaj zostali wskrzeszeni. Ponadto obaj mistrzowie pozostawili po sobie grono wiernych uczniów, którzy wywarli wielki wpływ na dzieje ludzkości – uczniowie Chrystusa stworzyli Kościół – posłanie miłości, Asklepiadzi oddali się służbie ludzkości, bezinteresownie dzieląc się swą wiedzą w uzdrawianiu...

Może w czasie wakacyjnych wędrówek ktoś z Was będzie w pobliżu i zajrzy do tureckiego Pergamonu (piękne ruiny antycznego miasta na wzgórzu!), słynnego z wielu rzeczy - nie tylko Asklepiejonu, bardziej może nawet z tego, że była tu druga po aleksandryjskiej największa biblioteka antycznego świata, oraz że tu wymyślono pergamin... A jaki tam mieli teatr - do dzisiaj można oszaleć od nieziemskiej urody widowni, wykutej w skale i skierowanej ku dolinie...

A może Eos zaniesie Was do Grecji - na urokliwą wyspę Kos czy też do Epidauros. Gdziekolwiek będziecie pozdrówcie ode mnie Asklepiosa czule głaszcząc któryś z wiekowych kamieni...

czwartek, 27 czerwca 2013

Odkrywamy Karlovy Vary

Smaczny Turysta w swoim dzisiejszym poście pochwalił się (jako Poznaniak), że CNN Travel wymieniło jego miasto wśród 8 ciekawych, a nieodkrytych przez Amerykanów miast Europy Wschodniej. CNN przyznał, że w Poznaniu można smacznie zjeść.

Z pozostałej siódemki wymienione zostały m.in. Karlovy Vary w Czechach. Akurat tam spędzaliśmy majówkę w tym roku. I jakie tam one nieodkryte! Chyba dla megalomanów zza Oceanu, bo to najsłynniejsze, jedno z najstarszych (pomijając czasy antyczne i greckie Asklepiejony :-) uzdrowisk Europy, do którego od stuleci przybywały koronowane głowy, arystokracja i ówcześni celebryci, czyli sam creme de la creme Starego Kontynentu.

Postanowiliśmy sprawdzić famę Karlovych dopiero w tym roku - jakoś wcześniej nie było nam po drodze... Miasteczko (ok. 70 tys. mieszkańców, stałych oczywiście...) jest pięknie odrestaurowane i takiego skupiska secesyjnych kamienic szukać by ze świecą u nas. Ponoć Le Corbusier nazwał Karlove "zjazdem tortów" i coś w tej złośliwości jest na rzeczy: wszystkie kamieniczki są cacane, w pastelowych kolorach, ozdobione gzymsikami i pierdułkami niczym tort bitą śmietaną. I to jedna w jedną! Nam ten nadmiar słodyczy nie przeszkadzał, miło było popatrzeć. Przechadzając się promenadą zdrojową co rusz wypatrywaliśmy na ścianach wypielęgnowanych kamienic pamiątkowych tablic, że w tym domu mieszkał i leczył się taki a taki sławny człowiek (na lewo Ataturk i Zygmunt Freud).

13 źródeł leczniczych, które biją w tym mieście robi wrażenie, a zwłaszcza budynki zdrojowe z przyległościami - no cudo. Nie mamy tak pięknych i okazałych ani w Polanicy ani w Kudowie ani w Lądku. Szkoda. Byliśmy tam tylko 5 dni, więc spróbować wszystkich 13 źródeł się nie udało (to woda lecznicza, pije się łyczkami -  jak lekarstwo), ale spróbowaliśmy innego specjału: steku z jelenia. Myślę, że ta popularna kulinarna oferta restauracyjna wiąże się z legendą, dotycząca założenia miasta: Król Karol IV w czasie polowania na jelenia natrafił na źródło. Zadowolony z efektu polowania polecił założyć miasto Karlovy Vary. Wobec tego w każdej restauracji w Karlowych serwuje się dziczyznę: stek z jelenia oraz pieczoną kaczkę, a w sklepie można kupić kiełbasę z dzika, z sarny itd. Postanowiliśmy więc zdegustować steka w najsłynniejszej restauracji Karlovych: u Jana Bechera -  tak tego od Becherovki!, czyli cudownej, leczniczej (niektórzy mówią, że to 14 źródło Karlovych) nalewki ziołowej. Stek podany był jak na prawo - pokrojony (dziwne jak na stek, prawda?), w sosie z prawdziwków (mniam) i zapiekanymi krokietami ziemniaczanymi. Smakował mi, aczkolwiek mięsko nie było zbyt miękkie. Reszta biesiadników zamówiła kaczkę, co widać powyżej mojego dania - i była to słuszna kacza połówka, podana z knedlikiem i czerwoną kapustką. Prawie talerze wylizywali! Próbowałam tę ich kaczusię, ale mój stek bardziej mi smakował. Becherovkę też obowiązkowo zakupiliśmy, jedna z jej kilku (w tej chwili) rodzajów smakuje jak tequila.

Jedną z największych osobliwości Karlovych Varów są jej goście - całe miasto jest rosyjskie w mowie i piśmie. Biedni Czesi nawet w supermarketach mówią po rosyjsku. W mieście nie ma prawie wcale "normalnych" sklepów - są wyłącznie firmowe salony z butami, ubraniami, biżuterią z brylantami, antyki i kryształowe żyrandole, porcelana Villeroya albo Versace. Ceny bajońskie, chyba moskiewskie. Domyślacie się, pod czyj gust to przygotowane? Kolejną osobliwością czeską (bo chyba nie typowo Karlovarską?) są przetwory z konopi indyjskich, dostępne legalnie i bez problemu: kosmetyki z charakterystycznym liściem - pół biedy, wszak ziele to ma potwierdzone lecznicze właściwości, więc rozumiem szampony, kremy, balsamy itd., ale wódka z... marychą? Albo herbatka uspokajająca (sic!) z liści i kwiatów konopi, za grosze (w przeliczeniu na złotówki). Ciekawe, nie?

W sumie to chciałam powiedzieć Smacznemu Turyście, że być wrzuconym do jednego worka z Karlovymi Varami to dla Poznania naprawdę zaszczyt. Mimo tego, że miasto jest 10 razy mniejsze, ale za to jakie piękne!

wtorek, 25 czerwca 2013

Chińskie lampiony kontra... wianki

W komentarzach do poprzedniego mojego postu pojawiła się kwestia chińskich lampionów, co mi przypomniało pierwsze z nimi spotkanie. Oczywiście, miało ono miejsce w Azji...

W 2007/2008 roku Sylwestra spędzaliśmy na słynnej (wiadomo z czego, bo z urody na pewno nie!) plaży Pattaya pod Bangkokiem. Sylwester, zorganizowany przez hotel w którym mieszkaliśmy, był taki sobie - pamiętam niesmaczne menu, żenujące występy na miniscenie ustawionej przed hotelem itp. wpadki. Nie był to więc wieczór moich marzeń, ale skoro tak wypadło, że w podróż z okazji rocznicy ślubu wybraliśmy się w okresie świąteczno-sylwestrowym, to trudno. Jednak jeden moment rozjaśnił ten wieczór i wreszcie owiał go magią. O północy, po fajerwerkach itd. na niebie zaroiło się od lampionów życzeń. Pobiegliśmy na plażę - ciemny ocean, nad nim materia rozświetlona tysiącami lecących lampionów. Wow, magia w najczystszej postaci. Byłam oczarowana. To był mój pierwszy lampionowy raz. Nakręciliśmy nawet filmik z nimi, zdjęć niestety nie mam.

Kiedy kilka lat później na allegro znalazłam ofertę kupna lampionów - nabyłam je i pamiętam, że na któregoś sylwestra w kraju, puszczaliśmy je przed domem, oczywiście uważając, by znaleźć wolną przestrzeń między drzewami, z dala od dachów. Już wtedy jakaś znajoma mieszkająca w Niemczech mówiła, że u nich jest to zabronione, bo może zakłócić ruch lotniczy, a poza tym powoduje liczne pożary. Dziwiłam się. Teraz jednak już przestałam się dziwić. Faktycznie, jeden dwa umiejętnie wypuszczony może nie narobi strat, ale setki czy tysiące??? Odpuściłam więc sobie ich puszczanie, mimo że formalnie jeszcze nie ma u nas zakazu i mimo tego, że wyglądają tak pięknie w locie...

W kontekście ostatnich wydarzeń świętojańskich uważam, że wianki puszczane na wodę mogą być równie malownicze i romantyczne. No i są naszą, polską tradycją!

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Nocze de San Huan, czyli co z tymi wiankami?

Miniony weekend obfitował w przeróżne imprezy toczące się wokół „nowej świeckiej tradycji”- czczenia przesilenia wiosennego.

Powiem szczerze - ja to już całkiem zgłupiałam, kiedy się te wianki powinno pleść i rzucać w nurt? Od kilku lat robimy sobie takie prywatne imprezy ogrodowe w wigilię św. Jana czyli w noc z 23. na 24. czerwca. Potwierdzeniem słuszności wyboru tego terminu było kilka zdarzeń: mianowicie w 2009 roku w czerwcu byliśmy na wakacjach na Costa Brava i wszędzie wtedy rozgłaszali, że 23. będzie fiesta w Barcelonie: Noche de San Juan. Zaudaliśmy się więc około godz. 20 pociągiem do Barcelony, w której trwał fiestowy amok, bo gdy chcieliśmy coś zjeść około 22-giej - wszystko było już pozamykane. Na nasze zdziwione pytania kelnerzy tylko robili złą minę i mówili, że jest przecież fiesta, więcżebyśmy dali im spokój, bo wszyscy teraz idą  nad morze! Faktycznie, trudno było nie zauważyć tłumów, które przemieszczały się w stronę plaży miejskiej, zatem poszliśmy (głodni) i my. A tam trwał megapiknik: scena, koncerty, sztuczne ognie jak na Sylwestra, picie alkoholu i generalnie totalna demolka miasta.

Drugim, bardziej lokalnym potwierdzeniem, że to  23. czerwca jest ważny może być fakt, iż na bliskiej Wrocławia tajemniczej górze Ślęży właśnie w wigilię świętego Jana odbywają się dziwaczne paraprasłowiańskie obrzędy. Na własne oczy widzieliśmy, że wielu poprzebieranych (w wianki i zgrzebne szaty) osobników wdrapuje się przed północą na szczyt (ponad 700 m.n.p.m.), by tańczyć przy ogniskach, palić zioła i pić alkohol. A w 2007 roku pojechaliśmy specjalnie na „wianki” (i z wiankiem) do Krakowa, na które to zaprosili nas mieszkający w Krakówku znajomi z wycieczki do Transylwanii – też się tam wtedy działo imprezowo, że hej – mnóstwo turystów i tubylców opanowało Rynek, Planty i błonia nad Wisłą. Pięknie.

Tymczasem w piątek był dopiero 21. czerwca i wszyscy twierdzili, że właśnie zaczęło się lato, że to jest najkrótsza noc w roku i czas Nocy Kupały. Z kolei w sobotę, 22. czerwca wiele miast organizowało imprezy plenerowe (Kraków, Warszawa), polegające na topieniu wianków w rzece. We Wrocławiu też się wiele działo, ale to wszystko chyba ze względów logistycznych – lepiej się zabawić w sobotę, niż w niedziele, bo co to za frajda, gdy czekają w poniedziałek zwykłe obowiązki? Tak więc i my zorganizowaliśmy naszą imprę ogrodową jako wigilie wigilii Nocy świętojańskiej, przyszły różne piękne damy w wiankach (na przykład ta na lewo...). Kiedy się ściemniło poszliśmy nad Odrę rzucić nasze rękodzieła i z radością skonstatowaliśmy, że towarzyszyły nam… robaczki świętojańskie, których wieki całe nie widziałam, przynajmniej w takim dużym mieście. 


Oto mój wianek z ub. roku (oraz Małgosi - z lewej). Myślę, że się rękodzielniczo rozwinęłam, prawda? Ale jestem kłamczucha, w zeszłym roku wianek mi uwił Andrzejek (na wieszaku z pralni jako stelażu). A tegoroczny zaczęłam wprawdzie, a mama kończyła. No to się wydało, że średnio utalentowana jestem manualnie...

Wczoraj, czyli w niedzielę wieczorem, pojechaliśmy na Ślężę (to ok. 35 km od Wrocławia). Ponieważ szedł na nas od strony tej góry duży deszcz, zrobił nam piękną tęczę. Ale nie wchodziliśmy już na szczyt, tylko poszliśmy sobie na spacer trawersem fotografując zachodzące słońce i różne efekty optyczne, bo góra naenergetyzowana jest niesamowicie, wyczyniała więc czary z obiektywem. W drodze powrotnej było jeszcze jasno (kole 22.-giej) i pięknie widoczny był, zawieszony nisko nad horyzontem, gigantycznych rozmiarów księżyc. A dziś czytam, że to tak zwany Superksiężyc – właśnie w noc z 23. na 24. jest największy w roku, a był w dodatku w pełni… To może dlatego jednak ta wigilia świętego Jana jest taka ważna? Wszak księżyc to patron czarownic i czarodziejek...

Chora z zazdrości

Karolina i Ania wybrały się na wczasy nad morze. W pociągu poznają Maćka, który szybko wpada Ani w oko. Dziewięciogodzinna podróż zamienia się w cudowną przygodę. Ale Maciek jedzie w odwiedziny do swojej dziewczyny. Czy ta znajomość ma szansę na ciąg dalszy? 

Piąty dzień leżałyśmy na plaży, trzaskając się na mahoń. Było super. Leniwie i słonecznie. Skóra zaczynała nabierać koloru mlecznej czekolady i może z powodu jej słodyczy wokół nas kręciło się wciąż jakieś towarzystwo. O, chociażby chłopcy, którzy grali w piłkę nieopodal. Karolina miotała spojrzenia niczym działo laserowe dalekiego zasięgu. A mnie coś nie dawało spokoju. Coś kazało mi spoglądać ukradkiem w twarz każdego przechodzącego obok chłopaka... Na kogoś czekałam?

-        Wiesz, Karola, nie mogę zapomnieć Maćka z pociągu... – wyznałam wreszcie mojej przyjaciółce, obracając się na brzuch niczym syrena smażona na grillu.

-        No, fajnie nam się zaczął ten wypad! – zauważyła Karola. – Zresztą, przyjechałyśmy tu, żeby wreszcie kogoś poznać Nie rozumiem tylko dlaczego marnujemy czas! Sama popatrz, ile tu tego dobra... – Karolcia oblizała się łakomie. Moja przyjaciółka plażowe flirtowanie ma w małym paluszku u nogi: – Popatrz na tych trzech, sami zaraz wpadną nam na kocyk.... – zacierała łapki i wystawiała swoje wdzięcznie naoliwione ciało.

-        Cóż, dla mnie mogliby nie istnieć... Ten Maciek to był ktoś wyjątkowy... – zaczęłam swoje na wydechu i jakoś tchu mi zabrakło.

-        Daj spokój Anka, fajny chłopak, ale takich tu jest na pęczki! Poza tym on jechał do dziewczyny? Według mnie to go poważnie dyskwalifikuje...

-        Co mam zrobić, kiedy czuję, że on jest dla mnie stworzony? Jak mawia przysłowie: „Nie umkniesz przeznaczeniu...”

-        Hahahahaha, a może przeznaczenie umknęło... tobie? Mnie tam wydawał się zwyczajny! Dwie ręce miał, dwie nogi, sympatyczną głowę... – Karolcia była czasami taka przyziemna: zero wiary w miłość od pierwszego wejrzenia!

-        A dla mnie to jest ktoś specjalny, powtarzam ci. Ktoś, o kim się mówi, że staje na twojej drodze tylko raz w życiu, taki przeznaczony ci facet...

-        Gadasz tak górnodolnie, że aż wyszła mi gęsia skórka. Przeznaczony facet? Stanął na drodze twego życia – i co z tego??? Czy widziałaś go potem? Czy cię szukał? Czy znalazł? – wyliczała bezlitośnie, a ja tylko smutno kręciłam głową. - Sama widzisz, jaka jesteś głupio naiwna! – Karola zaczynała być chyba trochę na mnie zła.

-        Kiedy ja głupio i naiwnie wierzę, że 9 godzin takiego cudownego porozumienia dusz zostawia jakiś ślad w człowieku. Skoro we mnie coś zostało, to i Maciek musi o mnie myśleć. Wiem to. Nie rozumiem tylko, dlaczego nic nie robi, byśmy się spotkali? Dałam mu czas do namysłu, ale chyba sama zacznę działać!

-        Chcesz go odbić tej lasce? - zapytała Karola, poważniejąc nagle.

-        Nie wiem jeszcze, co chcę zrobić, ale jak sobie przypomnę naszą podróż, całą radość bycia z nim, jego poczucie humoru i to, że czułam się przy nim tak dobrze, to coś mi nakazuje, bym nie leżała tu tak bezczynnie!

-        Tak, koniecznie, wsiądź teraz  w helikopter, na hulajnogę - albo jeszcze lepiej - w balon i udaj się na poszukiwanie swojego Macieja! - Karola zaczęła znów się ze mnie nabijać.

-        Wiesz co, ty chyba jesteś zazdrosna., bo wcale nie rozumiem twoich kpin! - wreszcie się wkurzyłam na nią. Nie poznawałam jej! – Skąd wiesz, a może on właśnie teraz szuka mnie po całym mieście?

-        W takim razie jest średnio inteligentny. Wiadomo, że plaża to bankowe miejsce spotkań, kiedy przyjeżdża się nad morze... To tak, jakby wylądował na Marsie i szukał cię w amazońskiej dżungli. Dla mnie jasne jest jedno - on Cię nie chce znaleźć! – odparowała Karola.

-        Czasami są różne trudności obiektywne, jechał tu do kogoś i ja to rozumiem - powiedziałam cicho. Ale w głębi duszy musiałam przyznać jej rację. Przez pięć dni w takim małym uzdrowisku jak to, znalazłoby mnie nawet stado szalonych krów albo zabłąkanych goryli górskich: -Tylko, że my same nie wiedziałyśmy gdzie wylądujemy, jaki miałam mu dać adres? – broniłam Maćka.

-        Chcesz, żebym była brutalna? No to proszę: jechał do dziewczyny, tak?

-        Tak mówił. Jego dziewczyna przyjechała tu do sezonowej pracy w lodziarni, na dwa miesiące... - przytaknęłam

-        No i wszystko jasne. Jest bardzo zajęty... lizaniem lodów. Ona w dzień pracuje, ale za to w nocy... spędzają upojne chwile na plaży. Wyobrażam ich sobie na wydmach, kiedy ona sprzeda już wszystkie swoje lody i zdejmie służbowy fartuszek, hahahahaha! – Karola była złośliwa powyżej swej zwykłej normy.

-        Przestań! – poprosiłam. Jednak wizja Maćka pochylającego się nad jakąś inną dziewczyną była przykra i  natrętna. I okrutna. Nie rozmawiałyśmy więcej na ten temat. Chyba nie było sensu...

„Leżąc na piasku w mokrym kostiumie obserwowałam, jak kształtne krople wody spływają po złocistej skórze Maćka. Sama chętnie zamieniłabym się w taka kropelkę... Co za dziwaczne pragnienie... Nie, może nie w kropelkę, bo byłabym jedną z wielu. A chciałabym być jedyna... Maciek leżał na brzuchu, zwrócony do mnie twarzą. Na policzku miał trochę zabłąkanego piasku i musiałam się powstrzymywać, by nie strzepnąć go lekko. Może lepiej byłoby zdmuchnąć ziarenka? Przysunęłam się i zaczęłam zbliżać twarz do jego twarzy, dmuchając na policzek. W tym momencie Maciek otworzył oczy i spojrzał na mnie. Jego ręka objęła mnie i przyciągnęła czule. Nasze usta były bliziutko i zaczęły lgnąć do siebie niczym magnes i opiłki żelaza.. Poczułam dziwną słabość, jakby krasnoludek jeździł na rowerze po moim żołądku....” I w tym ekscytującym momencie... obudziłam się!!!!!

-        Anka, ty chyba kimnęłaś na słońcu! – skarciła mnie Karola, która właśnie wracała, ociekając wodą, z morza, w towarzystwie jakiegoś chłopaka. Zdaje się, że to jeden z tych, którzy grali w piłkę...

-        Uhm, chyba tak, nawet coś mi się przyśniło... Czekaj, nie mogę dojść do siebie... Która jest godzina?

-        Zasypianie w pełnym słońcu jest groźne, ale sądząc po rozmarzonej minie, był to miły sen – powiedział chłopak i przedstawił się: - Jestem Paweł. Wpół do piątej.

-        Cześć, Paweł Wpółdopiątej. Oryginalne nazwisko...

-        Hahahaha! To był chyba fajny sen... A imię już usłyszałem!

-        No dobra, nie zapominaj, że ze mną tu przyszedłeś! – wtrąciła się Karola, jakaś znowu zła. - Miałam się tu tylko wytrzeć z wody...

-        To się wycieraj - Paweł mrugnął do mnie.

-        Chodźmy lepiej po coś do picia – Karola pociągnęła Pawła w stronę budki z napojami.

-        Aniu, kupić ci coś? – to Paweł zapytał, nie ona...

-        Nie, dziękuję. Ja tu sobie jeszcze pośpię...

Dziwnie się czułam. Czyżby moja przyjaciółka zaczynała się zamieniać w jakąś Królową Śniegu  - była zimna i obca. „O co tu chodzi??” – myślałam gorączkowo. „Może rzeczywiście jest zazdrosna? Przecież po raz pierwszy w życiu ktoś zainteresował się mną, a nie nią!” – myślałam o sytuacji z Maćkiem. No, a teraz - ta nagła scena przy Pawle? Wszystko zaczynało mi się układać w pewną całość. „Moja przyjaciółka jest chora... z zazdrości!” Co robić? Nie miałam teraz ochoty patrzeć na Karolę. Zebrałam szybko swoje rzeczy i zmyłam się z plaży innym wyjściem, by jej nie spotkać... To nie do wiary, ale już po kilku minutach pożałowałam swojej decyzji. Może byłam zbyt surowa? Przecież od dawna byłyśmy przyjaciółkami, przyjechałyśmy razem na wakacje a tu taki zgrzyt? Czy jeden chłopak albo nawet dwóch mogło nas poróżnić? Karola była znaną łamaczką męskich serc i nigdy nie angażowała się uczuciowo, więc... jaka zazdrość? Zaczęłam zwalniać kroku. „A niech to, co ja wyprawiam! Głupia jestem, podejrzewam przyjaciółkę. No nic, pójdę sobie kupić loda, żeby wyglądało, że wyszłam po niego z plaży” – postanowiłam. Całkiem bezmyślnie skierowałam swe kroki w stronę lodziarni. Nagle... nie wierzyłam własnym oczom... Może wzrok mnie myli? Maciek? Maciek! Był tu! „No tak, przecież jego dziewczyna pracuje w lodziarni” – natychmiast przypomniałam sobie strzępki informacji. Był tu więc cały czas, ciągle z nią i chyba jednak nie chciał mnie spotkać. Karola miała rację. A powód jest tylko jeden - jego dziewczyna. Błyskawicznie odwróciłam się na pięcie, zawracając w stronę plaży.

-        Aniu! Aniu! – zawołał. A raczej wołało moje chwilowo zajęte przeznaczenie.– To ty nie wyjechałaś??? Myślałem, że cię już w życiu nie spotkam! – wydyszał, doganiając mnie.  – Dlaczego mnie olałaś i nie przyszłaś na spotkanie na molo?

-        Nie wyjechałam? Spotkanie na molo? Dlaczego ja nic nie rozumiem, co ty do mnie mówisz??

-        Jak to??? Dwa dni temu spotkałem Karolę. Ucieszyłem się, bo miałem właśnie zamiar zacząć cię szukać. Karola  twierdziła, że zaraz stąd wyjeżdżacie i w ogóle... Poprosiłem więc, by nas umówiła na molo. Czekałem, ty nie przyszłaś. Myślałem, że nie chciałaś się pożegnać, że wyjechałyście....

-        Maciek, to jakaś okrutna bajka z mchu i paproci! Usychałam z tęsknoty i chęci zobaczenia ciebie! Nie chciałam ci jednak przeszkadzać, bo przecież twoja dziewczyna... Karola słowem mi nie wspomniała, że się spotkaliście. Tym bardziej nie wiedziałam, że jestem z tobą umówiona! O mały włos, a minęlibyśmy się! Minęlibyśmy się z przeznaczeniem! – nogi się pode mną ugięły. Ktoś tu ingerował w mój los i chyba nawet wiedziałam kto! Należał jej się porządny cios w nos!

-        Chyba mnie znasz od jakichś 10 godzin i wiesz, że nie żartuję w takich sprawach. Za dużo o tobie myślałem. Musiałem tylko porozmawiać z Renatą... – spuścił głowę. – Zajęło mi to trzy dni.  I okazało się, że moja dziewczyna już nie jest ze mną... Zainteresowała się synem właściciela lodziarni. – Podniósł głowę i uśmiechnął się szeroko: - Wiesz, jaki mi wielki kamień spadł wtedy z serca? Chciałem jej powiedzieć, że poznałem kogoś wyjątkowego, a tu los ułatwił mi zadanie. Tak bardzo chciałem cię znów zobaczyć!

-        A Karola zrobiła wiele, by do tego nie dopuścić!

-        Czy ona nie wie, że trudno umknąć przeznaczeniu? - zapytał Maciek.

Wróciliśmy razem na plażę. Karola na nasz widok zamieniła się w mumię egipską, dzięki czemu od razu wyładniała. Udawaliśmy, że nic nie wiemy, że nic się nie stało. Już my jej wymyślimy zemstę! Może zresztą wystarczy jakieś obrzydliwe w smaku lekarstwo na zazdrość?

Leżąc na piasku w mokrym kostiumie obserwowałam, jak kształtne krople wody spływają po złocistej skórze Maćka. Sama chętnie zamieniłabym się w taka kropelkę... Nie, może nie w kropelkę, bo byłabym jedną z wielu. Maciek leżał na brzuchu, zwrócony do mnie twarzą. Na policzku miał trochę zabłąkanego piasku i musiałam się powstrzymywać, by go nie strzepnąć. Może lepiej byłoby zdmuchnąć? Przysunęłam się i zaczęłam dmuchać na jego policzek. Maciek otworzył oczy i spojrzał na mnie. Jego ręka objęła mnie i przyciągnęła czule. Nasze usta były bliziutko i zaczęły lgnąć do siebie niczym magnes i opiłki żelaza. Poczułam dziwną słabość, jakby krasnoludek jeździł na rowerze po moim żołądku... I wcale się nie budziłam!

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. pl.123rf.com

 

 

 

środa, 19 czerwca 2013

NOMINACJA

Nie wiem, czy uda mi się ten wpis, bo ja głąb blogowy jestem – nie mam pojęcia jak technicznie poradzić sobie z problemem. Ale ad rem: otrzymałam wyróżnienie od Smacznego Turysty - Liebster Award. To nagroda dla blogów niszowych, która ma na celu zwiększenie ich oglądalności – bardzo fajnie. To jest też coś w rodzaju łańcuszka Św. Antoniego – nominowany musi odpowiedzieć na pytania nominującego, następnie ułożyć własne i przekazać nominację 11 innym blogerom (wyłączając Nominującego). I tu mam trudność -  nie znam aż 11 blogów, część moich ulubionych stron to strony domowe czy witryny autorskie, a nie blogi. Po wtóre – większość ma wyższą oglądalność, niż mój blog, żeby się zatem nikt nie poczuł dotknięty… Poniżej jest lista odpowiedzi na pytania, które otrzymałam od Smacznego Turysty:

1. Jeść czy gotować? Gotować jedząc – jeść zgotowane!

2. Ostatnio przeczytałem/łam:„Kraina wódki” Mo Yan, ale nie podobała mi się.

3. Wojciech Modest Amaro podziwiam czy jest mi obojętny? Nie znam człowieka…

4. Slow food czy fast food? Medium J

5. Nie lubię… Staram się wszystko lubić, ale może… agrestu?

6. Do restauracji chodzę, bo jestem głodna smaków i ciekawa.

7. Agrest czy truskawki? Truskawki

8. Czego bym nie zjadł/a? Miksowanych dżdżownic kalifornijskich i czerniny.

9. Kulinarne marzenie: przepiórki w płatkach róży.

10. Sushi jem bo lubię, bo jedzą znajomi. Raz spróbowałam, mogę się obejść, pomimo tego, że znajomi to pożerają.

11. Karaczan – zjem bo…, nie zjem bo… Chodzi o karalucha? Miałam okazje spróbować w Tajlandii – nie skusiłam się jednak. Nie mogłam się przemóc, mimo że smakowicie podane na ciepło w tutce z przyprawami jak frytki.

 

Ja natomiast chciałabym nominować do nagrody następujące blogi (sorry św. Antoniego, ale tylko 4) które muszą J odpowiedzieć na moje pytania:

http://fotoklatki.blogspot.com/

http://kotyai.blog.pl/

http://www.deidre-williams.blogspot.com/

http://hannaeva.blog.pl

(No nie, to blogowisko to jakaś porażka, dlaczego ostatnio dopisany adres bloga się nie podkreśla,  żebym nie wiem jak edytowała????)

A lista moich pytań:

  1. Jak spędzasz zazwyczaj weekendy?

  2. Gdzie planujesz wakacje?

  3. Twoje wymarzone miejsce na świecie?

  4. Czy jesteś właścicielem jakiegoś zwierzęcia?

  5. Którą porę roku lubisz najbardziej?

  6. Najważniejsze w życiu to…

  7. Twoja kultowa książka:

  8. Twój guru – jeśli go masz, to:

  9. Czy wierzysz w anioły?

  10. Z muzycznej beczki: wybierasz pop, rock, jazz, klasykę czy…

  11. Co byś zrobił/a, gdyby dzisiaj o 23.00 miał się skończyć świat?


Bardzo jestem ciekawa….

Beatka w płatkach róży

Jestem w różanym amoku i to już od kilku dni - sami widzicie, ani widu mnie na blogu. Poza tym miałam huk roboty w fabryce, ale przede wszystkim zajmowałam się przetwarzaniem płatków róży, której duży krzak mi obrodził w ogrodzie. Teraz sama nie wiem, od czego zacząć ten wpis - czy od literatury czy od kulinariów?

Najpierw był film meksykańskiej produkcji, zrealizowany na podstawie niezwykłej książki: "Przepiórki w płatkach róży". Magiczny obraz, pełen charakterystycznych dla literatury Ameryki Łacińskiej emocji i zdarzeń, który skłonił mnie do przeczytania jeszcze lepszego oryginału - książki L. Esquiel pod tym samym tytułem. Pisarka była też autorką scenariusza filmu.

Po tym filmie zwróciłam uwagę na płatki róży, w tym celu sobie nawet parę lat temu rzeczone zamroziłam. Wcześniej wykorzystywałam moją różyczkę wyłącznie do celów dekoracyjnych, kosmetycznych (tonik do twarzy - zdjęcie na prawo) i hmmmmm, alkoholowych (nalewka z płatków róży, luksus co nie?). Przepiórek jakoś nigdy nie wykonałam - może ze względu na trudność w ich zdobyciu? Moje różane szaleństwo jednak w tym roku znacząco postąpiło, muszę się przyznać. Dowód? Zrobiłam kilka słoiczków konfitur.

Apogeum osiągnęłam jednak 2 dni temu, gdy postanowiłam wykonać ciasto z płatkami róż, wykorzystując w tym celu przepis na szarlotkę (ale taką na kruchym cieście z pianą z białek). Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie zmodyfikowała (nigdy nie potrafię trzymać się przepisu - zaprawdę nie mogłabym być - BASIU! - farmaceutką, bo bimbam sobie na receptury). Innowacją było mianowicie posypanie piany z białek cynamonem oraz... przyprawą jabłkowo-pomarańczową, którą stosuje się do ... kaczek i gęsi. Cóż, więc jednak jakiś drób mimowolnie mi się domieszał do tego ciasta hahahaha. Jak to się człowiek nie może uwolnić od podświadomości - chciałam zrobić przepiórki w płatkach róży, no to przynajmniej kaczą przyprawę dałam... Co wyszło - widać na prawo. Najważniejsze, że pyszne! Jak ktoś będzie zainteresowany, mogę podać przepis.

czwartek, 13 czerwca 2013

Splecione dłonie

Joanna przylatuje do Londynu na  intensywny kurs języka angielskiego. Poznaje tu niezwykłą rodzinę, której historia sięga słynnej tragedii statku  "TITANIC"...

- Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Blacksdale? - przez telefon angielszczyzna Joanny brzmi chropawo niczym skórka ogórka, ale trudno. - Nazywam się Joanna Karewicz, przyleciałam z Polski na kurs językowy. Mam u Pani zamieszkać, niestety, nikt nie przyszedł mnie odebrać z lotniska, a ja nie wiem, jak dostać się do Greenwillage?

- Witaj, moja droga! - głos pani Blacksdale sprawia wrażenie niezwykle sympatycznego.

- Przepraszam cię, ale dopiero przed chwilą dowiedziałam się, że miss Cartman, która miała się tutaj tobą opiekować, złamała nogę. Jesteś teraz na Heathrow?

- Tak, jestem jeszcze na lotnisku....

- Bądź cierpliwa, już wysyłam męża. Odbierze cię z hallu głównego, poznasz go po gęstej brodzie. Siwej, chociaż on twierdzi, że jest brunetem. Czy jesteś szczupłą, wysoką dziewczyną o jasnych włosach ...? - końca pytania Joanna wprawdzie nie zrozumiała, ale na wszelki wypadek przytaknęła

- Tak właśnie wyobrażałam sobie Polki! - radośnie stwierdziła pani Blacksdale i odłożyła słuchawkę. "Co to było za słowo? Pigtail? Gdzie mój słownik... warkoczyk? Aha, pani Blacksdale wyobraża mnie sobie z warkoczykami! Polki to po prostu długie włosy koloru blond, zaplecione w warkoczyki! No nie! Czeka ją niespodzianka..." Joanna uśmiechnęła się pod nosem. Nieco uspokojona pomyślnym obrotem sprawy skierowała się do toalety, by poprawić zwichrzoną fryzurę ala Anita Lipnicka, zanim ujrzy ją Sinobrody pan Blacksdale. Nie było jej najwyżej kwadrans. Gdy pojawiła się w hallu, pewna barwna postać szczególnie zwracała na siebie uwagę. Nie sposób było nie dostrzec barczystego mężczyzny z gęstą, siwą brodą, przechadzającego się niecierpliwie, kołyszącym krokiem wilka morskiego.

- Czy pan Blacksdale? - spytała drżącym głosem, bo wyglądał trochę jak pirat sprzed wieków. Dyskretnie spojrzała, czy nie ma drewnianej nogi...

- Tak, to ja! - zahuczało jakby tajfun z gradobiciem przetoczył się przez hall. - Miałaś mieć warkoczyki! - stwierdził z wyrzutem pan Blacksdale i Joannie wydawało się, że wszyscy podróżni spojrzeli na nią. - Mniejsza z tym, chodźmy do samochodu! - olbrzym chwycił jej plecak niczym piórko, zarzucił go sobie nonszalancko na wielkie jak dźwig ramię. Na zewnątrz czekał wielki samochód, chociaż przy gabarytach pana Blacksdale nawet autobus "Jelcz" wydawałby się maluchem. Droga upłynęła im w krępującym milczeniu. Sinobrody najwyraźniej nie należał do gadatliwych towarzyszy podróży. Joanna czuła się niepewnie, nie tylko ze względu na swój angielski. Wydawało jej się, że gospodarz nie jest wcale zachwycony jej przybyciem. Dojechali wreszcie na miejsce. Dom państwa Blacksdale, dość obszerna posiadłość, nonszalancko pysznił się wśród drzew. Na ganek wyszła gospodyni - niska, pulchna kobieta uczesana w siwy kok, z dobrodusznym uśmiechem na ustach. Powitała Joannę serdeczniej niż można się było spodziewać po brytyjskiej powściągliwości. Zaprowadziła utrudzoną już podróżniczkę do jej nowego pokoju na poddaszu. Wyglądał szalenie przytulnie. Powiedziała, że kolacja będzie o 19-tej, w jadalni, i zostawiła ja samą. Joanna miała dwie godziny dla siebie. Gdy w całym domu rozdzwoniły się zegary, Joanna wyszła z pokoju i skierowała się schodami w dół. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się jadalnia. W domu było cicho, jedynie gdzieś z prawej strony dochodził do niej brzęk sztućców. Zeszła na parter. W wielkim pokoju były szeroko otwarte drzwi. Stał tam duży stół na dwanaście osób, wesoło trzaskał ogień na kominku. Nakryto tylko dla trzech biesiadników. Pan Blacksdale siedział już za stołem, z białą serwetką wetkniętą w kołnierzyk koszuli. Wyglądał komicznie, jak niemowlę ze śliniakiem... wielkości prześcieradła. Jego żona krzątała się, ustawiając półmiski.

- Przynajmniej jest punktualna! - burknął pod nosem pan i władca tego domu. Pani Blacksdale uśmiechnęła się Joanny:

- Nie zwracaj na niego uwagi. To strasznie dobry człowiek, muchy by nie skrzywdził, ale jego nieszczęściem jest to, że wygląda jak King Kong. Zaraz zaczniemy kolację, przyniosę tylko wołowinę z kuchni, bo jeszcze trzymam ją  na ruszcie! - gospodyni wyszła z jadalni, a Joanna wykorzystała ten moment, by rozejrzeć się wokół, omijając wzrokiem sinobrodego "dzidziusia". Na wszystkich ścianach wisiały czarno-białe fotografie, rysunki, oprawione w ramkę wycinki ze starych gazet, wykonany ołówkiem portret młodego mężczyzny, ślubne zdjęcie pary młodej z bardzo zamierzchłych czasów  (co zdradzały ubiory i nakrycia głowy). Na kominku stał sporych rozmiarów model statku. Na burcie miał wielki napis TITANIC. Był tam jeszcze pokryty patyną czasu... puzon!

- Już jestem, możemy zaczynać! - gospodyni przerwała Joannie obserwację. Danie, które przyniosła pachniało smakowicie. Dziewczyna poczuła, że jest głodna. Gdy kilka pierwszych kęsów potrawki ukoiło żołądek ośmieliła się przerwać milczenie:

- Czy często macie państwo gości z Polski?

- Z Polski jeszcze nigdy, ale już od pięciu lat współpracujemy ze szkołą językową i "przechowujemy" u siebie studentów ze wszystkich zakątków świata. Widzisz, jesteśmy w tym wielkim domu tylko we trójkę. Dwóch starszych synów mieszka na stałe w Australii, mają tam ciekawą pracę i rodziny. Mój mąż i trzeci syn związali się z morzem, najczęściej więc zostaję sama. George jest jeszcze kawalerem i chyba długo nim będzie. Kiedy ma niby poznawać dziewczęta, skoro większość dni w roku spędza na wodzie? Od dwóch miesięcy George jest w rejsie szkoleniowym, bo kończy niebawem wyższą szkołę morską. A mój mąż dopiero tydzień temu wrócił z półtorarocznego rejsu na Karaiby, wybacz mu więc zdziczenie obyczajów. Gdyby nie studenci, którzy osładzają mi samotne od jakiegoś czasu życie, dawno bym zwariowała!

- Ależ duszko, przecież nigdy nie narzekałaś! Masz swoje zajęcia, swój ogród, poznajesz ciekawych, młodych ludzi... - pan Blacksdale przemówił nagle ludzkim głosem i głos ten brzmiał wyjątkowo czule!

- Mój drogi, kiedy jest się żoną i matką, najbardziej pożądane towarzystwo dla kobiety to jej  mąż i jej dzieci! Pogodziłam się jednak z fatum ciążącym nad całym rodem Blacksdale'ów, choć gdybym wyszła za Henry Mofeta byłabym dzisiaj szanowaną babcią, która nie może opędzić się od hałasu wnucząt.

- Henry Mofet już pięć lat temu całkiem wyłysiał - zaczął nieśmiało zza brody i śliniaka pan Blacksdale.

- I jest to jedyne znane mi fatum, ciążące nad rodem Mofetów. Przynajmniej nie gubi włosów na umywalce - odcięła się pani Blacksdale.

- O jakim fatum pani mówi? - zaciekawiła się Joanna przerywając wymianę zdań między małżonkami.

- Pewnie zauważyłaś, że ten pokój to prawie muzeum. Jest tu wszystko, co wiąże się z tragiczną historią TITANICA...

- Tego superokrętu, który zatonął w swoim pierwszym rejsie, przepiłowany górą lodową? - wtrąciła się Joanna, choć z trudem przypomniała sobie angielskie słowo "przepiłować".

- A więc słyszałaś o tym! Działo się to dawno temu, w 1912 roku. Na nieszczęście, na ten okręt zaciągnął się dziadek mojego męża, Joseph Blacksdale. Był z zawodu muzykiem, nawet niezłym, ale bezrobotnym. Wtedy od dwóch lat żonaty z piękną kobietą, został właśnie (powtórnie) ojcem małego Jamesa. TITANIC był dla ich czwórki wielką szansą. Czasy były ciężkie. Praca w okrętowej orkiestrze miała im przynieść, okupione kilkumiesięczną rozłąką, pieniądze na życie. Statek był luksusowy, podróż zapowiadała się na fantastyczną przygodę, dziadek więc z entuzjazmem czekał na wielki dzień - rejs do Ameryki. Wszystko jednak skończyło się wielką katastrofą. Podobno orkiestra grała do końca. Nawet wtedy, gdy połowa statku znalazła się pod wodą, a dźwięki muzyki zagłuszały rozpaczliwe krzyki tonących ludzi. Wyobrażam sobie, co musiał przeżywać dziadek Joseph, dmiąc w puzon do rytmu walca i bojąc się panicznie śmierci w morskich odmętach.

- Co stało się z jego rodziną?

- Za odszkodowanie od rządu jakoś się urządzili, ale babka mojego męża nigdy nie przestała rozpaczać za Josephem. To ona zbierała te wszystkie rzeczy, które wiązały się z katastrofą. Nie wyszła więcej za mąż i zmarła we wdowieństwie. Spotkała ją jeszcze jedna tragedia. Podczas I Wojny Światowej straciła starszego syna, Alexa. Zmarł na gruźlicę. Jamesowi jakoś się udało, choć był chorowitym dzieckiem. Późno się ożenił, pierwsza żona od niego uciekła. Dopiero z drugą stworzył rodzinę, ale zapadł bardzo na zdrowiu. Jest już staruszkiem i od 30-tu  lat jeździ na wózku inwalidzkim. To mój teść.

- Wydaje mi się jednak, że fatum wygasło. Pani mąż, synowie cieszą się dobrym zdrowiem?

- Co z tego, skoro aż dwóch związało się z morzem? Cały czas drżę, czy nie przydarzy im się to samo, co Josephowi Blacksdale...

- Ależ duszko, dziadek był muzykiem, nie marynarzem... - zaoponował nieśmiało pan Blacksdale.

- No tak, jego od utonięcia nie uratował puzon, a ciebie uratuje marynarski kołnierz?... - zakpiła żona.

Kolacja dobiegła końca. Pani Blacksdale zajęła się sprzątaniem ze stołu, gospodarz poszedł na fajkę do biblioteki. Ogień na kominku powoli dogasał. Joanna podeszła bliżej do portretu pary młodej. Ciemnowłosa, urodziwa kobieta o hiszpańskich rysach twarzy patrzyła wesoło wprost przed siebie. Obok niej szczupła twarz blondyna o rozmarzonych oczach i  niesfornych lokach spadających na czoło. Pełne, namiętne usta. Kołnierzyk koszuli nieco przekręcony. Trzymał żonę za rękę w taki jakiś rozpaczliwy sposób, zachłannie. Może przeczuwał, że niewiele mają dla siebie czasu? "Ładna z nich była para" - pomyślała Joanna zanim opuściła jadalnię.

Dni u Blacksdale'ów mijały pracowicie na nauce i dość spokojnie. Joanna zdążyła się już całkiem zadomowić. Pewnego popołudnia, gdy Sinobrody udał się na poobiednią drzemkę, a jego żona poszła przycinać róże w ogrodzie, rozdzwonił się gong przy drzwiach. Joanna, niewiele się zastanawiając, otworzyła. Na progu stał młody człowiek w eleganckim mundurze. Twarz miał przyjemnie ogorzałą słońcem, może wiatrem? Gdy spojrzała mu w oczy pomyślała, że czas się cofnął - "Dziadek Joseph!". Zanim zdążyła coś powiedzieć, odezwał się równie zaskoczony gość:

- Dzień dobry, czy zastałem panią Blacksdale? Mam dla niej pilną wiadomość...

- Oczywiście, jest w ogrodzie na tyłach domu. Zaprowadzę pana. - "To chyba listonosz?" - pomyślała Joanna nie potrafiąc zidentyfikować munduru. Gość wziął wielki, ciemny wór, oparty do tej pory w niewidoczny dla niej sposób o ścianę. "Tyle listów musi dźwigać? To strasznie ciężka praca!"

- Pani jest cudzoziemką? - z ciekawością dopytywał się "listonosz".

- Uhm, przyjechałam z Polski. Uczę się angielskiego.

- Nie przypuszczałem, że Polki są takie piękne... - urwał tę  niewątpliwie interesującą dla Joanny wypowiedź, bo zobaczył panią Blacksdale. Joanna miała właśnie powiedzieć, że przyprowadziła listonosza, gdy ta dwójka rzuciła się do siebie z dziką radością. Usłyszała tylko "mamo!" oraz "synku!". "No pięknie, dobrze, że nie przedstawiłam George'a matce jako listonosza" - pomyślała z ulgą.

Kilka godzin później państwo Blacksdale fetowali wcześniejszy powrót syna z rejsu wystawną kolacją. Posadzili Joannę obok George'a. Śmiechom nie było końca. Sinobrody zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Był rozmowny, dowcipny, jowialny. Cierpliwie tłumaczył Joannie trudniejsze słowa z marynarskiego żargonu. Atmosfera była coraz gorętsza, ale Joanna nie potrafiłaby powiedzieć, czy to ciepło buzującego kominka, ciepło Blacksdale'ów czy może lampki wina do kolacji. Zauważyła tylko, że George rzuca jej coraz dłuższe spojrzenia. Tak długie, że speszona musiała spuszczać wzrok. Siła jego błękitnych oczu była zniewalająca.

- Mamo, nie uważasz, że Joanna jest najpiękniejszą studentką, jaka kiedykolwiek mieszkała u ciebie? - spytał znienacka George panią Blacksdale. Ona uśmiechnęła się i spojrzała z miłością na syna.

- Odnoszę wrażenie, że masz całkowitą rację! - wtrącił, nie pytany, Sinobrody. Joanna poczuła się osaczona. W tym momencie George pewnym ruchem ujął jej schowaną dotąd pod stołem dłoń. Jego dłoń była gorąca, aż parzyła. Gdy Joanna dyskretnie spuściła wzrok na splecione ręce, ujrzała dokładnie obrazek ze śłubnej fotografii na ścianie jadalni. Dłoń George'a chwytała jej dłoń takim samym zachłannym i namiętnym gestem, jakim przed ponad 75 laty pradziadek Joseph trzymał dłoń swojej świeżo poślubionej żony...

Tekst: Beata Łukasiewicz

 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Co z tymi poniedziałkami?

Jak się coś dziwacznego przytrafia, to przeważnie w poniedziałek. Na przykład dzisiaj. Wybieram się do pracy, idę do garażu, wsiadam do samochodu. Wrryyyyyt, pupą zahaczam czymś o oparcie fotela. Zawisam w powietrzu, sprawdzam. Hmmm, guzik sobie urwałam, metalowy,  z tylnej kieszeni spodni. Jakim cudem? Wysiadam, zaglądam w szparę między drzwiami a fotelem - w wąskim przesmyku widzę go. Chcę go wyjąć, palce nie do końca wchodzą w to wąskie miejsce, gdzie sobie spoczął - kurcze, poturlał się niżej. Sapię, klękam, grzebię palcami pod fotelem - guzik jednak jakby zapadł się w podwozie.... Przesuwam  fotel do przodu - coś zgrzyta - jasny gwint, guzik wleciał  na prowadnicę, więc za chwile nie wsiąde do auta, bo mi fotel zaklinuje w tej pozycji - na kierownicy! Wpadam w panikę, usiłuję ustawić fotel w pozycji umożliwiającej jednak kierowanie pojazdem, słyszę jakieś zgrzyty. Co to, przez guzik do serwisu będę musiała jechać, w dodatku na lawecie? Bosz, udało się z fotelem, więc nie szukam już guzika, jadę do pracy. Gdy tylko wpadam do redakcji dzwonię do męża (pogotowie techniczne) z opowieścią, jaką to straszną, mrożącą krew w żyłach przygodę z rana przeżyłam. I słyszę pociechę rasowego optymisty: dobrze, że ci ten guzik do silnika nie wpadł... A potem z fałszywą troską, bo wiem, że pęka ze śmiechu, pyta: i jak ty bez guzika będziesz chodziła?

Co tam kieszeń bez guzika, ale faktycznie miałam farta, że mi do silnika nie wpadł, co nie?

czwartek, 6 czerwca 2013

Pizza w kolorze blue

Julia znalazła sobie wakacyjną pracę – będzie pomagała w pizzerii przez całe dwa miesiące. Ma już prawo jazdy, więc od czasu do czasu będzie też musiała rozwozić zamówienia po mieście...

- Julkaaaa! Spakuj trzy hawajskie na Fiołkową, jedną wiejską na Narcyzową i trzydzieści margeritek na Margeritkową! – krzyknęła do mnie Renata z działu zamówień, przez małe okienko w ścianie kuchni.

- Margerity na Margeritkową? To jakiś żart? – odkrzyknęłam, bo coś czułam, że Renata mnie nie lubi i chce mi chyba zrobić brzydki numer.

- Przecież mówię! Margerity! Margeritkowa! Trzydzieści sztuk!!! – wrzasnęła Renata, podkreślając krzykiem każdy wyraz.

- Sorry! Już pakuję! – odkrzyknęłam Renacie. W końcu to moja szefowa, lepiej się nie narażać.... - Czy wszyscy słyszeli? – zapytałam pracujących ze mną, na pakowalni zamówień miejskich, Jacka i Basię.

- Dziwne... W życiu nie dostałam takiego zamówienia! – zdumiała się Basia.

- Sama słyszałaś – pytałam dwa razy. Żeby potem nie było na mnie! – zabezpieczałam sobie świadków.

- I że w ogóle jest w mieście Margeritkowa? – drążyła temat Basia.

- No! – powiedział zwięźle Jacek. Zawsze wyrażał się zwięźle.

- Ulica to na pewno taka jest, na tym nowym osiedlu domków. Oni tam mają same kwiatowe nazwy. Zamówienie jest duże, ale wszystko w pobliżu – uspokoiłam ją.

Wzięłam kartony i zaczęłam pakować to ogromne zamówienie. Pizze ledwie zmieściły się w służbowym maluchu. Teraz muszę się bardzo spieszyć, żeby nic nie wystygło. Klienci są wtedy bardzo, bardzo źli... Najgorzej będzie, jeśli przyjdzie mi stać w korku. Na szczęście dość szybko przedostałam się przez zatłoczone uliczki centrum i pognałam prosto na Zalesie. Na Fiołkowej, 3 pizze odebrała starsza pani, słychać było w tle radosne wrzaski dzieci. Pewnie fundnęła obiad wnuczętom... Na Margeritkowej za to stała spora willa, w której wszystkie okna pozasłaniane były szczelnie żaluzjami. Mimo ciepłego, letniego dnia wyglądała tak jakoś mrocznie, ponuro. Nie widać było w niej żadnych oznak życia. Kto tu więc zamówił 30 margerit??? Duchy? Z rezygnacją i odrobiną lęku zadzwoniłam do furtki. To na pewno jakiś żart! Patrzyłam na drzwi wejściowe, do których trzeba się byłoby dostać po kilkunastu schodkach. Po chwili jednak drzwi otworzyły się i wychylił się z nich jakiś chłopak.

-  Czy ktoś tutaj zamawiał 30 pizz? – zapytałam, udając groźną.

- Jasne! Już schodzę, pomogę ci wnieść! – powiedział chłopak w dżinach koloru blue i zbiegł po schodach.

Napakowałam „na niego” chyba ze dwadzieścia pudełek, sama wzięłam dziesięć. Nie zamykałam nawet samochodu (chyba jest bezpieczny na tym pustkowiu?) i powlokłam się za gospodarzem.

- Niezły masz apetyt! – zagaiłam do tyłeczka w dżinsach koloru blue.

- No coś ty, to dla wszystkich chłopaków! – odpowiedział.

Stanęłam jak wryta:

- To ilu was tu mieszka?

- Nie mieszka, my tu pracujemy – wysapał chłopak, wdrapując się na schody i uważając, by piramida kartonów nie spadła na niego. Teraz jest nas ze dwudziestu... – właśnie wchodził do domu.

Ja nie byłam w tym momencie zdecydowana, czy w ogóle za nim iść. Dwudziestu chłopa, 30 pizz i ja jedna??? Czy mój szef wie, na jakie ta praca naraża mnie niebezpieczeństwo? To tak, jakbym chciała dla fantazji wejść w paszczę lwa! Widocznie długo się wahałam, bo chłopak zdążył cofnąć się na ganek i wrócić po mnie.

- No, co ci jest? Ciężko ci? Zaraz ci pomogę! – zatroszczył się.

Chyba nie są mordercami i gwałcicielami? Ten w dżinsach koloru blue wygląda na normalnego... Nooo, może ciut oślepionego słońcem, jak kret, ale czy to ma znaczyć, że jest wampirem? Eee, nie... Przynajmniej taką miałam nadzieję... Weszłam, raz kozie śmierć! Wokół półmrok, okna pozasłaniane. Na ścianach w korytarzu jakieś obrazy z potworami, brrr! Kilka pokoi widocznych na parterze, w każdym komputery i faceci przed monitorami. Co się tu dzieje? Tajny dom gry? Sekta nawiedzonych komputerowców? Zlot hakerów? Poprawkowy egzamin z informatyki? Co tu jest grane???

- Chodź do kuchni, tam położymy pizze! – wyrwał mnie z domysłów chłopak w dżinsach koloru blue. - Chłopaki, chodźcie, żarełko przyjechało! – krzyknął gdzieś w przestrzeń.

- Czym wy się tutaj zajmujecie? – zapytałam, nie mogąc wprost wytrzymać z ciekawości. Przez głowę przechodziły mi kolejne możliwości, coraz bardziej nieprawdopodobne.

-Tworzymy... supergrę komputerową.

- Grę? W tyle osób?

- Jest nas nawet więcej, ale pracujemy na zmianę, przez 16 godzin dziennie. Chyba w sumie jest tu nas ze trzydziestka. Studenci, licealiści, a nawet jeden z gimnazjum, taki młody geniusz.

- A są tu w ogóle jakieś dziewczyny?

- Coś ty! Na początku nawet były. Nie wytrzymują jednak tempa. Zgodziłabyś się przychodzić tu na minimum 12 godzin dziennie? Na pewno miałabyś dość po tygodniu. Bo kiedy robić maseczki, depilacje i takie tam różne... Zresztą, żaden z nas już też nie ma dziewczyny, wszystkie pouciekały. Pomyśl: jak facet non-stop siedzi przed monitorem, to co to za związek? Na randkę się nie umawia, nie dzwoni, nie widujecie się wcale. Jak nie siedzi tu, w pracy - to śpi. Nie mamy niedziel ani świąt, nigdzie nie chodzimy, więc gdzie mamy poznawać nowe dziewczyny? – zwierzał się chłopak w dżinsach koloru blue, a tymczasem schodzili się zewsząd, z całego domu wygłodniali komputerowcy. Dobrze, że kuchnia jest tu duża...

- Straszne życie! Jak w jakimś komputerowym klasztorze albo więzieniu... – powiedziałam. Czy to ma sens? I nie żal wam życia?

- My nie narzekamy! Czasami przyjadą fajne dziewczyny z pizzami! – powiedział ktoś, a reszta się roześmiała.

-  Dla nas ma. Mamy cel i to nas kręci – powiedział ten w dżinsach koloru blue.

- Pójdę już – powiedziałam do tego w dżinsach koloru blue, bo nagle znów poczułam się nieswojo. – Muszę wracać do pracy, pizze i głodni klienci czekają! – starałam się być naturalna. Żeby się nie zorientowali, ze się ich boję. No, może tego w dżinsach koloru blue nie, ale reszta? Zarośnięci, cisi i małomówni - jacyś tacy dziwni. Patrzyli na mnie... żarłocznie. Kto wie, co im za pomysły po tych głowach chodzą? A te potwory na ścianach?

- Rozumiem. Poczekaj, tu są pieniążki za pizze, policz, czy się zgadza. A jak w ogóle masz na imię? Następnym, razem, jak będziemy zamawiać, to poprosimy, żebyś ty je nam przywiozła...

- Mam na imię Julia! – krzyknęłam już na schodach, szybko zmierzając do samochodu.

- A ja Mariusz! – odkrzyknął ten w dżinsach koloru blue. Oczy też ma blue!

Na Nasturcjowej pizzę odebrała jakaś zakochana para. Niewiele rozmawialiśmy, bo oni się cały czas całowali i nie odklejali od siebie na milimetr. Szczęściarze! Wróciłam do pracy. Renata od razu na mnie wskoczyła:

-  Gdzieś ty się podziewała! Telefony się urywają, a ciebie ani śladu!

-  Byłam na Margeritkowej! Pamiętasz? Trzydzieści sztuk!!!

-  Aaa, no dobra. I zapłacili?

- No jasne! Bez lipy, zamówienie od solidnego klienta...

- Jakiś żarłok?

- Uhm... – a co jej będę opowiadała!

Kiedy następnego dnia około czternastej znów odebrałam niemożliwe zamówienie na Margeritkowa (tym razem 25 pizz hawajskich...), serce przyjemnie mi zabiło.

- Wyobraź sobie, że klient podkreślał dwa razy, że to ty masz przywieźć pizze. Jakiś wariat? Może jedź z Jackiem? – nagle zatroskała się Renata.

- Spoko, poradzę sobie! – odpowiedziałam szybko, by się nie zorientowała w moim pomieszaniu. Ucieszyłam się bowiem, że zobaczę znów Mariusza. Może posiedzę dłużej w domu tej... gry? I przyjrzę się, czy jego oczy są faktycznie takie blue, jak mi się wczoraj zdawało...



Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. anikagotuje.blogspot.com

środa, 5 czerwca 2013

Latający Rabin i poszukiwany kugel z Ustronia

Wczoraj byłam na koncercie klezmerskim „Latającego Rabina” z Pragi – w ramach festiwalu Simcha, który odbywa się we Wrocławiu. 

W coraz piękniej odrestaurowanej synagodze „Pod Białym Bocianem” czeski zespół  dał ponad godzinny występ czystej radości i dźwięków, które unosiły serca,  na przekór chłodnej pogodzie na zewnątrz. Zafascynował mnie zwłaszcza klarnecista – wspaniały instrument i wspaniały muzyk, który wydobywał z niego piękne dźwięki z ogromną szybkością. Może powinnam się na klarnet przerzucić – wydaje się łatwiejszy niż „mój” saksofon. Ale to pewnie tylko pozory… Ech, kiedy ja będę tak grała!

Klimaty żydowskiej kultury bardzo mi się podobają, przypomniałam sobie także coś kulinarnego. Otóż parę lat temu byliśmy przez weekend w Ustroniu – górskim kurorcie niedaleko Wisły. Był wrzesień, ale dla Żydów zaczynał się właśnie nowy rok i w związku z tym gmina żydowska w Ustroniu zorganizowała uroczyste obchody. Jednym z elementów były popisy kulinarne okolicznych gospodyń – na straganikach można było podegustować pyszności kuchni żydowskiej (za drobną opłatą).
To tam zjadłam kugel na słodko – było to coś w rodzaju makaronu zapiekanego z jabłkami, rodzynkami, pomarańczami, orzechami, może był tam i mak? Była karteczka z nazwą potrawy, stąd wiem, że to kugel, ale do dziś żałuję, że nie wzięłam przepisu od gospodyni, ponieważ ilekroć szukałam recepty na jego zrobienie, to jakieś inne dania się pokazują. Ta potrawa na wiele smaków – od słodkiego po słony czy kwaśny, przeważnie robi się ją z... ziemniaków! Nadal więc nie wiem, jak zrobić ten mój ulubiony, z jabłkami, a to taka pychota! I na pewno nie pomyliłam nazwy!


                                                        zdj. z www.gotujebolubie.pl

Ilekroć jesteśmy w Krakowie, idziemy obowiązkowo na Kazimierz i jadamy zazwyczaj w tamtejszych restauracjach: gęsi pipek, czulent albo zupę Berdyczowską, ale tam też nie podają „mojego” ustrońskiego kugla. Poszukiwania przepisu więc trwają...

P.s. z 5.09.2020
A jednak dziś udało mi się zrobić lokshen kugel, czyli właśnie tę smaczną zapiekankę makaronową na słodko. Na brytfankowej scenie wystąpił oprócz wstęg makaronowych: twaróg chudy i tłusty, 3 jajka, trzy jabłka, dużo cynamonu, śmietana. Zapiekane przez ok. 50 minut w piekarniku. No i bardzo zbliżone smakiem do wzorca ustrońskiego. Oto dowód:





Miłość od pierwszego dzwonka...

Pierwszy dzień w nowej szkole jest dla Magdy bardzo stresujący. A jednak sytuacja nie wygląda źle. Na pierwszej lekcji pojawia się przystojny wychowawca. Magda poznaje też sympatyczną dziewczynę, z którą będzie siedziała w jednej ławce...

Korytarze w tej szkole były wyjątkowo wesołe. Szerokie, pomalowane na żywe, turkusowe kolory. Drzwi do klas miały barwy amarantowe. „Całkiem nieźle” – pomyślałam, rozglądając się za gabinetem numer 6. „Moja nowa klasa. Nowa szkoła, nowi ludzie. Jak mi tu będzie?” – nie wiem, czemu się nad tym zastanawiałam już teraz. Przyjdzie przecież czas na refleksje. Najgorsze, że nikogo w tej szkole nie znałam. To chyba dlatego czułam się tak mocno niepewnie... Dzwonek na pierwszą lekcję (właściwie był to delikatny gong, jak w cyrku, gdy zdarzyć się ma coś tajemniczego i magicznego) zabrzmiał dokładnie w chwili, gdy dostrzegłam wreszcie drzwi z cyfrą 6. Stała pod nimi grupka nieco zagubionych, jak ja,  ludzi. Jedna z dziewczyn złapała za klamkę i wchodząc do klasy zwróciła się do nas:

- Chodźcie, była tu jakaś kobieta kilka minut temu i powiedziała, żebyśmy weszli do sali po gongu. „Zabawna szkoła, nawet dzwonek inaczej brzmi!” – ucieszyłam się w duchu. Zaczęliśmy wchodzić, rozglądając się ciekawie po gabinecie i szukając najlepszych miejsc. Było nas ze dwadzieścia kilka osób. Kameralnie. Najwięcej wzięcia miały tylne ławki, ale zanim się zorientowałam, wszystkie były już zajęte... Podeszłam więc do jakiejś sympatycznie wyglądającej dziewczyny, która wyjmowała z plecaka notatnik:

-        Czy mogę usiąść koło ciebie?

-        Jasne! – odpowiedziała z uśmiechem, a ja odetchnęłam z ulgą, że nie dostałam kosza przy pierwszym podejściu. Już miałam na końcu języka próbę przedstawienia się, gdy nagle drzwi się otworzyły i do klasy wparował pewnym krokiem wysoki, szczupły, bardzo młody jak na nauczyciela, facet. Szalenie atrakcyjny brunet, o południowej urodzie, w eleganckim, ciemnym garniturze. Pod pachą niósł, oczywiście, dziennik. Zmierzał prosto do biurka nauczyciela. Powstaliśmy z szacunkiem. Niedbale machnął ręką:

-        Siadajcie, siadajcie!

No to usiedliśmy. On też usiadł, otworzył dziennik i zaczął się nam przyglądać. Zapadła krępująca cisza, ale nic sobie z tego nie robił. Siedział swobodnie i oszałamiał. Wszystko było w nim śliczne - lekko kręcone, czarne włosy i szerokie wargi, rozciągnięte teraz w uśmiechu, ni to drwiącym, ni to uwodzicielskim. Moja nowa koleżanka z ławki trąciła mnie lekko i zwróciła się do mnie szeptem:

-        Coś mi się tu nie zgadza! Przecież przedstawiano nam na spotkaniu (w tej szkole nie było „apeli”) wychowawczynię, profesor Kulczyńską. Skąd ten się tu wziął?

-        Nie wiem, ale nie mam nic przeciwko temu, żeby był naszym wychowawcą...

Tymczasem „profesor” rozpoczął z nami konwersację:

-        Aha, to wy jesteście I „b”. Zobaczmy, kogo tutaj mamy... – zerknął do dziennika. - Adamski?

-        Obecny! – jakiś niewysoki blondas zerwał się w trzeciej ławce na dźwięk swego nazwiska.

- Masz może starszą siostrę? –  zainteresował się życzliwie „profesor”.

-        Nie, panie profesorze!

-        Szkoda, wielka szkoda. Znam pewną Adamską, ale dość, hmmm, powierzchownie. Ma świetne nogi. Przydałyby mi się takie braterskie koneksje... – wyznał, po czym kontynuował sprawdzanie listy. – Siadaj... Burczyńska Katarzyna, która to?

-        To ja! – wstała moja sąsiadka z ławki. Dowiedziałam się więc, jak ma na imię.

-        Ile masz wzrostu, moje drogie dziecko?

-        168 centymetrów!

-        No to rośnij! – skwitował zagadkowo profesor.

-        Ale po co? – zainteresowała się Kaśka.

-        Bo lubię wysokie dziewczyny...

W tym momencie ponownie otworzyły się drzwi i weszła znana nam już z apelu profesor Kulczyńska. Podeszła do biurka, a studiujący dziennik „wychowawca” zerwał się na równe nogi. Pani profesor uśmiechnęła się do niego i powiedziała ciepło:

-        Dziękuję ci, Marcinie, za pomoc. Możesz wracać do siebie!

-        Drobiazg, pani profesor! – chłopak ukłonił się i z lekko drwiącym uśmiechem zmierzał do drzwi. Zanim wyszedł, puścił perskie oko do Kaśki.

-        Ale numer! Zrobił nas w bambuko! To nie był żaden profesor! – prawie wrzeszczała mi do ucha podniecona Kaśka.

-        Tylko kto? – zapytałam, nie łapiąc jeszcze.

-        Pewnie jakiś facet z maturalnej klasy! Daliśmy się wszyscy nabrać, głupie koty! – mruczała pod nosem, podczas gdy profesor Kulczyńska zaczęła od nowa sprawdzać obecność.

Obserwacje, które prowadziłam przez kilka najbliższych dni potwierdziły hipotezę Kaśki. Marcin chodził do IV „c” i był pupilkiem pani profesor Kulczyńskiej, naszej wychowawczyni i nauczycielki fizyki zarazem. Nie należał do szkolnych prymusów, ale nie był też leserem. Działał w szkolnym samorządzie i był ogólnie znaną, barwną  postacią. Miał niesamowite powodzenie u babek, głównie dzięki swojemu wdziękowi i poczuciu humoru. Ale nie był chyba zbyt stały w zainteresowaniach. Co i rusz szkolna plotka donosiła o nowej dziewczynie Marcina. Najgorsze, że nie schodził poniżej drugiej klasy. Wiedziałam, że moje szanse są marne. Tym bardziej, że jeśli już zwrócił uwagę na jakiegoś „pierwszaka”, to była nim Kaśka, nie ja. Z drugiej strony: kazał jej urosnąć! A ja nie muszę, mam 175 centymetrów wzrostu. Może byłabym w jego typie?

Z Kaśką zdążyłam się przez wrzesień zaprzyjaźnić. Okazała się tak sympatyczna na jaką wyglądała. Na wszelki wypadek postanowiłam wybadać, czy Marcin ją w ogóle interesuje. Zapytała ze zdziwieniem:

-        Jaki Marcin?

-        Ten fałszywy psor z IV „c”!

-        Ach, ten! Nie, skąd ci to przyszło do głowy??

Zakochanym wszystko przychodzi do głowy... Ale rzeczywiście, dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Kaśka cielęcym wzrokiem wpatruje się na lekcjach w naszego klasowego kolegę, Artura. Żadna z niej rywalka! W październiku byłam już w Marcinie zadurzona po uszy. Zorganizowano nam, pierwszakom „otrzęsiny” i Marcin był prowadzącym tę wielką, szkolną imprezę. Dał taki popis swady i dowcipu, że wszystkie baby z „pierwszaków” gapiły się potem w niego jak w obraz. Śledziły go na przerwach. Ze mną na czele. Zrozumiałam więc, że muszę zrobić coś wyjątkowego, by mnie dostrzegł w tym tłumie. Coś zabawnego, szalonego i inteligentnego. Łatwo powiedzieć, tylko co??? Byłam zdesperowana:

-        Kaśka, co zrobić, żeby poderwać Marcina?

-        Jakiego Marcina? - znów nieprzytomnie dopytywała się moja przyjaciółka. – A, tego! – zajarzyła wreszcie. – Będzie trudno. Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Pomyślę... – obiecała.

Czas jednak naglił. Tłumy rywalek ustawiały się w kolejce do serca Marcina. Ja na szarym końcu, gdzieś na 50-tym kilometrze! Takie zaczęły mnie męczyć senne koszmary. Przestałam więc sypiać. Aż wpadłam na pewien pomysł. We wtorki po dużej przerwie mieliśmy zajęcia z psychologii na trzecim piętrze. Okna gabinetu wychodziły na ruchliwą ulicę, przy której stał szkolny budynek. Zakradłam się tam odpowiednio wcześnie, zamknęłam od wewnątrz drzwi i otworzyłam szeroko okno. Wyjęłam przygotowane w domu kartki papieru z kolorowymi rubrykami, długopis. Siadłam w oknie w ten sposób, by nogi, przyodziane w wyjątkowo jaskrawe rajstopy, zawisały mi na zewnątrz budynku. Liczyłam na duży ruch w czasie przerwy. Wtedy większość uczniów wylegała na mały skwer nieopodal lub szła na zakupy do małego sklepiku za rogiem. Miałam nadzieję, że ktoś mnie dojrzy! Po pięciu minutach spostrzegłam tam Marcina. Wreszcie ktoś podniósł wyżej głowę i ujrzał mnie w oknie. Natychmiast zaczął wrzeszczeć, ściągając uwagę innych uczniów. I o to mi chodziło! Marcin też spojrzał. Na razie nic się nie działo, oprócz krzyków, a ja mogłam ich liczyć i stawiać krzyżyki w kolorowych rubrykach. Gorzej, że po chwili na skwerku pojawiła się psorka o ksywce „Alfreda”, węsząca za nielegalnymi palaczami. Dojrzała mnie, zrobiła wielkie oczy i rzuciła się pędem z powrotem do budynku. Wiedziałam, co teraz będzie. Po chwili do drzwi gabinetu zaczęto się dobijać i usłyszałam zdenerwowany głos dyra:

-        Wrzesińska, natychmiast otwórz drzwi!

Stawianie oporu nie miało sensu. Poszłam otworzyć. Dyro wpadł pierwszy, po nim Alfreda i profesor Kozak, który miał z nami psychologię. W korytarzu stał tłum zaciekawionych uczniów.

-        Co ty tu robisz? Odbiło ci, dziewczyno? – dyro posiniał i sapał mocno.

-        Nie, panie dyrektorze. Wykonuję zadanie z psychologii. Badałam poziom znieczulicy społecznej! – odpowiedziałam rzeczowym tonem. – Proszę, oto wynik testu! – podsunęłam mu pod nos moje kolorowe rubryczki, w których zaznaczyłam, ilu przechodniów zareagowało na widok siedzącej w oknie z nogami na zewnątrz nieletniej...

-        Ciekawe... – wymruczał profesor Kozak, zaglądając dyrowi przez ramię.

-        Kolega potwierdza, że zadał taki problem? – spytał go dyro.

-        Niezupełnie, ale to ciekawa inicjatywa uczennicy – odpowiedział wykrętnie Kozak. Równy z niego gość!

-        Znaczy, mam to wszystko puścić w niepamięć? – upewniał się dyro.

-        Chyba nic się złego nie stało? – nieśmiało zagaił Kozak. I na tym skończyli dyskusję.

Przez następne dwie przerwy byłam bohaterką szkoły. Wszyscy mnie zauważyli. Za wyjątkiem jednej osoby, dla której przygotowałam całe show! Myliłam się jednak. Gdy wychodziłam ze szkoły, Marcin stał w bramie jakby na kogoś czekał. Dostrzegł mnie:

-        Słuchajcie no, koleżanko Wrzesińska. Następnym razem uzgadniajcie takie akcje z samorządem szkolnym! Musimy wydać zgodę, inaczej denerwuje się ciało pedagogiczne i wszyscy cierpimy. Ale jedno muszę przyznać – nogi koleżanki zwisały na zewnątrz w bardzo interesujący sposób, chociaż osobiście wolę bardziej stonowane kolory rajstop...

-        Bardziej stonowany kolor rajstop noszę do kina – stwierdziłam zuchwale.

-        W takim razie sprawdzę to jutro w „Olimpii” o osiemnastej!

Jeju, będę miała randkę z Marcinem!!!

 

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. awyrwich.blogspot.com