środa, 31 lipca 2013

Zielone leczo na winie (czyli co się pod rękę nawinie)

Dziś zrobiłam kolejne szybkie danie - po pracy, gdy głód skręca żołądek nie czas na męczenie w garnku. Musi być szybko, aczkolwiek niekoniecznie będzie to fast food...


Zrobiłam więc zielone leczo. Zasada jest prosta: dodaję do niego warzywa w kolorze zielonym, białym ewentualnie żółtym. Zero czerwieni. Nie dlatego, że nie lubię, ale że tak sobie wymyśliłam :-) No i zostawiam furtkę dla czerwonego leczo! Do wykonania tego jednogarnkowego dania potrzeba (dla 2-3 osób):

- ćwiartka sporej główki kapusty (to bazowy wypełniacz),

- 2 średnie cebule,

- 2 białe papryki,

- 1 mała cukinia,

- mały pęczek koperku i natki, lubczyk świeży też się przyda,

- 1 jabłuszko zielone (papierówka),

- pętko kiełbasy toruńskiej, podwawelskiej czy jakiej tam lubicie,

- zioła prowansalskie, sól, pieprz, maggi do smaku.

No to do dzieła - macie na to jakieś 40 minut. W garnku (sporym) rozgrzewam olej, wrzucam pokrojoną grubo cebulę. Gdy się zeszkli dorzucam pokrojoną grubo paprykę, dolewam oleju, jeśli potrzeba. Mieszam, by nie przywarło. Teraz kolej na cukinię - też pokrojoną w półplastry i na poszatkowaną kapustę - wszystko dorzucam, mieszam dokładnie i przykrywam pokrywką, żeby wszystko zmiękło. To się dusi, w tym czasie kroję kiełbasę w plastry i dorzucam do garnka. Mieszam, mieszam, mieszam. Można dodać odrobię wody do leczo. Wreszcie pod koniec duszenia dodaję ząbek czosnku młodego, zioła prowansalskie, poszatkowany drobno koperek i natkę. Solę, magguję, pieprzę, mieszam, bo może przywrzeć do dna. Gotowe i gorące leczo podaję w głębokim talerzu - konsystencja jest pół na pół - ani to zupa, ani to gęste, takie bardziej bigosowate. Leczo w wersji na zielono.

Tym razem zrobiłam zdjęcie dania, wydzierając Andrzejkowi talerz sprzed nosa. Czego się nie robi dla bloga...

Pijany i trzeźwy arbuz

Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie najwspanialszym owocem na mega upały jest dobrze schłodzony arbuz. Zimny, słodki i soczysty, jadany saute - pokrojony w kromki ze skórą (nazywam je arbuzowym uśmiechem), które się wygryza, lub na kawałki bez skórki, które wyjadam z mężem ze wspólnej miski.

Klasykiem imprezowym jest pijany arbuz - cały owoc ze skórą nasączony najpierw (za pomocą strzykawki) alkoholem: czystą wódką lub limoncello (lub jakąkolwiek inną mikstura alkoholową) i dobrze schłodzony w lodówce. Zdradliwy jak diabli, bo je się go łatwo, jak to owoc, a potwornie upija. Zatem w myśl zasady "z pijanym nie tańczę" zrezygnowaliśmy z podawania gościom na letnich imprezkach pijanych arbuzów, na rzecz arbuzowego koszyczka (pisałam już o tym niedawno: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/07/20/chlodniki-i-arbuzowe-koszyki/).

Odkryłam jednak ostatnio, że nie tylko ja stosuje arbuzy w upalne dni na każde danie - od śniadania po kolację. Byłam na imieninach i podano tam bardzo smaczną przystawkę z arbuza: na pięknie wykrojonym arbuzowym kółku (ha, trzeba mieć specjalny przyrząd!) położono kółeczko mozarelli (też wycięte z większej kuli), fantazyjnie zawinięty plaster szynki surowej typu serrano i niczym wisienka na torcie -na samym czubku tej piramidki liść świeżej bazylii. Proste, więc smaczne.

Innej nocy, równie upalnej pojawiliśmy się z australijskimi gośćmi w okolicach wrocławskiego Rynku. Jedyną ochłodą była perspektywa zimnego drinka w którymś z licznych coctail-barów. Wybraliśmy dawne Paparazzi (nazywa się teraz Papa) z imponującą listą klasyków alkoholowych. Ja oczywiście, podążając arbuzowym szlakiem, wybrałam watermelon-tini - drink na bazie arbuza, wódki i syropu cukrowego (wbrew nazwie nie było w nim martini!). Dobry, słabiutki alkoholowo, za to orzeźwiający. W sam raz na alkoholizowanie się o 2-giej w (upalnej) nocy. 

No i tak jakoś wróciłam jednak do pijanego arbuza...

wtorek, 30 lipca 2013

Wieprzowina w sosie roquefort, czyli jak wykorzystać resztki

Rano zajrzałam śniadaniowo do lodówki. Szukając sera natknęłam się na ostatni 100 g trójkącik roqueforta, przywiezionego jeszcze z Francji. Termin przydatności - o kurcze, do dzisiaj! Decyzja była więc prosta: muszę zrobić coś z tym serem obiadowego. W redakcji luzik był dziś, zajrzałam zatem za recepturą do niezawodnego netu. I znalazłam przepis. Musiałam tylko dokupić wieprzowinę. Oto, co zmajstrowałam na obiad dla 2 osób, a zajęło mi to jakieś 30-40 minut: kotlety schabowe w sosie roquefortowym. Potrzebne są:

- 2 kotlety schabowe bez kości,

- 100 g roqueforta,

- zioła prowansalskie, ciut śmietany, ciut mąki,

- ciut białego wina (miałam veltlinske zelene, przepraszam braci Słowaków - nadaje się tylko do potraw).

Oczywiście, do receptury znalezionej w necie dodałam własne składniki oraz zmieniłam sposób wykonania (jak to ja). Zaczęłam od zbicia lekko kotletów tłuczkiem (nie było w  przepisie). Rozgrzałam olej na patelni i obsmażyłam mięsko bez dodatków (nawet bez soli). Obsmażone z dwóch stron przełożyłam do rondelka, dolałam trochę sosu z patelni na dno, zaczęłam dusić dodawszy szklankę wody i wino (nie było wina w przepisie, skandal po prostu). Duszę bez przykrywki, intensywnie, żeby woda maksymalnie odparowała, co według przepisu miało trwać 40 minut, u mnie trwało jednak krócej.

Zaczęłam obierać młode ziemniaczki. Po paru minutach nastawiam je z koperkiem, solą i masełkiem - 20 minut od zagotowania. Gotuje się więc mięsko (dusi), ziemniaczki, czas na surówkę. Gotową paczkę miksu sałat z Biedronki wzbogacam rukolą (resztki które mam w lodówce), białą papryką, szczypiorem i szalotką, ogórkiem surowym, polewam oliwą, solę, dodaję ocet winny, trochę cukru oraz uwaga: syrop z granatów (dostałam od koleżanki jako prezent z Turcji). Mieszam, zostawiam by się sałata przegryzła.

Dodaję zioła prowansalskie do mięska, dolewam ciut wina (wychodząc z założenia, że tego nigdy za dużo...). Kiedy zbliża się czas odcedzania ziemniaków, dodaję pokruszony na małe cząstki ser do mięska, zestawiając garnek z gazu. Mieszam (trochę ciasno w garnku, bo dwa kotlety i odrobina płynu to nie jest pole do popisu, ale daję radę). Ser się rozpuszcza (uwaga, jest słony, więc gratuluję sobie, że nie posoliłam wcześniej kotletów), dodaje łyżeczkę śmietany 18%. Ponieważ wydaje mi się ciut rzadki, dodaje mąkę (na czubek łyżki), mieszając  ją najpierw z odrobiną sosu serowego w kubeczku. Dolewam do całości rozrobioną mąkę, na chwilę stawiam garnek na gaz, moment na zagotowanie i już, nie gotujemy mięsa. Ziemniaczki są OK., więc odcedzam. Podaję je z kotletem polanym gęstawym sosem w niewielkiej w końcu ilości, ale wystarcza, by przykryć nim oba kawałki mięsa.

Sałatka jest słodko-winna dzięki syropowi z granatów. Obiad smakuje bosko - kremowy sos roquefortowy genialnie smakuje z wieprzowinką. I tak przy wtorku wyszedł mi szybki, lecz bardzo wytworny obiadek. Sorki za brak zdjęć, ale wiecie, jak jem czy gotuję - to nie  fotografuję...

Durian, czyli owocowe smaki i zapachy Azji

Od kilku tygodni chciałam napisać post o niesamowitych owocach, które swego czasu jadłam podczas podróży do Azji. Część z nich przybywa już do naszych supermarketów (np. pittaja, liczi), ale wiele jest po prostu nie do zdobycia. I nigdy nie będzie, z pewnych intrygujących względów.

Najbardziej dziwacznym i kontrowersyjnym owocem świata, przez wielu nazywanym królem owoców i przez równie wielu znienawidzonym jest DURIAN. To najbardziej według mnie zagadkowy owoc, gdyż jego zapach jest zniewalająco śmierdzący, a smak (jak dla mnie) - raz wręcz niebiański to znów… obrzydliwy. O ile zapach można porównać do wielu śmierdzących potraw, jak np. gnijąca cebula, stare skarpety itp., to smak duriana jest zmienny. Raz wydawało mi się, że jem budyń waniliowy z dodatkiem advocata, a raz – że stare warzywo, a dokładniej tak jak pachniał - zgniłą cebulę. Duriana nie można (w Bangkoku) przynosić do hotelu ani jeść w środkach komunikacji publicznej. Jest sprzedawany na ulicy, a straganik wyczuwa się z odległości kilku metrów – bo tak „zajeżdża”. Sprzedają go różnie - w cząstkach (jak na zdjęciu), albo w całości (tak nabyliśmy go np. na Bali, ale sprzedawczyni nam go później własnoręcznie obrała – chciała chyba zobaczyć, jaką będziemy mieć minę podczas degustacji, oczekiwała ubawu, a my już starzy wyjadacze durianowi byliśmy…). Jest dużym owocem, wielkości sporego podłużnego arbuza, ma smoczą skórę – pokrytą dziwnymi łuskami co  widać na zdjęciu po lewej.

Jeszcze większym od duriana, wręcz olbrzymim owocem jest JACKFRUIT czyli chlebowiec. Wygląda jak bochen wiejskiego chleba, jest żywozielony i pokryty jak durian kolcami, ale mniejszymi i nie kłującymi  – takie raczej różki to są (widać na zdjęciu z prawej, które zrobiliśmy na ulicy w Bangkoku). Ten owoc ma wspaniały żółty miąższ, który dzieli się na cząstki. Owoc jest słodki i przeprzeprzesmaczny! Nie wydziela przykrego zapachu, ale jest nietrwały – z tego powodu nie dotarł do Europy. Można natomiast kupić u nas np.  zieloną herbatę aromatyzowaną jackfruitem.

Jeśli zgodzimy się z tezą, ze durian jest królem owoców, to musi być i królowa. Dla wielu osób jest nią niewątpliwie MANGOSTAN. Niewielki owoc w kształcie i rozmiarze pomidora, ale koloru bakłażana, z twardą skórką pod którą chowa się delikatny biały miąższ podzielony na ząbki przypominające… czosnek. Smak jest zdecydowanie owocowy: kremowy i po prostu słodko mangostanowy. Pycha! W dodatku mangostany mają niesamowite właściwości lecznicze. (na zdj. z lewej ten najbardziej fioletowy).

Na zdjęciu obok fioletowych mangostanów i kolczastych czerwonych  liczi leżą niepozorne beżowe kuleczki – nie wiem, jak się nazywają, skórkę się obiera palcami (jest dość łamliwa i krucha), a środek to  lekko przezroczysta kuleczka – słodka i winna, równie smaczna jak liczi. Pittaja, czyli smoczy owoc (na zdj. w górnym lewym rogu widać 2 egzemplarze) wygląda przepięknie i w środku i na zewnątrz, ale nie oszołomiła mnie smakiem tak jak mangostany.

Nie mam natomiast zielonego pojęcia jak się nazywają te czerwone niby grzybki – były twarde i kwaśne w smaku, ale zjadliwe.

Zajadaliśmy się też namiętnie zwykłym pomelo - tylko jak oni je w Tajlandii podają! No i nie z Chin chyba ten owoc był, tylko własny, tajski, bo przesmaczne, a kupuje się na tacce zafoliowane, na świeżo obierane przez pana sprzedawcę/panią ze skórki  i albedo. Potem namiętnie kupowaliśmy chińskie pomelo w polskich supermarketach, ale niestety nigdy już nie trafiliśmy na ten smak z Tajlandii.

Kilka pierwszych owoców np. w Tajlandii nabyliśmy i degustowaliśmy, gdy popłynęliśmy do miasta na wodzie niedaleko Bangkoku, w którym odbywa się niesamowity wodny targ. Straganami są łódki, kobiety mają przecudne nakrycia głowy i jak chce się coś kupić - trzeba przeskakiwać z łodzi na łódź lub przywoływać, by dopłynęła do pomostu przy drewnianej chacie, przy której jest centrum targowiska.

I takie to mnie naszły owocowe refleksje w czasie upalnego polskiego lata, gdy pisząc to obżeram się papierówkami, zerwanymi prosto z własnego drzewa...

sobota, 27 lipca 2013

Miłość ala Toskania

Anka wybrała się na wakacje do Toskanii... Oto kartki z jej pamiętniczka... 

 

5.7. Ciao Toskania!

Leżę właśnie w łóżeczku i piszę mój pamiętniczek. Po 12 godzinach jazdy autokarem dotarłam wreszcie do ciotki Ilony, która mieszka od kilkunastu lat we Włoszech, w Forte Dei Marmi. Jestem troszkę zmęczona, ale taka szczęśliwa! Nie widziałam ciotki i jej syna, Vittorio (jego ojcem jest prawdziwy Włoch, wujek Sergio!) jakieś 6 lat. Oni wszyscy są tacy mili i kochani! A kuzyn Vittorio jest do tego obrzydliwie przystojny. Ma 19 lat i gdyby nie był dla mnie takim bliskim krewnym, moje serce na pewno natychmiast by się w nim zakochało. Głupie! Ale nic to, czuję, że będzie tu superaśnie. Vittorio na pewno ma tu jakąś paczkę znajomych, a ja mam pewność, że tu się coś miłego, wspaniałego, jedynego, cudownego i niepowtarzalnego w moim życiu wydarzy!

6.7. Uderzenie pioruna

Kiedy przyszłam z Vittorio na plażę, w miejsce gdzie spotyka się on zazwyczaj ze swoją paczką, była tam już spora grupa jego znajomych. Troszkę byłam speszona, ale przyjaciele Vittorio zajęli się mną naprawdę sympatycznie i szczerze. Najpierw zaczęli uczyć mnie włoskiego. Ja trochę próbowałam dogadać się z nimi po angielsku, było więc sporo śmiechu. W pewnej chwili dotarł i został mi przedstawiony, najlepszy przyjaciel Vittorio, Fabio. I wymiękłam! To była miłość od pierwszego wejrzenia (Włosi podobno nazywają to „uderzeniem pioruna”)! Któż mógłby się oprzeć aksamitno-brązowym oczom tego faceta? Na pewno nie ja, i podejrzewam, że dziesiątki dziewczyn przede mną. Co mi tam! I tak stopiłam się jak lody truskawkowe na słońcu, zamiast nóg miałam budyń, a serce biło mi tak głośno, że na pewno słychać je było we Florencji! Nie zdołałam wybąkać nic prócz swego imienia. On za to próbował dogadać się ze mną w różnych językach. Pewnie uznał mnie za niepoczytalną albo upośledzoną (niemowa?). Co mam teraz zrobić??? Chyba poproszę Vittorio o radę. A może powie Fabio, że miałam znieczulone przez dentystę dziąsło i wargi?

7.7 Ciotka jak Amor

Ciotka Ilona jest super! Kiedy Fabio przyszedł dziś do nas na śniadanie, w mig się zorientowała, co się ze mną dzieje. Trzeba by zresztą być ślepym... Rumieńce, jąkanie się... Jak to między nami, kobietami: każda moja mina i spojrzenie zdradzały ciotce moje do Fabio uczucia. Potem powiedziała mi, że też uważa Fabio za miłego chłopca, ale... Zna go trochę. Dziewczyny go ponoć rozpuściły, ma u nich wielkie powodzenie i sercołamacz z niego jest. Domyślam się, głuptas nie jestem, ale czy serce to sługa?! Jak mam mu powiedzieć – nie bij, nie patrz, nie kochaj Fabio? Przecież są wakacje, czas miłości! Muszę kiedyś wreszcie spuścić moje serce ze smyczy... Tak czy siak ciotka jest super, chcąc mi pomóc zbliżyć się do Fabio namówiła Vittorio, by zorganizował party na plaży. Będzie więc impreza, hurra! Czyż życie nie jest piękne? Ech, Italia, Toscania e bella! (szybko uczę się włoskiego. Ciekawe, jak brzmi czasownik „całować”?)

9.7. Bajer to potęga!

Wczoraj było właśnie to wyczekiwane party na plaży, więc nie byłam w stanie nic napisać, sorry pamiętniczku! Fabio dał mi wiele do myślenia... Ale po kolei – przygotowania do przyjęcia zajęły mi pół dnia. A samo party wyszło genialnie. Rozpaliliśmy ognisko, było wspaniałe, włoskie jedzenie, a Fabio grał na gitarze. Czyż można nie zakochać się w gitarzyście? Dziewczyny na całym świecie kochają się w gitarzystach i to dzięki nam, kochane, przemysł fonograficzny ma takie dochody, jakie ma! Od jego cudownego śpiewu dostawałam gęsiej skórki z rozkoszy! Jakie ma piękne dłonie, gdy tak uderza nimi w struny, jaki jest męski! Wydawało mi się, że śpiewa tylko dla mnie. Często zresztą patrzył mi w oczy i w ogóle... Fabio myślał, że ta moja gęsia skóra to z zimna i dał mi swoją koszulę. Głuptas! Ale w sumie fajnie, bo mam ją teraz na sobie. Nie będę jej prała, będę w niej... spała! Został na niej jego zapach, oszaleję z podniecenia! Zupełnie jakby tu był! Dobrze, że ciotka tego nie widzi, zmartwiłaby się siłą mojego nierozsądnego uczucia. A mnie wcale nie przeszkadza, że miał tyle dziewczyn przede mną. Może jestem dla niego też wyjątkowa?

10.7 Tajemnicze zniknięcie

Dzisiejszy dzień był koszmarem – Fabio zniknął! Nie pojawił się u nas, nie dzwonił. Vittoro nie wiedział gdzie jest, a może wiedział, ale nie chciał mi powiedzieć? Może mnie oszczędzał? Już wyobrażałam sobie Fabio z inną, w różnych pozach i pozycjach i ryczeć i wyć mi się z zazdrości chciało! Zdradza mnie, jeszcze zanim do czegokolwiek między nami doszło, to nie fair! Żałowałam wszystkich nie popełnionych z nim grzechów, a potem żałowałam, że on tak mi się podoba... Byłam potwornie rozczarowana. Może za łatwo dałam mu poznać, że czuje do niego miętę? Może trzeba było grać wyniosłą piękność z Polski? W końcu jestem wyjątkowa – jestem jedyną blondynką w promieniu kilku kilometrów... Cały dzień chodziłam jak błędna, aż Vittorio dopytywał się, czy mam te swoje babskie humory... Tylko ciocia Ilona patrzyła na mnie ze współczuciem. Fajna z niej ciotka, naprawdę!

11.7 Powrót skruszonego

Po nocy spędzonej prawie bezsennie, ranek wstał ponury jak dworcowy peron w listopadzie. Za oknem świeciło słońce, ale nie dla mnie. Chciałam zamknąć się w szafie i przespać resztę tego dnia. Na szczęście z marazmu wyrwały mnie głosy na dole. Jeden z nich  wydawał mi się znajomy i podobny do... tak, to Fabio! To on! Pojawił się! Zbiegłam na dół po trzy stopnie, niczym nimfa wodna przyodziana w powłóczystą koszulę nocną (wiem, że jest seksy...). Fabio na mój widok mało nie zemdlał. Oczy zrobił wielkie jak wilk w bajce o kapturku. Trochę się przestraszyłam, bo to w jego oczach to było chyba... pożądaniem? No, ale sama go przecież sprowokowałam... Fabio zaprosił mnie na spacer po plaży. Podobno wczoraj musiał jechać ze swoim ojcem coś załatwiać we Florencji, ale dziś ma dla mnie dużo czasu. Poszliśmy więc na długi spacer, cały czas trzymaliśmy się za ręce. Było to bardzo podniecające. I romantyczne, zwłaszcza jak Fabio narysował na piasku wielkie serce i powiedział, że mogę to jego i że należy do mnie... Cały dzień włóczyliśmy się razem i wszystko, co robił było tylko potwierdzeniem faktu, że jest wspaniałym facetem.

12.7.  Odwiedziny u Etrusków

Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Toskanii. Fabio powiedział, że chce pokazać mi tę niezwykłą krainę, całą usianą grobowcami Etrusków. Podobno można je zwiedzać. Grobowce? Czy to nie brzmi przerażająco? Chyba nie, z Fabio nic nie jest straszne. Będzie przygoda! Fabio pożyczył auto od ojca i pojechaliśmy na całodzienną wycieczkę. Strasznie było mi przyjemnie jechać z nim przez cudowną Toskanię – wokół tylko winnice, drzewa oliwne, słońce, cyprysy. Czułam się jak w jakiejś bajce. Grobowce okazały się bardzo tajemnicze i ciekawe. Podziemne, pośmiertne „mieszkania” starożytnych Etrusków pokryte są pięknymi malowidłami. Wchodziliśmy w ciemne czeluści tych domów - grobowców, trzymając się za ręce (bo to był fajny pretekst, te ciemności...). W jednym z nich coś mnie przestraszyło i instynktownie przytuliłam się do Fabio. Za chwilę poczułam jego wargi na swoich... To był nasz pierwszy, bardzo długi pocałunek. W dodatku w grobowcu. Myślałam, że zemdleję z nadmiaru emocji! Do niektórych grobowców prowadzą czasem tylko małe drogowskazy, bo są one położone na uboczu, nieczęsto odwiedzane przez turystów. Kiedy wracaliśmy z takiego odosobnionego miejsca, na parkingu obok naszego auta stał jeszcze jakiś inny samochód. Zobaczyłam w nim dziewczynę i chłopaka, całujących się namiętnie i nie zwracających uwagi na otoczenie. Ach, ci Włosi! Najważniejsza w życiu dla nich jest miłość! Fabio uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo...

14.7 Sesja zdjęciowa

Kolejny dzień, który także spędziliśmy razem. Fotografowaliśmy się jak szaleni. Fabio w różnych pozach, potem my - objęci, całujący się... Pocałunki Fabio są tak wspaniałe i podniecające, że nie wiem zupełnie, co się ze mną wtedy dzieje. Mógłby wylądować obok statek z Marsa, a ja i tak byłabym wpatrzona tylko w oczy Fabio i ledwie machnęłabym tym Marsjanom ręką na powitanie... Zdjęcia się przydadzą, jak będę wracać do Polski. O rany, powrót? Wcale nie chcę wracać, przecież umrę z tęsknoty! Jak mam teraz sobie wytłumaczyć, że to jest tylko wakacyjny flirt, bez szans na kontynuację, bez szans na wspólną przyszłość? No, wytłumacz to sobie, przecież jesteś rozsądną dziewczynką...

15.7. Fabio chce seksu

Trochę dziś było trudno. Fabio wyraźnie przestały wystarczać pocałunki. A ja nadal odnajduję w nich kosmiczne pokłady przyjemności, wcale mi się nie znudziły i nie pragnę na razie niczego więcej. Jednak, jego ręce są coraz bardziej natrętne. Hm. Przecież nie będę się z nim kochać tylko dlatego, że są wakacje, jestem zakręcona (albo zakochana, ale to na jedno wychodzi), a w dodatku wiem, że ta znajomość nie przetrwa nawet miesiąca, bo za chwilę stąd wyjadę do domu, do Polski? Dlaczego chłopcy są tacy skomplikowani? Czy ja muszę koniecznie podejmować decyzję, nie może być dalej tak miło i niewinnie i pięknie i namiętnie? Nigdy tego nie pojmę! Dlaczego niby mam swój pierwszy raz przeżyć z kimś, kto wprawdzie ogromnie mi się podoba i jest pociągający, ale tak naprawdę, to... ile ja go znam? 10 dni? A jak zajdę w ciążę? Nie, hormony hormonami, pragnę go pewnie równie silnie jak on mnie, ale są pewne granice wakacyjnej zabawy... Ciocia chciała ze mną dzisiaj porozmawiać. Okazuje się, że na ten właśnie temat. Odetchnęła z ulgą i powiedziała, że jest dumna z tego, że jestem taka dorosła i dojrzała. A poza tym ostrzegła mnie, że Włosi są naprawdę bardzo kochliwi. I żebym nie spodziewała się niczego po Fabio. A ja przecież niczego się nie spodziewałam. Chciałam tylko, żeby było namiętnie, wakacyjnie, egzotycznie, przygodowo i miłośnie. I tak było i jest!

16.7 Fabio mnie zaskakuje

I to miło. Wygląda na to, że opłaca się odmawiać seksu... Dostałam od niego bardzo ładny pierścionek, na pamiątkę. Na pewno będę Fabio pamiętać! On mnie chyba też, być może byłam pierwszą dziewczyną, która nie wskoczyła na jego skinienie do łóżka. Bardzo go lubię i kocham nawet, ale są pewne rzeczy, o których chcę samodzielnie decydować. Zauważyłam teraz coś na kształt szacunku w jego oczach. No, no... I przestał nalegać, chociaż nadal się ściskamy i całujemy. Musi nam to wystarczyć. I jest pięknie.

17.7 Miłosne wyznanie

Dziś był wielki dzień! Fabio powiedział mi, że mnie KOCHA!!! Że jestem dla niego wyjątkowa (a jednak!) i już smuci się z powodu naszego rozstania. Znowu dał mi prezent – nagrał na kasetę swoje włoskie piosenki. Czyż to nie cudowne! Będę wspominać ten wieczór na plaży, gdy grał na gitarze. Włączę sobie kasetę w jakiś jesienny wieczór i... Fabio też pytał mnie dzisiaj, czy można studiować  w Polsce i jakie są wyższe uczelnie. Czyżby miał jakieś plany? Z nadziei serce drży mi jak szalone!

18.7 Pożegnanie

Były łzy, była rozpacz całego świata. Piszę te słowa w autobusie, jadącym do Polski. Zajarzyła dla mnie jednak gwiazdka nadziei – Fabio w ostatnim zdaniu powiedział, że przyjedzie do Warszawy za dwa tygodnie, bo chce rozejrzeć się po uczelniach. Pytał, czy będzie mógł się u mnie zatrzymać... Boże, może nie wszystko stracone? Kocham go!!!

Tekst: B.Łukasiewicz, zdj. nortus.pinger.pl

 

 

piątek, 26 lipca 2013

Naleśniki po australijsku i kraj malinami płynący...

Mam gości z Australii. Serwowałam im naleśniki z  serem, posypane owocami i ozdobione kleksem własnoręcznie ubitej śmietany kremówki - i przy okazji dowiedziałam się, że w Perth (bynajmniej tam) jada się naleśniki nie tak "na bogato" - są to bowiem same placki posypane cukrem i skropione cytryną!

Moje, na sposób polski szalenie im jednak smakowały, a zrobiłam je tak:

Do placków usmażonych przez mamunię (nie miałam czasu samodzielnie, bo w pracy byłam) przygotowałam farszyk serowy z sera w wiadereczku (0,5 kg) firmy Jano. Może lepszy byłby twaróg, bo ten użyty przeze mnie ser na sernik jest mocno homogenizowany, ale łatwiej się za to wyrabia. Dodałam cukier waniliowy (ale prawdziwy, czyli cukier trzcinowy z utartą wanilią), żółtko i cynamon. Serową masę nakładałam na placki naleśnikowe i składałam w chusteczkę. Następnie odrobinę masełka na patelnię i naleśniki na to (pod przykrywkę), by się lekko przegryzły (zwłaszcza, że jest w farszu surowe żółtko). W międzyczasie ubiłam mikserem 30% śmietankę kremówkę i opłukałam różne owoce: maliny, poziomki (w ogrodzie mam, mniam!), truskawki, jagody, czarne porzeczki i wiśnie (tez własne, ogrodowe) - tyle, że trzeba ostrzec "zjadaczy" iż nie są wydrylowane. Serwowałam naleśniki na dużym obiadowym talerzu, posypane miksem owocowym ( a więc nie w środku, tylko na wierzchu) i ozdobione kleksikiem bitej śmietany.

Uszy się kangurzycom trzęsły i tyle! A wiśnie zrobiły furorę - u nich TAKICH owoców nie ma!!!! Podobnie jak poziomek, porzeczek, a pudełko malin (u nas to małe, które teraz kosztuje ok. 4 zł) w Australii kosztuje 20 dolarów... Jesteśmy więc krajem malinami płynącym!

Miętowy smak lata...


Mięta to chyba najbardziej znane i lubiane zioło. Aromat ma cudownie świeży, a jej właściwości lecznicze znane są od wieków. Czy mięta może nas jeszcze czymś zaskoczyć?


Znana była w starożytnym Egipcie. Wiemy to z pewnego antycznego papirusu jak i z odkryć w grobowcu egipskim, w którym zachowały się... liście mięty. Nazwa ziela, pochodząca z łaciny: „Mentha” wiąże się z pewnym mitem. Tak naprawdę pochodzenie nazwy jest greckie: Mintha była nimfą, jedną z Najad, w której zakochał się Hades. Została zamieniona w roślinkę przez zazdrosną o nią Persefonę.
Do Polski mięta pieprzowa dotarła pod koniec XIX wieku (aż wierzyć się nie chce, że tak późno!), a dokładniej w XIX w. zaczęto ją powszechnie uprawiać. Znanych jest aż 25 gatunków mięty. 8 z nich rośnie dziko u nas. Najbardziej ceniona przez zielarzy jest Mentha piperoni, czyli mięta pieprzowa. Nazwa bierze się z ostrego, piekącego smaku i zapachu świeżych liści. Zawierają one 2,5% olejku eterycznego. Jest to olejek zwany mentolowym, bardzo odświeżający. Taki sam jest też i smak mięty. Poza tym w 100 g mięty znajduje się: 4,8 g protein, 0,6 g tłuszczu, 2 g błonnika, 200 mg wapnia, 15, 6 mg żelaza oraz 60 mg magnezu.
Mięta wchodzi w skład bardzo wielu leków. Począwszy od orzeźwiających naparów (herbatek) - po preparaty stosowane na migrenę, nerwicę, chorobę lokomocyjną, tonizujące pracę żołądka i wątroby. Zioło zwiększa wydzielanie soków trawiennych, zmniejsza wzdęcia i biegunki, jest środkiem żółciopędnym. To najstarszy i najsmaczniejszy środek na niestrawność! Benedyktyni pili herbatę miętową wierząc, że nada ona głosowi czystość i miłe brzmienie, dlatego pastylki na gardło mają często taki właśnie smak. Mięta jest wspaniała na przeziębienia (np. w formie inhalowanej) i przy nadciśnieniu. Znieczula nerwy, przeciwdziałając w ten sposób wymiotom. Działa wspomagająco w przypadku bezsenności.
Mięta może zastąpić  kawę czy czarną herbatę. Jeśli dokucza ból głowy, filiżanka mocnego naparu pomoże już po 15-20 minutach. Już Pliniusz Starszy (starożytny encyklopedysta) proponował miętę jako środek na bóle głowy. Bez mięty trudno wyobrazić sobie domową apteczkę, bo to uniwersalne „ziółko” pomaga na wiele dolegliwości dnia codziennego. Powszechnie tez jest stosowana w kosmetyce – np. jako zapachowy i smakowy dodatek do past do zębów. Także jako składnik wód aromatycznych czy spirytusu, używanego do masaży przeciw bólom głowy.

Podobnie szerokie zastosowanie ma to zioło w przemyśle spożywczym. Miętowy smak uwielbiany jest w pastylkach, landrynkach, odświeża bowiem bardzo oddech, a miętowa guma do żucia jest najpopularniejsza. Z mięty produkuje się olejki do inhalacji, skrapia nimi chusteczki higieniczne. W Stanach Zjednoczonych uprawia się specjalnie wyhodowane gatunki, które stanowią dodatek smakowy gum do żucia. W naszej kuchni rzadko stosuje się miętę do przyprawiania potraw, a szkoda! Posiekaną można dodawać do mięs (oprócz wieprzowiny) albo farszów. Pasuje do zupy z groszku, pieczonych ryb. Częściej za to pija się u nas herbatkę miętową.
Mięta kwitnie od lipca do września, łodygi zbiera się w czerwcu - wrześniu, a liście w czerwcu, lipcu i sierpniu. Nadszedł więc czas na miętowe zbiory! Można zioło znaleźć w lesie, nad jeziorem, rzeką, wędrując po górskich szlakach. Wdychanie zapachu liści polnej mięty przynosi ulgę zmęczonemu podróżnikowi. Nic nie może się równać z kilkoma świeżymi listkami, które zaparzymy (krótko) lub dodamy do herbaty, zimnej wody mineralnej albo coli. Roztoczą bowiem taki aromat, że trudno się będzie mięcie oprzeć. I nie ma się po co opierać. Nadchodzą upały, wypróbujcie więc czarodziejskiego napoju:

- garść świeżych liści mięty

- 1 cytryna wyszorowana i pokrojona w plastry (częściowo można zostawić na nich skórkę)

- limonka, wyszorowana, pokrojona  w plastry ze skórką

- 1 l wody źródlanej schłodzonej lub o temp. pokojowej - to wtedy dużo lodu

Do dzbanka najlepiej 1.5 lub 2- litrowego wkładamy liście mięty, pokrojone cytrynkę i limonkę, zalewamy wodą z lodem lub jeszcze schładzamy wszystko w lodówce. To napój, który postawi na nogi w największy skwar!

 

 

środa, 24 lipca 2013

Multimedialny kokos

Palma kokosowa to jedno z bardziej wszechstronnych drzew na naszej planecie. Jej nazwa w sanskrycie - kalpa vriksha oznacza „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”. Może to alternatywa dla tych wszystkich owadów, które mamy w przyszłości jeść, jak chce FAO - vide poprzednia moja notka...

Palma kokosowa (kokos właściwy)  nie występuje już nigdzie w stanie dzikim. No, może na maleńkich, niezamieszkałych wyspach południowego Pacyfiku. Jest uprawiana w klimacie równikowym (Filipiny, Tajlandia, Malezja, wyspy Oceanii, Afryka, Ameryka Południowa). Dorasta do 30 m wysokości, a na jej szczycie powiewa zielony pióropusz 25-35 liści. Owocem jest kokos, a owocowanie palmy może trwać nawet 80 lat. Z jednego drzewa można uzyskać do 75 kokosów rocznie.  Mają one wiele talentów: potrafią np. dryfować tysiące kilometrów po morzach, nie tracąc zdolności do kiełkowania. Znajdowano je nawet w... Norwegii! 

Kto próbował otworzyć dojrzałego (czyli brązowego i twardego) kokosa to wie, że nawet młotek temu nie podoła...  Natomiast młody kokos jest łatwootwieralny - lekko owalny, zielony, może ważyć do 2 kg.  W Azji kupuje się go w ulicznych straganach, ociosanego zręcznie maczetą i podanego z rurką do picia (na zdj. z prawej), gdyż zawiera tzw. wodę kokosową - coś przepysznego i gaszącego pragnienie. 

Z czasem owoc żółknie i brązowieje. U podstawy owocu widoczne są wtedy tajemnicze trzy otwory. Są to "dziurki" kiełkowe, ale tylko jedna pokryta jest tak miękką błoną, że może się przez nią przebić kiełkujący pęd. Kokos zawiera dużo nasyconych kwasów tłuszczowych i cukrów oraz stanowi bogate źródło  witaminy C.  Zawiera też szereg  minerałów: potas, fosfor, magnez i żelazo. Ponadto zawiera pierwiastki śladowe: mangan, miedź, cynk, jod, selen oraz witaminy E i B. 

Teraz będzie trochę zagmatwane:  nasiono kokosu ( z lewej) jest chronione twardą skorupą. W stadium dojrzałości wypełnia je  płynne bielmo - mleko kokosowe. Jest ono pożywnym, podstawowym napojem w krajach klimatu tropikalnego. Znakomicie gasi pragnienie i „oczyszcza krew”. Woda zielonego kokosa  jest płynem niezwykle   bogatym w składniki odżywcze. Podobna do osocza krwi składem, jest używana w awaryjnych sytuacjach nawet jako... kroplówka (kto ogląda filmy z Jackie Chanem, ten wie!). Niektórzy twierdzą, że jest naturalną szczepionką p/grypie, obniża ciśnienie krwi i poziom cholesterolu, detoksykuje organizm, więc chętnie jest stosowana przez osoby odchudzające się. W Polsce zielone kokosy nie są osiągalne, ale pojawiła się już woda kokosowa w butelkach lub kartonach.

Miąższ - biały i mięsisty jest jadalny na świeżo lub wysuszony czy też po ugotowaniu. Starty na wiórki używany jest w cukiernictwie. Używa się go również do produkcji kosmetyków (wygładzania i rozjaśnia skórę) - pod postacią masła czy oleju kokosowego. temperaturze pokojowej ma stałą postać i biały kolor - trochę jak smalec. Przywieziony przeze mnie olej kokosowy do nanoszenia na skórę jest świetnym miernikiem temperatury - nie mogę go wylać z buteleczki przez 10 miesięcy chłodu w Polsce, jedynie latem, gdy moje mieszkanie nagrzeje się tak, że mam w nim powyżej 25 stopni Celsjusza, mogę znów używać mojego olejku. Nie boję się, że straci ważność  bo termin przydatności olejku zakupionego w 2007 roku to... 2030! Masło kokosowe stanowi smaczny tłuszcz jadalny, stosowany  nie tylko w cukiernictwie, do wyrobu czekolady i masła, ale także do produkcji mydła.  Może być on też stosowany w silnikach diesla. Wytłoki, w których znajduje się około 20% białka są natomiast używane jako pasza dla zwierząt. 

 

Mleczko kokosowe w kuchni

To jeden z podstawowych składników stosowanych  w tajskiej kuchni - np. do przygotowania zupy. Coraz popularniejsze jest także u nas - niektórzy zagęszczają nim polskie, a nie azjatyckie zupy (do owocowej świetnie pasuje - robiłam wczoraj wiśniową - pycha!!!) i sosy (zamiast śmietaną), robią desery (sami spróbujcie letni koktajl owocowy: puszka mleczka kokosowego i dowolne owoce: maliny, jagody, truskawki. Wszystko miksujemy i chłodzimy. Gotowe!).

Zupa wiśniowa:

- mleczko kokosowe (puszka lub karton)
- 1 kg wiśni
- cukier waniliowy

Wiśnie płuczemy, drylujemy i gotujemy w niewielkiej ilości wody - trochę mniej, niż na kompot. Po 20 minutach przecieramy wiśnie przez rzadkie sito, słodzimy waniliowym, dodajemy mleczko kokosowe z puszki. Jeśli dla kogoś zupa jest za rzadka, może dodać ugotowany wcześniej makaron typu wstążki lub łazanki. Podajemy zupę na zimno.

 

O palmie cd.

Ciekawe jest, że wszystkie części palmy kokosowej są użyteczne. Wykorzystuje się młode listki palmy - są jadane jako jarzyna - na surowo, po ugotowaniu lub marynowaniu. Z soku uzyskanego po nacięciu rośliny pod kwiatostanem uzyskuje się wino palmowe (po uprzedniej fermentacji), z którego produkuje się czasem ocet. Po destylacji wina palmowego uzyskuje się arak.  Z włókien orzecha zwanych koirą wytwarza się liny, pędzle, szczotki oraz maty.  Włókno stanowi także cenne podłoże do uprawy roślin jako substytut torfu. Pień palmy kokosowej jest wykorzystywany w budownictwie i do rzeźbienia, liście do produkcji koszy i strzech, budowy płotów czy ścian budynków. Skorupa owocu służy z kolei jako opał, wyrabia się z niej naczynia i inne drobne przedmioty użytkowe albo ozdoby, a po zmieleniu wykorzystywana jest do... produkcji plastiku. Mieszkańcy Hawajów z pni palmy robili bębny i małe kajaki.

Tak więc to niezwykle piękne i hojne dla nas, drzewa...

wtorek, 23 lipca 2013

Pozdrowienia z Islandii

Ubawiła mnie dziś kartka, przybyła zwykłą pocztą, napisana przez znajomych z Warszawy, których to poznaliśmy podczas szalonej wyprawy do Jordanii, Syrii i Libanu w 2005 roku (to już 8 lat minęło?).


Otóż ci znajomi są niezłymi globtrotuarami, jak to mówimy żartobliwie między sobą - i nadal podtrzymujemy pewną archaiczną (tylko ze względu na zaawansowany wiek naszej czwórki) tradycję - mianowicie wysyłania sobie kartek pocztowych z różnych zakątków świata, w które i nas, i ich nosi. Dziś właśnie przyszła kartka z Islandii, wysłana w lipcu.

Iwonka i Jerzy donoszą, że mimo połowy lata na Islandii: wieje jak w Kieleckiem, temperatury ok. 9 stopni Celsjusza, pada 5 razy dziennie, a piwo jest koszmarnie drogie (małe kosztuje 35 zł). W dodatku Islandczycy odkryli agroturystykę, w związku z czym turyści nocują albo w chlewiku, albo w budynkach po przetwórni mączki rybnej, na piętrowych łóżkach albo na pryczach.

Urocze, prawda? I te atrakcje z pewnością są dla nich dostępne za niemałe pieniądze, bo wiem, że jeżdżą z ekskluzywnym biurem, które organizuje nietuzinkowe wyprawy...

No to tyle na pociechę tym, którzy narzekają na swoje wakacje na południu Europy, że mleko za białe, a talerze za okrągłe, a słońce zbyt parzące :-)
zdj. z guidetoiceland.is

W pogoni za świerszczem, czyli latającym białkiem?

W niedawnym swoim poście zachwycałam się cykadami. Ponieważ ciągle jeszcze tkwię w domu zamiast uganiać się za nimi nad Morzem Śródziemnym, to muzykalne owady same do mnie przyszły. Nie cykady, oczywiście, to nie ich rejon – ale pojawili się ich wschodnioeuropejscy kuzyni - świerszcze.

W upalne wieczory grają jak opętane w ogrodzie, ale wczoraj jakiś odważny egzemplarz wskoczył mi na taras. Zważywszy, że znajduje się on na I piętrze i do pokonania było z poziomu ogrodu jakieś 4-5 metrów wzwyż, zadziwił mnie wyczyn świerszcza. Kolor ma nieciekawy – jest szary, nawet dość spory. Kiedy go dojrzałam, gdyż relaksował się na kaflach, natychmiast zapragnęłam schować go sobie w pudełeczku z otworami, żeby mi grał, a może nawet jesienią  przeniósł się do domu za kominek (wszak starożytni Grecy trzymali cykady w słomianych klateczkach http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/07/17/cykady-nie-tylko-na-cykladach/). Wyposażona zatem w tekturowe pudełeczko po malinach zaczęłam zbliżać się do świerszcza, a on… hyyyyc. Ja za nim, on znów hyyyc. I tak on hycał, ja ganiałam za nim między donicami z roślinnością. Potem wydawało mi się, że w popłochu przeskoczył barierkę, okalającą taras, spadając na bruk, gdzie sąsiedzi z parteru mają garaż. Wybiegłam przerażona go ratować – może się zabił, biedaczek? Zanim doszłam do miejsca wypadku – po świerszczu nie było ani śladu. Wróciłam zmartwiona do domu.

Po godzinie zaczęłam podlewać kwiaty na tarasie – znów mi wyskoczył świerszcz zza doniczki. Hurrraa, to jednak jest! Potwierdził to cykaniem. Cały wieczór chodziłam uszczęśliwiona melodią świerszcza. Potem przyszło mi do głowy, że może trzeba podać  mu coś na kolację? Co jadają świerszcze?

I przypomniała mi się anegdota z czasów studenckich - na egzaminie z literatury greckiej pani profesor Abramowiczówna kolegę, który męczył się nad przetłumaczeniem z greki na nasze wiersza, bodajże Pindara, w którym mowa była o cykadach, zapytała podchwytliwie: a czym się żywią cykady? Na co ów kolega: eee, aaa, uuuhm, sądzę, że niejako przechwytują muszki... Dla upewnienia się więc, jakiego rodzaju muszkę miałabym upolować dla mojego muzykalnego gościa podeszłam do Andrzejka, który siedział przy kompie, i poprosiłam go, by poszukał w internecie, czym się żywią, bo chciałabym, żeby ten tarasowy świerszcz u nas zamieszkałNa co mój mąż z lekkim roztargnieniem (bo był szalenie zajęty szukaniem schematu rozrusznika do kosy spalinowej): to może go zamelduj?

 

A może go nawet zamelduję, na razie podarłam ze złością artykuł z Rzepy, w którym piszą, że owady to przyszłość kulinarna Ziemi. No to teraz będzie znów ukłon w stronę gotowania, chociaż nie podam Wam przepisu na smażonego świerszcza…. Otóż, podobno masowa hodowla i jedzenie owadów mają rozwiązać problem wyżywienia ludzkości. Już w połowie naszego wieku na Ziemi będzie 9 miliardów ludzi! Czym ich wyżywić, skoro tereny uprawne mamy już wykorzystane do maksimum? Bydło hodowlane zużywa 8% światowych zasobów wody, oceany straciły zdolność regeneracji i do 2050 roku wyginie większość jadanych przez nas ryb. A hodowle morskie? Nieopłacalne - do wyhodowania 1 kg łososia potrzeba…4 kg sardynek! Wyhodowanie 1 kg tuńczyka to 14 kg innych ryb! Co nas zatem czeka? Zabraknie drobiu, wieprzowiny, wołowiny, ryb. Będzie za to: plankton, meduzy i … owady! W ślad za tymi informacjami podąża FAO, nawołując do masowej ich hodowli. Po prostu: jedzmy owady, są ich biliony, są bogatym źródłem białka, soli mineralnych i witamin… Do wyhodowania 1 kg owadów potrzeba tylko 2 kg pożywienia, twierdzi FAO. Mogą być, ba, są w tej chwili już spożywane na różne sposoby: w całości, starte na proszek, dodawane do zup i makaronów itd.Podobno 2,5 miliarda ludzi ma w tej chwili owady w swoim codziennym menu. Jest to ok. 1400 gatunków latającego białka: do nabycia w Meksyku, Gabonie, Tajlandii (sama widziałam), podawane są już także w snobistycznych restauracjach europejskich (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/02/17/insektowa-restauracja-w-warszawie) i amerykańskich…

No cóż, nawet jeśli jest jak w tym starym dowcipie o muchach i g.....e: 2,5 miliarda ludzi nie może się mylić, ja na pewno nie skonsumuję mojego świerszcza!

sobota, 20 lipca 2013

Chłodniki i arbuzowe koszyki

Ostatnio ciągle mam jakichś gości. Z tego powodu stałam się seryjną... producentką chłodników. Tym bardziej, że temperatura za oknem sprzyja jedzeniu na zimno. Drugim popisowym numerem kulinarnym, którym gości dopieszczam deserowo (to natomiast, co zdarza się między chłodnikiem a deserem na ogół ulega zmianom) jest arbuzowy koszyk smakowitości.

Zauważyłam, że podawanie przepisów kulinarnych na blogach zwiększa znacznie czytelnictwo tychże, porzucam więc chwilowo literaturkę dla receptur tak oczywistych, że dla mnie aż nudnych. Ale skoro to najbardziej zachęca wszystkich do odwiedzin, to silwu ple, jak mawiają Chińczycy.

Chłodnik robię tak:

- kupuję 2 opakowania zsiadłego mleka

- 1 opakowanie jogurtu naturalnego

- słoik wiórków buraczkowych

- seler naciowy

- pęczek kopru, pietruszki

- ogórka świeżego oraz małosolnego (lub kiszonego)

- młody czosnek.

Do kwaśnego mleka dodaję na oko wiórki buraczkowe - każdy musi sam wypróbować, czy zadowala go pół słoika czy cały. Następnie wzbogacam chłodnik o resztę produktów - wszystko drobno posiekane (seler, koper) lub starte na tarce (ogórki). Czosnek w umiarkowanej ilości (1 ząbek), rozrzedzam chłodnik jogurtem (bo w pewnym momencie jest bardzo gesty od dodatków), przyprawiam ewentualnie solą i pieprzem, wlewam do miseczek i ozdabiam połówką gotowanego na twardo jajka. Proste jak konstrukcja cepa.

Malowniczy deserek z arbuza jest ciut trudniejszy. Najważniejsze kupić kształtnego arbuza bez skazy, przepołowić. Z połówki wydrążyć miąższ, brzeg powstałej w ten sposób miski wyciąć w ząbki - mamy naczynie. Teraz do środka włożyć mieszankę owoców: winogrona, pocięty w kostkę arbuz, truskawki, brzoskwinie, morele, maliny, jagody - co się wam owocowego nawinie. Im bogatsza mieszanka tym lepiej. Ładnie to umieścić w arbuzowej misie, polać dowolnym sosem: może być woda z sokiem cytrynowym i miodem, można wszystko tylko skropić cytryną albo dodać ciut syropu - np. z granatów. Ważne, by sałatka się dobrze schłodziła w lodówce, a owoce "się przegryzły". Koszyk owoców wygląda bajecznie na stole - i tak samo smakuje.

środa, 17 lipca 2013

Cykady nie tylko na Cykladach...

To, co zawsze dodaje uroku podróżom w rejony Morza Śródziemnego to (przynajmniej dla mnie) dźwięk... cykad. Fascynują mnie te owady, a ich hałaśliwa czasem muzyka kojarzy mi się ze słońcem, zapachem ziół, palmami i nastrojem beztroskich wakacji... Cykady, rozsławione przez piosenkę Maanamu występują nie tylko na Cykladach... 

Cykadowate (Cicadidae) to owady z rodziny hm, pluskwiaków. Rozpoznawane są po dźwiękach, wydawanych przez samce za pomocą tymbali ("instrumentu" u nasady odwłoka). Żyją na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Antarktydy. Prawdopodobnie liczą 3000 gatunków. Najpospolitszy jest piewik mannik (Cicada orni L.). To owad średniej wielkości (ok. 3 cm długości), a dźwięki przez niego wydawane należą do dosyć nieprzyjemnych i bardzo głośnych. Same owady dzięki szarej barwie ciała i przezroczystym skrzydłom są praktycznie niewidoczne na korze drzew. Cykady dzielą się na jednoroczne i okresowe (periodyczne). Te drugie to najdłużej żyjące owady na Ziemi. Cykl życiowy czterech ich gatunków to 13 lat, trzech - 17!
Tymbale, czyli cykadowy instrument grający, są właściwie częściami szkieletu zewnętrznego, przekształconymi w błoniaste "żebra" (membrany). Wprawiane w wibracje za pomocą mięśni owada czynią z jego ciała pudło rezonansowe. Cykady mają też „zainstalowane” przez naturę swoiste „wzmacniacze” – specjalne poduszki powietrzne. Niektóre cykady potrafią wydawać dźwięki powyżej 108 dB (to siła młota pneumatycznego z odległości jednego metra!).
Cykl rozwojowy cykad jest niesamowity: z jaj składanych przez samicę wylęgają się larwy, które zagrzebują się w ziemi i spędzają tam co najmniej kilka lat, żywiąc się sokami korzeni roślin. Są gatunki, których larwy przebywają w ziemi 17 lat. Jaki jest sens cyklu życiowego, w którym tyle lat spędza się pod ziemią – a zaledwie sześć tygodni na powierzchni? Zagadka dotyczy siedmiu spośród prawie 3 tysięcy gatunków. Po wieloletnim stadium larwy owad przeobraża się w postać dorosłą. Larwa opuszcza więc swoją podziemną kryjówkę, wspina się na pień drzewa i rozpoczyna się jej metamorfoza - wyłania się smukła postać cykady. Delikatne skrzydła szybko twardnieją i wkrótce owad jest gotowy do pierwszego lotu. Pusta powłoka larwy pozostaje na pniu. -zdj. z prawej. Osobniki dorosłe żyją jednak dość krótko.
Jestem wielką miłośniczką cykadowej muzyki. Aby posłuchać ich koncertów wyprawiam się w rejony Morza Śródziemnego. Nie wyobrażam sobie bowiem urlopu bez cykad. Bardzo trudno jest jednak zlokalizować cykadę. Kiedy słyszymy cykanie nie bardzo wiadomo gdzie dokładnie i w jakiej odległości owady się znajdują. Z pewnością to nie przypadek - cykady umieją dezorientować drapieżniki (ptaki, małe i duże ssaki a nawet zwierzęta domowe), które mogłyby je znaleźć i zjeść na obiad…

Dla kogo ta pieśń?
W świecie owadów wiele samców zwabia samice dźwiękami. Ponieważ nie posiadają strun głosowych i płuc do śpiewania serenad, dźwięki wydają pocierając części ciała (np. skrzydła, odnóża) lub używając specjalnych narządów, jak cykady tymbali. Owady mają też zwyczaj cykać w chórach… Niesamowita jest synchronizacja tej „orkiestry”, setki tysięcy osobników grają we wspólnym rytmie! Świerszcz, pasikonik i cykada są często ze sobą  mylone, aczkolwiek każdy kto chociaż raz słyszał cykadę i naszego rodzimego pasikonika – potrafi odróżnić tę melodię… Dźwięk cykad jest niezwykły, dla mnie uspokajający. Intensywność tego śpiewu wzrasta w południe, cykady lubią bowiem grać w najgorętszych promieniach słońca, potem przez całą porę sjesty - aż do zachodu słońca.

Ubiegłego lata byłam w Prowansji i zauważyłam coś ciekawego – cykady rozśpiewywały się szaleńczo późnym popołudniem, grały przez godzinę, by umilknąć nagle po 21.00, gdy zaszło słońce. Każdego dnia milkły parę minut wcześniej, bo słońce wcześniej zachodziło -  zegarki można było regulować! Prowansja wybrała sobie cykadę (razem z lawendą)  na swój symbol, a jej wizerunki: malowane, rzeźbione, wyszywane można było kupić jako pamiątkę w każdym miejscu (zdj. po lewej). To symbol ogólnie - Południa. Nie Prowansja jest jednak jej ojczyzną, bo o cykadach pisali już starożytni greccy autorzy – poeci, dramatopisarze. Warto wiedzieć, że starożytni Grecy trzymali cykady w klateczkach ze słomek, by napajać się ich śpiewem. Chętnie bym ten zwyczaj naśladowała, gdyby tylko znalezienie /złapanie żywej cykady było takie proste!

Mityczny owad
U źródeł fascynacji tym owadem u Starożytnych  były 3 niezwykłe fakty przez nich zaobserwowane:
- owad rodzi się z ziemi po wielomiesięcznym albo wieloletnim pobycie w stadium larwalnym,
- cykada zatem przezwycięża starość poprzez cykliczne odradzanie się (zrzucanie starej powłoki cielesnej) - czyż więc nie jest żywą ilustracją mitu o wiecznej młodości?
- odżywia się rosą i  powietrzem przesyconym południowym światłem…

Po kilkunastu latach podziemnego życia, odradzający się osobnik  wyłania się z ciała larwy. Nic dziwnego, że w dawnej Grecji cykada była symbolem nieśmiertelności. W wyposażeniu grobu z epoki brązu w Mykenach znaleziono np. kilka amuletów w kształcie przypominającym larwalne („podziemne”) stadium cykady. Homer w Iliadzie, opisując zgromadzenie Rady Trojańskiej skupionej wokół króla Priama, używa porównania do cykad: „Starość ich już uwolniła od walki, lecz byli mówcami znakomitymi, podobni leśnym piewikom, co w gęstwie  drzewa ukryte tryskają dźwiękiem jak kwiat delikatnym...” Cykada była w Starożytności popularnym elementem zdobniczym. Tukidydes pisze, że przedstawiciele najstarszych arystokratycznych rodów ateńskich upinali „włosy w warkocz za pomocą złotych spinek w kształcie świerszczy”. Znaleziono w grobowcach ozdoby w jej kształcie, np. broszki.

 Amerykańska plaga
Odmiana cykady, która żyje na południu Stanów Zjednoczonych, to właśnie ta o 17 letnim cyklu rozwojowym. Jest tam nazywana mylnie szarańczą. Kolejne wylęgi są wydarzeniem na wielką skalę: towarzyskim, kulinarnym, naukowym. Entomolodzy je numerują, np. w 1970 r. był tak zwany Brood X (czyli dziesiąty wylęg). Co 17 lat urządza się wtedy „cykada party”, na których je się smażone i preparowane owady, przy wtórze ich żywych pobratymców, śpiewających „na całe gardło” w okolicy. Ponoć chrupiące cykady, wyglądające jak frytki smakują jak… szparagi. Owady te nie są niebezpieczne dla ludzi - nie gryzą ani nie żądlą. Nie wyrządzają też szkód w otoczeniu, bo żywią się głównie sokami roślin, nie mogą więc zniszczyć upraw jak szarańcza.

Siedemnaście lat pod ziemią!
W połowie czerwca samice składają na listkach lub gałązkach 400-600 jaj. Na początku lipca giną ostatnie dorosłe osobniki. Na początku sierpnia wyklute na drzewach poczwarki pod swoim ciężarem spadają na ziemię. Wygryzają się w źdźbła trawy tuż przy gruncie, a następnie gryząc korzenie, osiągają głębokość ok. 30 cm. Docierają do korzeni drzewa, z którego spadły, i wkłuwają w nie rurkowaty narząd, który pozwoli im czerpać z nich soki. W tym momencie zegar biologiczny zostaje wyłączony na 17 lat. Po ich upływie, w maju, kiedy temperatura ziemi osiągnie 18 stopni C, cykady rozpoczynają marsz na powierzchnię. Po wygrzebaniu się z ziemi brązowa poczwarka ma około 2-3 cm. Wspina się na pierwszą napotkaną powierzchnię pionową i tam się zaczyna przepoczwarzanie do postaci dorosłej. Cykada wychodzi ze swej starej skóry jako osobnik o zielonkawo-mlecznym kolorze, z intensywnie czerwonymi oczami i ze złożonymi skrzydełkami.
Ich rozwijanie i suszenie trwa około dwóch godzin. Dzieje się to wszystko wieczorem lub nocą, kiedy owady są trudniej widoczne dla swoich naturalnych wrogów: ptaków, gadów, dzikich, ale także domowych zwierząt. Bogate w białko, delikatne mięso cykad jest cennym urozmaiceniem menu psów i kotów. Ich właścicieli - czasami też. Cykady szybko dochodzą do dorosłej postaci, żywiąc się płynami. Osiągają długość 4-5 cm i brązowo-żółto-czerwone ubarwienie. Z końcem maja lub początkiem czerwca rozpoczyna się najintensywniejszy, godowy okres ich życia. Samce śpiewają, przywołując samice… Krótko po akcie giną, samice tylko złożą jajeczka i też znikają. W Princeton w połowie czerwca  w "roku cykad" - nie daje się przejść bez rozdeptania tych owadów. Zlatują z drzew, siadają na ubraniu i we włosach. Opadają na parkujące samochody, wlatują do domów, samochodów, oczu i ust. Dokładnie oblepiają drzewa, ławki i budynki miasta. Hałas nie pozwala robić nic poza fotografowaniem, obserwowaniem i ewentualnie smakowaniem cykad… Z pewnością przeżycie takiego cykadowego najazdu nawet dla ich wielbicieli - nie jest łatwe...

Nie wybieram się do Princetown, lecz nad Morze Czarne w tym roku. I już się trochę martwię, czy tam spotkam cykady. Bez nich mój urlop będzie niepełny!


Post scriptum z 2022 r. - poniżej film, który udało sie nakręcić w tym roku w Albanii!

niedziela, 14 lipca 2013

Z pamiętnika optymistki

Ten pamiętnik został przypadkiem odnaleziony w poczekalni u dentysty. Publikuję jedynie fragmenty. Całość jest bardzo pouczającej treści... 

poniedziałek: Ależ wspaniały wiatr wiał dziś rano gdy szłam do szkoły! Muskał moje włosy i łamał gałęzie okolicznych drzew. Leciały też dachówki. Pewnej kobiecie porwał pustą torbę reklamową (pewnie szła na zakupy) i miotał nią (torbą, znaczy się) po całej ulicy. W dodatku zaczęło padać. Byłam wyposażona  wprawdzie w parasol, ale nie udało mi się go nawet otworzyć. Natychmiast wywracał się na nice, mokłam więc całkiem dobrowolnie, bo przeczytałam gdzieś, że deszcz świetnie działa na cerę. Wspaniała okazja, by to sprawdzić! Kiedy nadjechał oczekiwany tramwaj, moja cera była już wystarczająco nawilżona deszczem. Woda strugami lała mi się za kołnierz kurtki i chlapała dookoła, wobec czego zamókł mi, wyjęty z kieszeni, bilet. Nie mogłam go skasować. Na następnym przystanku wsiadł kanar i mnie przyłapał. Był wyjątkowo dobrze ułożonym, młodym człowiekiem, z prawdziwą przyjemnością zapłaciłam więc karę. Obiecałam sobie, że napiszę do przedsiębiorstwa komunikacyjnego, żeby zatrudnili więcej takich miłych kontrolerów! Kiedy wysiadałam na przystanku pod szkołą, wiatr mnie tak musnął, że upadłam na chodnik i złamałam sobie rękę. Jakie to szczęście, że mam jeszcze jedną! Ten sam kontroler zadzwonił po karetkę. Z pogotowia zdążyłam akurat na ostatnią lekcję. Przez ten świeży gips stałam się centrum zainteresowania profesora od historii. Wypytywał mnie o Łokietka. Uważam, że to bardzo miłe z jego strony, chciał być w temacie. Oczywiście powiedziałam mu wszystko, co wiedziałam o ostatnim królu Polski. Profesor na to, że jeszcze nigdy nikt go tak nie zaskoczył! Aha! Chyba mu się trochę podobam... Postawił mi jedynkę, dla niepoznaki.

wtorek: Nie opisywałam jeszcze swojej nowej szkoły. Gmach jest cudownym, romantycznym, zabytkowym zamczyskiem, ciemnawym, i jak mówią niektórzy złośliwcy – dość ponurym. Ja bynajmniej nie odnoszę takiego wrażenia. Na przerwach można wymyślać wiele wesołych rzeczy: wyścigi między kolumnami itp. Fajowa ta szkoła! Pełno w niej labiryntów i stromych schodów. Śledziłam właśnie na dużej przerwie Karola z III D, który się we mnie kocha, ale dla zmylenia śladów oprowadza się z tą Baśką z II C. Schody są jednak strome. Pośliznęłam się dosyć niefortunnie... Efekt? Noga do niczego. Złamana. Dyrektorka szkoły wezwała pogotowie. Ludzie z klasy nie mieli dzięki mnie matmy. Wszyscy pomagali sanitariuszom. Nie wiedziałam, że jestem tak powszechnie lubiana. Bo przecież przyjaciół poznaje się w biedzie! Aha, pod szkołą, gdy wnosili mnie do karetki, mignęła mi przez chwile sympatyczna twarz kontrolera z wczoraj...

środa: Tym razem zatrzymali mnie w szpitalu. Jest bardzo fajnie. Leżę sobie jak jakaś księżniczka na ziarnku grochu. Noga na wyciągu i unieruchomiona ręka. Wszyscy pacjenci, którzy są akuratnie „na chodzie” przychodzą mnie oglądać. Chyba z braku innych sensacji. Tyle się więc wokół mnie dzieje, że trudno mi się nudzić. Dziś w nocy wicher (wieje przecież tak cudnie już od poniedziałku) wypchnął okno z ram i spadła mi niedokręcona, okienna klamka - prosto na głowę. Na czole natychmiast wyrósł guz wielkości i koloru bakłażana. Niezły okaz. Całe konsylium lekarskie go podziwiało. Także kontroler z tramwaju, który wpadł mnie odwiedzić. Dowiedział się wczoraj gdzie mnie odwożą. Niewiele mówił, ale przyniósł mi porcelanowego słonia z podniesioną trąbą. Powiedział, że na szczęście. Wracając do guza, będę teraz musiała zmienić uczesanie, może na jakąś fajową fryzurę z grzywką? Od dawna się nad tym zastanawiałam, a tu proszę, klamka okienna rozwiązuje mój fryzjerski dylemat! Czy to nie szczęśliwy zbieg okoliczności? Więcej jednak takich „zbiegów” nie będzie, bo przestawiono moje łóżko jak najdalej okien.

czwartek: Do koleżanki, która leży ze mną na tej samej sali, przyszedł w odwiedziny jej chłopak z młodym psiakiem, takim śmiesznym pulpecikiem. Facet schował go za pazuchą kurtki, żeby mógł go w ogóle wnieść na salę. Sympatycznie wyglądający pieseczek (sama słodycz!) chyba poczuł do mnie miętę, bo wyskoczył spod kurtki i z wielkim warkotem ugryzł mnie w zdrową nogę. Dyżurny lekarz stwierdził, że czeka mnie seria bolesnych zastrzyków w podbrzusze - pies nie był jeszcze szczepiony, bo chłopak miał go dopiero od kilku dni. Dobrze, że zastrzyków nie będę dostawać w pupę, bo jak tu się pokazać z posiniałymi od igieł pośladkami na basenie, gdyby przyszła mi nagle ochota, by popływać w październiku? W każdym bądź razie pomysł pływania zganił Michał (tak ma na imię kontroler z tramwaju, który dzisiaj przyszedł mnie odwiedzić), twierdząc, że najbliższe tygodnie powinnam spędzić nie wychodząc nigdzie z domu. Przyniósł mi też takie zabawne  kalkomanie z czterolistną koniczyną, którą kazał mi poprzyklejać w różnych miejscach. Ciekawe, co to oznacza? Czy on się do mnie tą koniczyną zaleca?

piątek: Dziś wieczorem stłukłam sobie okulary, kładąc się na nie niechcący podczas nader interesującej lektury („Chłopi” Reymonta) w szpitalnym łóżku. Pogruchotały się doszczętnie, łącznie z oprawką (przycisnęłam je jeszcze ręką w gipsie, nie miały szans). I tak wszyscy twierdzili, że lepiej wyglądam bez nich. Na zegarek mogę przecież patrzeć przez szkło powiększające... Michał wyglądał dzisiaj na lekko podłamanego. Chyba ma jakieś kłopoty, ale za krótko się znamy, by porozmawiać na tak osobiste tematy. W pewnej chwili wyszedł i wrócił po godzinie z pluszowym, błękitnym delfinkiem. Co on tak z tymi zwierzętami?

sobota: Przyszli moi rodzice w odwiedziny. Nareszcie! Mama przyniosła termos z domowym rosołem, który tak uwielbiam. Podczas gdy nalewała mi go do filiżanki, tato nieopatrznie potrącił jej łokieć. Mama wylała na mnie dość gorący płyn. Właściwie to prosto na niezagipsowaną rękę. Mam szczęście, mogłam mieć poparzoną rosołem twarz! Po rodzicach prawie zaraz zajrzał Michał. Miał dziwnie przestraszone oczy, a gdy dowiedział się, z jakiego powodu zabandażowali mi drugą rękę, siedział przy moim łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach. Chyba ma straszne kłopoty. Biedactwo, a tak chciałabym mu pomóc! Naprawdę zdążyłam go już polubić. W końcu nie musi mnie odwiedzać w szpitalu, jest zwyczajnym znajomym z tramwaju!

niedziela: Obudziłam się dopiero wieczorem, po całym dniu otępiającego snu. Dowiedziałam się, że jestem po operacji wycięcia wyrostka robaczkowego! Lekarz pomylił mnie po prostu z koleżanką od psa, bo moje łóżko po wypadnięciu okna przestawiono. Właściwie, to do czego mi ten wyrostek był potrzebny? Skoro się go wycina, to w porządku, no nie?? Kiedy tylko przyszedł Michał, natychmiast się z nim skonsultowałam w kwestii nieprzydatności wyrostka. Michał zemdlał. Jak ja mogłam obarczać go swoimi problemami, kiedy on jest tak wątłego zdrowia? Michał wylądował na sali obok mojej, bo stłukł sobie głowę. Nie będzie musiał mnie teraz odwiedzać. Po prostu będzie cały czas na miejscu...

poniedziałek: U mnie się dzisiaj kompletnie nic nie działo, ale Michał jest prawdziwym pechowcem. Przez to lekkie obrażenie głowy, którego nabawił się podczas omdlenia, leży w szpitalu, a tu od razu odkryli u niego przepuklinę! Tylko się dostać w łapy doktorów! Będzie miał operację. Byłam u niego wieczorem i nawet nie używałam kul, by przejść tych parę metrów. Michał, mimo czekającego go zabiegu był podejrzanie wesoły. Jego wesołość znacznie się zwiększyła, gdy oznajmiłam, że dzień był trochę nudny, ponieważ nie mam mu nic ciekawego do opowiedzenia. Mówił coś bez sensu pod nosem, w rodzaju (o ile dobrze usłyszałam): ”przeszło na mnie, przeszło na mnie!”. Potem stwierdził, że bardzo mnie lubi. Ciekawe... Czy to skutek leków, które mu tu podają? Tak czy siak, spędzimy razem jeszcze kilka dni, więc sprawdzę prawdomówność Michała! I jego uczucia...

Tekst: Beata Łukasiewicz. zdj. kobieta.pl

sobota, 13 lipca 2013

Błękitne pantalony

Złośliwy żart może być początkiem całkiem interesujących zdarzeń... 

Od dobrej godziny krążyłam z Gochą, moją najlepszą przyjaciółką, po piętrach domu towarowego. Nasza klasa co roku organizuje zabawę w „mikołajki”. Polega to na tym, że każdy losuje osobę, której robi prezent za ustaloną gremialnie kwotę (np. 10 zł). Rozdanie „fantów” miało nastąpić już jutro, bo jutro jest właśnie 6-go grudnia! A my z Gonią byłyśmy „w lesie” z prezentami. Nie miałyśmy nawet batonika... Ja w ogóle byłam w wielkiej kropce, bo wylosowałam Marcina. To klasowy dziwak, trochę kujon, trochę oferma i samotnik, któremu trudno coś kupić. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie ma pojęcia, co go w ogóle interesuje. Mało go znam, chociaż już drugi rok jesteśmy razem w klasie. Gosi z kolei trafiła się w losowaniu Elwira, taka sobie dziewczyna z trzeciej ławki od końca, która wyróżnia się krzykliwym stylem malowania się. Po prostu „Koszmar z ulicy Tandeta”. No więc krążyłyśmy po wszystkich stoiskach, szukając jakiegoś natchnienia. Wreszcie zobaczyłam atrakcyjną wyprzedaż na dziale męskim:

- Może kupię Marcinowi krawat z poliestru? – czytałam metkę.- Tylko 10 złotych! Przyda mu się, jak pójdzie do teatru, na imieniny wujka albo do urzędu – powiedziałam do Gośki. W końcu licho wie, w jakim towarzystwie obracają się tacy „uczeni” i spokojni faceci jak Marcin. Może i lekcje odrabiają w krawacie?

- Tak, tak, na pogrzeb też może mu się przydać... – powiedziała z roztargnieniem Gośka. – Albo na wesele. Zaraz się jednak ożywiła: - Eee tam, popatrz! Lepsze będą te kalesony, on jest na pewno okropnie praktyczny. Sama widziałam, jak składał papierek po drugim śniadaniu i chował do plecaka. Na te kalesony wydasz jedyne 7 złotych, za to Marcin będzie ci całą zimę wdzięczny. Lada dzień przyjdą przecież mrozy. Dzięki tobie nie będzie marzł! – nabijała się ze mnie Gośka, wygrzebując spod sterty bielizny ogromne, błękitne gacie męskie w rozmiarze XXXL. Nie były za piękne. Pewnie dlatego przecenili je tak bardzo.

- Nie, to byłby chwyt poniżej pasa... – powiedziałam z wahaniem, nie zauważając, że wyszedł mi niezły żart.

- Dosłownie, poniżej pasa! – zaśmiała się Gośka. – Ja bym się na twoim miejscu ani przez chwilę nie zastanawiała! – podpuszczała mnie dalej. - Zostanie ci jeszcze na batonik!

Właściwie pokusa była duża. Jak sobie tylko wyobraziłam Marcina, szczupłego blondyna średniego wzrostu, w tych wielgachnych kalesonach, ogarnęło mnie takie rozbawienie, że zaraziłam nim Gośkę. Gumkę tych kalesonów miałby pewnie pod brodą, a w jedną nogawkę swobodnie mógłby odziać obie nogi. Obie, prawie pękając i zataczając się ze śmiechu, podeszłyśmy do ekspedientki. Zakup został dokonany!

- No, a co ty masz dla Elwiry? – oprzytomniałam.

- Z tą dziewczyną to nie problem, wystarczy choćby lakier do paznokci. Przynajmniej wybiorę jej jakiś normalny kolor i kto wie, może zostanę jej wizażystką? Gdyby umiała się ubrać, byłaby z niej całkiem niezła laska!

- No tak. A ja nie wiem, czy Marcin ucieszy się z mojego prezentu. Raczej wątpię... – już ogarniały mnie wątpliwości...

- Zaczynasz pękać? Daj spokój! Po pierwsze, nie będzie wiedział, od kogo jest prezent. Po drugie - nie chodzi o jego radość, tylko o nasz ubaw – powiedziała moja przyjaciółka. – W końcu nie robimy nic złego, tylko odrobinę śmiesznego – przekonywała mnie.

Ja jednak nie byłam pewna, czy chciałabym, żeby ktoś zabawił się w ten sam sposób moim kosztem... Gdybym dostała wściekle różowe, bawełniane reformy damskie w rozmiarze XXXL, w dodatku prawie na oczach całej klasy, z pewnością zapadłabym się pod ziemię...

Na drugi dzień były te nasze mikołajki. Czekałyśmy z niecierpliwością na lekcję wychowawczą, na której miało być rozdanie prezentów. Od samego rana, niemal od pierwszego dzwonka obserwowałam Marcina. Z lekcji na lekcję wydawał mi się coraz bardziej interesujący. Dostrzegłam, na przykład, że ma śliczne rzęsy. I bardzo ładne dłonie. Były nadal ładne, gdy dostał swoją paczkę i rozwijał prezent. Skoro tylko jego oczom ukazały się potężne, błękitne pantalony, zaczerwienił się cały, rozglądając wokół. Nasze spojrzenia się spotkały. W jego oczach było rozczarowanie i smutek. Starałam się być poważna, ale ścisnęło mnie w serduchu. Dobrze, że nie za wiele osób zwracało na niego uwagę, ale i tak jeden czy drugi chłopak rzucił mu złośliwie:

- Co dostałeś, Marcin? Ochraniacze na klejnoty rodzinne? Zamierzasz grać w hokeja?

Było mi głupio. Co za kretyński prezent! Ani śmieszny, ani praktyczny. Wyrzucone pieniądze i zranione uczucia. Ja przynajmniej dostałam śliczną maskotkę. A on? Co może zrobić z tymi kalesonami? Pociąć na szmatki do kurzu? Bezsens! Sumienie gryzło mnie coraz mocniej. Nie lubię być bezinteresownie złośliwa, a Marcin w końcu w niczym  mi nie podpadł. Ot, mijaliśmy się całe dwa lata. Zrobiłam ten żart z głupoty, bez zastanowienia. Postanowiłam wszystko odkręcić, przyznać się do pomysłu z prezentem. Tego dnia nie miałam jeszcze odwagi, ale nazajutrz...

Marcin przyjął moją spowiedź ze spokojem. Ponieważ sama zadeklarowałam się, że mogę zadośćuczynić temu aktowi głupoty, zastanawiał się cały kolejny dzień nad tym. Wreszcie oznajmił mi moją „pokutę”:

- Słuchaj, Moniko... Chciałbym, żebyś mówiła wszystkim, że... że jesteś moją dziewczyną. Że chodzimy ze sobą, rozumiesz...

- Słucham?? – ze zdumienia pogorszył mi się słuch.

- Że jesteśmy parą... – powtórzył. – Taka dziewczyna jak ty, ładna, znana w szkole, o której względy i przyjaźń zabiegają inni to dla mnie prawdziwy skarb. Choćby udawany... – Chwilę, ludzie! Czy on mówi o mnie? O MNIE? To ja niby jestem tą pożądaną, lubianą, obleganą? Jemu się najwyraźniej pomyliły osoby.

- Marcin, przecież ja nie jestem nikim takim...

- Dla mnie właśnie jesteś.

To wyznanie przewróciło mój świat do góry nogami. Nie mogłam zostawić na pastwę losu człowieka, dla którego znaczyłam tak wiele. Każdy lubi być idolem, prawda?

Postanowiłam nie przyznawać się Gośce, że zawarłam z  Marcinem taki układ. Zwłaszcza, ze nic prócz gadania nie musiałam robić. Odczekałam trzy dni i powiedziałam niedbałym głosem mojej przyjaciółce:

- Chodzę z Marcinem.

- Jak to???

- Tak to. Byliśmy w kinie. Wczoraj.

- Fajnie było?

- Uhm.

- Jaki on jest?

- Jest... jest... inny! – wypaliłam. Uświadomiłam sobie nagle, że nie jestem przygotowana do takich pytań. Muszę rzeczywiście spotkać się z Marcinem raz czy drugi, by umieć zgrabnie kłamać, gdy ktoś zapyta mnie, jaki on jest, albo na jakim filmie byłam z nim  w kinie.

A więc na pierwszą randkę poszliśmy... na moją prośbę. Spotkaliśmy się na kręgielni. Nigdy wcześniej tu nie byłam. Strasznie fajne miejsce. Dużo ludzi, głośna muzyka. Pojawili się znajomi Marcina (a więc ma jednak jakichś znajomych???) – jego kuzyn ze swoją paczką. Graliśmy w szóstkę w jednej drużynie. Marcin cierpliwie tłumaczył mi zasady gry i uczył, jak prowadzić kulę, by zdobyć największą ilość punktów. Gdy stawał tak blisko mnie i dotykał moich rąk, by pokazać jak trzymać kulę, było mi coraz przyjemniej. Zabawa była wspaniała i chyba stałam się kręglomanką. Po godzinie złapałam się na tym, że mało mi Marcina, że chciałabym, by poświęcał mi więcej czasu. Nie było okazji, bo kręciło się wokół nas mnóstwo ludzi. Poza tym on sprawiał wrażenie, jakby nie chciał mi się narzucać. Może specjalnie wybrał takie miejsce, bym nie czuła się osaczona? I w ogóle mnie nie adorował! Rzadko na mnie patrzył, poświęcał mi uwagę tylko wtedy, gdy nadchodziła moja kolej. Był dobrze wychowany aż do przesady. Wróciłam do domu bardzo podekscytowana. Następnego dnia znów szukałam pretekstu do spotkania. I tak w ciągu tygodnia byliśmy jeszcze dwa razy na jakiejś wystawie (nie pamiętam, co to było za malarstwo, patrzyłam tylko na Marcina), raz zabrał mnie na trening szermierczy (uprawia taki szlachetny sport!), a przed samą Wigilią poszedł ze mną kupić karpia. Czyż nie jest wspaniały? Zaczynał wiele dla mnie znaczyć. Żałowałam, że to tylko „kalesonowy układ”. Nie wiem, co on na nim zyskiwał, bo wydawał mi się osobą tak atrakcyjną, że o jej względy to ja raczej powinnam zabiegać. Ludzie w klasie nie mieli pojęcia, jaki fajny chłopak jest z Marcina. Wydawało mi się, że w każdym miejscu, do którego mnie prowadzi, są zainteresowane nim dziewczyny, więc czemu chwycił się takiego dziwnego sposobu, by mieć z kim chodzić? Dlaczego w dodatku wybrał mnie? Czułam się wyróżniona. I chciałam, by wreszcie, do licha, nadużył swoich praw!

- Jak ci idzie z Marcinem? – wypytywała zaniedbywana przeze mnie Gośka. – Chodzisz z głową w chmurach, a oczy masz jak młyńskie koła!

- Chyba łapie mnie grypa – wykręcałam się jak mogłam. Jeśli miłość jest jak grypa, to byłam w zaawansowanym stadium choroby...

Tuż po świętach wyciągnęłam Marcina do kina. Wreszcie byliśmy we dwoje w miarę intymnym miejscu. Gdy tylko zgasły światła, dotknęłam jego dłoni i przesiedziałam cały film trzymając go za rękę. Była ciepła i miła w dotyku, wydawała mi się jednocześnie delikatna i silna. Nie mam pojęcia, co to było za dzieło, tam na ekranie. Wiedziałam tylko, że już tak łatwo tej dłoni nie wypuszczę! Dzięki ci, dobry Święty Pantalonie!

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. gluck.pl

 

środa, 10 lipca 2013

Sery szwajcarskie

Smaczny Turysta w komentarzu do poprzedniego mojego postu dzielnie broni polskiego serowarstwa i "serów zagrodowych". Oczywiście natychmiast przypomniało mi się, co widziałam w 2007 roku w szwajcarskiej wiosce alpejskiej. To dopiero jest serowarstwo zagrodowe czy też dokładniej - górskozagrodowe...

Wspomnienie jest świeże, bo właśnie gościłam tychże Szwajcarów, u których 6 lat temu byliśmy z wizytą. Jedną z atrakcji (bo inne opisałam we wcześniejszym poście http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2013/01/24/szwajcaria-sherlocka-holmesa-i-jamesa-bonda) był piknik na 1700 m npm., na który zawieziono nas "na pace" szutrową prywatną dróżką służącą głownie do transportu... serów. Na tej zawrotnej wysokości piknikowaliśmy w 300-letniej drewnianej chacie, należącej do przyjaciół "naszych" Szwajcarów, która stała się domkiem letniskowym, natomiast normalnie służyła serowarom. Otóż, krowy w Alpach (i to nie fioletowe!) są wyprowadzane wiosną na górskie pastwiska. Tam pozostają do jesieni. Potem się stada sprowadza na dół i jest to powód do świętowania - krowy mają wtedy pięknie przyozdobione rogi i przywieszone ogromne dzwonki świąteczne (normalnie chodzą z takimi małymi po pastwiskach). Krowy się codziennie doi - przyjeżdża na górskie pastwisko pasterz, który mleko odciąga i część przeznacza od razu na sery. Ale do wytwarzania serów służą właśnie takie drewniane chaty, usytuowane na niebotycznych wysokościach. W nich najpierw zakwasza się mleko, robiąc twaróg - a z twarogu kolejne przetwory. Tam też sery leżakują - są jesienią sprowadzane razem ze stadem na dół.

Piknik był uroczy: wokół 2-3 tysięczne szczyty, delikatny dźwięk krowich dzwonków, rozlegający się wokół, krystalicznie czyste powietrze, zapach łąkowych kwiatów (był lipiec) i smak serów, których nazw już nawet nie wymienię, bo nie pamiętam...

Podobno Szwajcarzy wytwarzają jeszcze więcej gatunków serów, niż Francuzi, bo aż... 450!

zdj. forummleczarskie.pl

poniedziałek, 8 lipca 2013

Ser - najlepszy towarzysz wina

Niedawne odkrycia archeologiczne ponoć dowodzą, że polskie Kujawy są kolebką... serowarstwa. Pochodzące sprzed 7 tysięcy lat naczynia potwierdzają fakt, że na naszych ziemiach produkowany był ser. Przyjrzyjmy się tej ciekawej historii smakołyku, którego mistrzami od wieków są Francuzi i który tworzy taki piękny duet z inną francuską gwiazdą: winem!


Wcześniejsza legenda przypisywała powstanie sera terenom Bliskiego Wschodu - dokładniej starożytnej Mezopotamii. "Wynalazcą" miał być podróżnik arabski, który jadąc przez pustynię z dużym zapasem mleka w bukłakach odkrył, że po kilku dniach biały płyn zamienił się na mętną ciecz, w której pływają białe grudy. To był efekt działania podpuszczki - zwierzęcego enzymu trawiennego obecnego w bukłakach zrobionych z żołądków cielęcych. Fermentację spowodowała również wysoka temperatura i galop konia, który wstrząsał przewożone mleko. Spróbowawszy zawartości bukłaka podróżnik odkrył, że ta płynna część (serwatka)  nadaje się do picia, a grudy (twaróg) są smacznym posiłkiem. No a teraz podręcznik serowarstwa trzeba będzie poprawić  – okazuje się bowiem, że kolebką sera są Kujawy, a nie Mezopotamia!

Wszystkie smaki sera
Może być jedzony „na poważnie”: do kanapek, na tosty, do sałatek, pizzy, zapiekanki, jako przystawka. Do zupy cebulowej i do fondue, smażony w panierce lub dodany do makaronu – na obiad. Do gorących warzyw i ryb. Kozi przyrządzony na grillu i podany oliwą z oliwek – pyszności. Może też być deserem sam w sobie lub jako podstawowy składnik (sernika czy tiramisu). Najsłynniejszy ser pleśniowy Roquefort nadaje się jako składnik sosów (np. do sałaty albo do muli), farszów, dodatek do steków. Niezwykłym połączeniem jest płynne nadzienie z tego sera i czekolady, które to wypełniają podawane na gorąco babeczki. Wbrew pozornemu niedopasowaniu tych składników - słodkiej czekolady i ostrego, słonego sera - połączenie daje bardzo harmonijny efekt. Istne serowe szaleństwo!
Zastosowań i smaków sera są tysiące, podobnie jak jego gatunków. Na świecie wytwarza się 4000 rodzajów sera: twarogowego, żółtego, twardego, miękkiego, z dodatkiem ziół, orzechów, papryki, grzybów.Według hipotez badaczy najpierw jednak robiono ser kozi i owczy, dopiero później wytwarzano ser z mleka krowiego.

Ser i  wino
Jednak najbardziej elegancką i wierną sobie parą jest ser i wino. Oczywiście, nie każdy ser pasuje do danego wina – wiedza o tych połączeniach to prawdziwy gąszcz koneserskich reguł. Specjaliści wypracowali kilka podstawowych zasad, i tak świeże sery niesolone, takie jak mozarella czy bundz, najlepiej jest łączyć z białymi winami o świeżym aromacie. Do świeżych serów solonych pasują stosunkowo młode wina czerwone o lekkim aromacie. Sery typu camembert dobrze komponują się z wyraźnie aromatycznymi i młodymi winami czerwonymi. Sery twarde i zwarte o krótkim okresie dojrzewania  łączymy z intensywnie aromatycznymi oraz wytrawnymi winami czerwonymi. Sery o długim okresie dojrzewania łączymy z długo leżakującymi, intensywnie aromatycznymi winami czerwonymi. Sery pleśniowe doskonale smakują z winami czerwonymi o wyższej zawartości alkoholu (i tanin). Sery kozie, również dojrzewające, najlepiej uszlachetnić smakiem wytrawnych win czerwonych, bogatych w aromaty. Młode sery kozie będą natomiast najlepiej się komponować z lekkimi, świeżymi, białymi winami.

Słynne gatunki
Brie. Historia produkcji tego sera sięga VIII wieku. Nadano mu nawet przydomek „francuskiego króla serów”. produkowali go mnisi w opactwie Meaux położnym na płaskowyżu Brie. Jest to ser z mleka krowiego powstały przez wprowadzenie pleśni do pomieszczeń, w których dojrzewa na słomianych matach przez miesiąc. Swoją charakterystyczną skórkę ser brie zawdzięcza pleśni z grzybów Penicillium candidum. Poza tą aksamitną skórką ser Brie charakteryzuje  białożółty miąższ i śmietankowy smak oraz lekko pieczarkowy zapach. Do najbardziej znanych odmian należą: brie de melun, o słonym wyrazistym smaku, brie de montereau, łagodny w smaku oraz brie de meaux – najłagodniejszy i najbardziej ceniony. Chętnie jadane są odmiany brie z pieprzem, grzybami, orzechami włoskimi, ziołami, a nawet brie poprzerastane żyłkami błękitnej pleśni. Ser brie jest wytwarzany w postaci krążków o średnicy ok. 40 cm i różnej grubości, które do degustacji kroi się jak tort.
Camembert – to też słynny francuski ser, który nazwę swą zawdzięcza wiosce w Normandii.  Otóż w czasach terroru Jakobinów w XVIII w mnich z zakonu, w którym produkowano Brie musiał salwować się ucieczką. Ukrywał się w tej właśnie wiosce w Normandii u Marie Harel, lecz nadal wytwarzał ser, który jest bardzo podobny do Brie – równie miękki, też okrągły, ale o mniejszej średnicy  (do 15 cm) pokryty z zewnątrz cienką warstwą białej pleśni. Ma kremową konsystencję i lekko żółty kolor. Camembert charakteryzuje się łagodnym, lekko słonym, zbliżonym do sera brie smakiem.
Gouda – słynny ser holenderski, twardy. Nazwa pochodzi od miejscowości Gouda na przedmieściach Rotterdamu. Produkcja Goudy to 60% całej produkcji sera w Holandii i ma bardzo długą historię. Półtwardy ser Gouda znany jest od VI wieku. Jest to doskonały ser stołowy jak i deserowy, wspaniale komponujący się z owocami i winem. Najlepszy na śniadanie, świetny na przekąski i do zapiekania. Bardzo dobrze się ściera. Stopionym serem można polewać jarzyny, cielęcinę oraz drób.
Mozarella pochodzi z Kampanii we Włoszech. To wyjątkowy ser, bo produkowany  z  mleka  czarnych  bawolic, które już w VII w. Goci sprowadzili w okolice Neapolu z Indii. Mleko to zawiera dwa razy więcej tłuszczu niż krowie. Ser powstaje w niewielkich firmach. Mozzarella  powstała  jako  produkt uboczny podczas warzenia bardziej cenionego  sera  - ricotta. Mozzare  –  znaczy odciąć...,  a  odcina  się  w  końcowej  fazie obróbki  niewielkie  porcje  sera  i  ręcznie formuje w kule. Sposób wytwarzania oryginalnej  mozzarelli  jest  dzisiaj  taki  sam jak przed wiekami. Mleko zaprawia się podpuszczką,  a  kiedy  białko  się  zetnie,  powstałą masę poddaje się naturalnej fermentacji.  Dojrzałą  masę  zaparza  się,  co powoduje,  że  staje  się  ona  elastyczna i  plastyczna. Ser jest miękki, znalazł zastosowanie w innym najsłynniejszym włoskim produkcie – a mianowicie pizzy, bo jest ciągliwy po roztopieniu. Sami Włosi nazywają go perłą Italii. Stanowi składnik wielu dań tradycyjnej kuchni włoskiej, oprócz pizzy - także lasagne i sałatki caprese.
Parmezan – król włoskich serów, z którym wszystko smakuje lepiej – nawet desery. Ma antyczne pochodzenie, co potwierdzają zapiski Apicjusza – rzymskiego autora książki kucharskiej, który go wspominał. Pochodzi z okolic Parmy. Boccaccio w "Decameronie" zamieścił być może najciekawszy fragment o parmezanie:"... tudzież była góra sera tartego Parmigiano Reggiano, na której to stali ludzie nic innego sobie nie robiąc tylko makarony i ravioli…” Cała parmezanologia, to efekt jego wieku. Najtańszy jest Parmigiano Fresco, czyli ser świeży, dojrzewający zaledwie rok. Jest miękki, zapachem niemal w ogóle nie przypomina parmezanu. Drugą kategorią są sery vecchio, czyli stare. Maksymalnie dwuletni, twardy i wyrazisty, choć oczywiście dużo tańszy niż kategoria trzecia, czyli stravecchio. Parmigiano Stravecchio to  eksplozja smaku i aromatu. Ten rodzaj sera dojrzewał na drewnianych półkach trzy lata. Jest suchy i niezwykle wyrazisty. W towarzystwie oliwy z oliwek i dojrzałych na słońcu pomidorów to uczta bogów. Nie mówiąc o popijaniu go winem…
Pecorino – twardy owczy ser pochodzący z różnych regionów: Toskanii, Sardynii, którego historia sięga 2000 lat. Jest wytwarzany tradycyjnie z najlepszej jakości mleka owczego. Jego miąższ o żółto-mlecznej barwie jest bardzo kruchy i zwarty. Ma wyjątkowo ostry aromat. Pecorino wzbogaca charakterystyczny dymny posmak. Dzięki swojej konsystencji świetnie nadaje się do tarcia. Sprawdza się również jako dodatek do sałat i dań gorących.
Roquefort - ostry ser owczy pleśniowy, niebieskawy, żyłkowany, wyrabiany we francuskim miasteczku Roquefort-sur-Soluzon. Ponoć ceniony już przez starożytnych Rzymian i wspomniany przez Pliniusza Starszego w Historia naturalis. Według legendy do poznania technologii produkcji roqueforta przyczynił się przypadek. Pasterz owiec schował część niezjedzonego sera w wilgotnej i chłodnej pieczarze. Gdy przypomniał sobie o tym po kilku tygodniach, był mile zaskoczony niezwykłymi walorami smakowymi dojrzałego sera. Dlatego Roquefort nadal dojrzewa w jaskiniach o odpowiedniej wilgotności i temperaturze (ok. 7°C) - w warunkach sprzyjających rozwojowi szlachetnych pleśni Penicillium roqueforti. Na oryginalnych serach Roquefort wzorowanych jest wiele serów we Francji i innych krajach (np. nasz Rokpol). Większość naśladownictw robiona jest jednak z mieszaniny mleka owczego i krowiego lub tylko z krowiego. Nazwa Roquefort jest prawnie zastrzeżona i może być stosowana tylko do serów dojrzewających w naturalnych grotach w Roquefort-sur-Soulzon – zresztą ciekawe to miejsce do zwiedzenia turystycznie też… We Francji prawo do nazwy Roquefort mają tylko wybrani i określeni wytwórcy, którzy są poddawani szczegółowej kontroli jakości, w ramach systemu apelacyjnego AOC. Produkowanych jest siedem odmian sera, w tym cztery (dojrzewające w jednej grocie) mają głównie znaczenie lokalne. Typowy ser Roquefort ma formę walca wysokości ok. 10 cm o masie 2,5 - 3 kg.
Obecnie wytwarza się na całym świecie ok. 4000 gatunków sera, we Francji – 365, a w Polsce tylko 90. I jak tu uwierzyć, że jesteśmy kolebką serowarstwa?

Beata Łukasiewicz, zdj. tapetus.pl