czwartek, 26 grudnia 2013

Zagadka monstrum rozwikłana!

Milczałam kilka tygodni, bo były ważniejsze sprawy niż blogowanie. Nieustająco życie w realu jest dla mnie stokroć ciekawsze od tej netowej strefy, więc w zderzeniu z wirtualem - blogi i inne duperele przegrywają.

Od kilku tygodni na przykład zajmowała mnie zagadka monstrum. Ale od początku.

Nie mamy domowego zwierzątka, natomiast w naszym ogrodzie pojawiają się czasem zwierzęta dzikie (jeże na przykład) bądź należące do sąsiadów (oczywiście koty, bo psy są na ogrodzonych posesjach, więc nie forsują płotów). Jeśli zostają mi jakieś ciekawe resztki jedzeniowe, wynoszę do ogrodu w umówione miejsce i ktoś się tym zawsze posila, bo talerzyk jest pusty. Od kilku wspomnianych tygodni wynosiłam takie resztki, co do których nie byłam pewna, czy  mieszczą się w jadłospisie kotów, głównych odwiedzaczy mego ogrodu. Ponieważ te dziwaczne resztki znikały co do okruszki zaczynałam podejrzewać, że po ogrodzie grasuje jakieś zwierzę słusznych rozmiarów albo tak wszystkożerne, że aż strach. Najpierw pomyślałam o jeżach, ale powinny spać o tej porze roku, więc kto? Łasica, kuna? Może. Zaczęłam mówić o nim czule monstrum i opowiadałam wszystkim, jak się zdziwię, gdy na wiosnę zza altanki ogrodowej ukaże się własnie to coś wykarmione przeze mnie dziwnymi resztkami i powie do mnie "mamusiu", a będzie to jakieś monstrum z głową konia, wielkości słonia, z szyją żyrafy itd...

Gdy po Andrzejkach goście rozjeżdżali się do domu o drugiej w nocy, niektórym drogę przebiegł... lis. Rudy, puszysty, z wielką kitą, jeszcze popatrzył z wyrzutem na samochód, bo szedł w poprzek ulicy! Chciałam zauważyć, że mieszkam w samym centrum (co prawda bardzo zielonym) 700-tysięcznego miasta! Jak tylko usłyszałam o lisie zrozumiałam, że to on może wyjadać te dziwne resztki, które wykładałam. Tyle, że były to na ogół ryby. Czy lisy jadają ryby? Wędzone, z ościami?

Nadeszła Wigilia, zostały po karpiach, patroszonych przez Andrzejka, ogony, płetwy i inne ingrediencje. Wyniosłam wszystko monstrum, nawet nie cięłam na drobniejsze kawałki. Niepotrzebnie bym się męczyła, bo i tak wszystko zniknęło. Było jeszcze widno i wypatrzyłam monstrum przez okno. Coś się posilało w ogrodzie, złapałam więc lornetkę i patrzę. Kogóż widzę? Kota, buraska z białymi rękawiczkami na łapkach i białym śliniaczkiem, który bardzo subtelnie i bez pośpiechu zajadał karpiowe ogony. Wyglądał jak futrzasty dżentelmen w rękawiczkach, jedzący dystyngowanie nożem i widelcem. No to wreszcie mam moje monstrum, zagadka rozwikłana!

Dziś jednak pojawiła się nowa. Poszliśmy na spacer w najbliższej okolicy domu - wałem powodziowym nad kanałem Odry i potem skręcającym ku Starej Odrze. A tam oczom naszym ukazał się dziwny widok - powalone drzewa nad wodą. Chodzimy tamtędy od 10 lat i czegoś podobnego nigdy nie było: efekt pracowitości futrzastych drwali - to bobry!!!! Oto dowód zdjęciowy, prawdziwe pobobrzowisko:


Najwyraźniej w centrum miasta pojawiły się kolejne dzikie zwierzęta... Może to one przychodzą do naszego ogrodu????

ps. Dziś wypuściłam na zewnątrz biedronkę. Co ona robiła w mojej kuchni w grudniu?????

p.s.2 Dzisiaj  przyleciała na taras pszczoła. Rozglądała się za żarciem (pyłkowym). Nie wiem, czy zauważyła kwitnącą na niebiesko lobelię w doniczce - ta roślina mnie zadziwia - kwitnie nieprzerwanie od 7 miesięcy!!!!

środa, 11 grudnia 2013

Myjkowi - terroryści wrocławskich skrzyżowań

Bardzo mnie uradowała poranna informacja zasłyszana  w lokalnym radiu, że wreszcie ukarano mandatem jednego z tak zwanych "myjkowych".

Kto zacz? To grupy aroganckich wyrostków, którzy zmuszają kierowców do płacenia za mycie szyb w samochodzie, podczas postoju na światłach. Nie wiem, jak jest w innych miastach, ale we Wrocławiu to prawdziwa plaga większych skrzyżowań, rozprzestrzeniająca się jak epidemia grypy.

Co ciekawe, wyrostkom nie przeszkadza pogoda - śnieg wali z deszczem, chlapa i wietrzny ziąb - a ci okutani w kaptury czają się na skrzyżowaniu, wbrew logice dopadając samochód i myjąc zawzięcie szyby. Nie pomaga stanowcze "dziękuję nie!", czy powiedziane z uśmiechem "właśnie jadę do myjni, dziękuję!" (sama to wymyśliłam). Ani prośbą, ani groźbą, niezamówiona usługa ma być wykonana i już. Wycieraczki są odsuwane od szyby, ta rysowana metodycznie jakimś badziewiem z pianą.

Codziennie przejeżdżam przez Rondo Raegana i codziennie staczam boje z myjkowymi. W życiu żadnemu nie zapłaciłam, ale widzę, że  inni kierowcy płacą - zwłaszcza kobiety - chyba w obawie, że coś im zmajstrują ci kolesie. Koleżance w odwecie za odmowę opluli auto, innym odciągają wycieraczki i jedziesz tak, ryzykując ich zgubienie. Andrzejowi kiedyś walnęli myjką w dach, mnie porysowali znacznie szybę, ograniczając jej przezierność.

I zawsze powodują zagrożenie w ruchu, gdyż kiedy zapala się zielone - kolesie dopiero leniwie kończą dręczenie jakiegoś nieszczęśnika, albo przechodzą między samochodami, kryjąc się na chodniku. Robią wielkie zamieszanie. 

Już dawno myślałam, żeby zadzwonić ze skrzyżowania na policję lub straż miejska, ale jakoś potem mi mijało - za dużo zachodu, trzeba jechać dalej. No to się ucieszyłam, gdy aż w radiu podali wieść o mandacie. Może ktoś wreszcie się wkurzył i zadzwonił po policję. Może nie tylko mnie to przeszkadzało i będzie z tym wreszcie porządek. Ja rozumiem - wyrostki mają swoje potrzeby i skoro mogą wymusić parę złotych na piwo, to to robią. Może jednak nie jest to najlepsze miejsce do takiej usługi. Proponowałabym mycie szyb... okularowych na przejściach dla pieszych. Bezpieczniej, a biorąc pod uwagę ilość okularników - interes dochodowy jak nie wiem. Im więcej pada, tym brudniejsze okulary!

 

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Pogodowe marudzenie

Ja już nie mogę wytrzymać tego powszechnego marudzenia na temat pogody. Potwornie mnie to nudzi!!!!!!!!!

Wchodzę na blogi- narzekanie, na fotoblogach - zdjęcia szarugi, zamieci i wykrzyczane: nienawidzę zimy! Dzwoni przyjaciółka i prosi, bym coś zrobiła z tym, co za oknem. A co za oknem? - dziwię się, bo ja, kochani, nawet za okno nie patrzę.  Ignoruję to, co mi nie pasuje, w myśl pewnego żydowskiego przysłowia: jak ci się nie podoba, to zamknij oczy. I już.
Och, gdyby było pięknie, to siedziałabym z  nosem na szybie.  A tak - cóż, ignorujmy ją, Harry,  posiedzi godzinę i sobie pójdzie (był taki żart rysunkowy - para starszych Anglików w domu i włamywacz, który po nim buszuje, a Angielka w te słowy do swego męża własnie: ignorujmy go, Harry...). Bardzo mi się ta brytyjska recepta podoba w pewnych sytuacjach, bo przecież generalnie przed życiem nie uciekam, ale przed niepogodą, na którą nie mam żadnego wpływu - już mogę do woli, i bez przykrych konsekwencji.

Mój sposób na wstrętną aurę: włączam oświetlenie na full - jest jasno i przyjaźnie w pokoju. Zapaliłam jeszcze tealighta i kominek aromatyczny, który aktualnie rozsiewa woń pomarańczy. Wszyscy teraz w pracy do mnie zaglądają  i mówią, że pięknie pachnie. W tle gra moja ulubiona muza, pracuję sobie, piję herbatkę z cynamonem - jest pięknie, przytulnie. Bosz, czy ta pogoda to naprawdę taki ekscytujący temat, że trzeba się nim dręczyć 10 godzin na dobę i dzielić z całym światem?


Kiedy właśnie teraz jest najfajniej - można posiedzieć przy kominku (jak ktoś ma), w ciepełku, poczytać coś, pobyć z kimś bliskim, obejrzeć dobry film. Robić ozdoby choinkowe, piec pierniczki, grać w karty lub na saksofonie. Skakać na jednej nodze, robić maseczkę (kosmetyczną), jeść pierogi.

Za chwilę zrobi się ciemno - i tak już nie będzie widać tej pogodowej szarugi i tyle. A kiedy jest pięknie, wiosennie, letnio, słonecznie na zewnątrz, a ty człowieku musisz siedzieć w pracy 8 godzin - to dopiero jest ból i tragedia! 
No to może was przekonałam o wyższości niepogody nad pogodą? Nie? To może muzą, bo czyż z taką można mieć pogodowego doła? Chambao prosto ze słodkiej Malagi, mój number one od wielu lat, teraz z Nneką:

http://www.youtube.com/watch?v=zAwJAuRB78g

niedziela, 8 grudnia 2013

Wieczór w operze

NA WIEŚĆ O KLASOWYM WYPADZIE NA SPEKTAKL DO OPERY WSZYSTKIM WYDAWAŁO SIĘ, ŻE TO KIEPSKI SPOSÓB SPĘDZENIA SOBOTNIEGO WIECZORU. WYDARZENIA JEDNAK POTOCZYŁY SIĘ BARDZO INTERESUJĄCO...

- Ludzie, ale kanał... cisza!!!!!!! Cisza, mówię! Idziemy do opery! - Kaśka wpadła do klasy i starając się przebić przez zgiełk dużej przerwy wrzeszczała na całe gardło. - Podsłuchałam Kobrę gadającą na korytarzu z Wiolonczelą! Obie były bardzo przejęte. Kobra kadziła: "droga koleżanko, trzeba otworzyć uszy tym bestiom. Oni słuchają jakiejś dziwnej muzyki, potem są agresywni, niespokojni, wyśmiewają autorytety i w ogóle" - Kaśka świetnie radziła sobie z parodią polonistki Kobry, ich wychowawczyni. - Ustaliły więc, że szkoła pokryje koszty biletów i w sobotę, zamiast w klubie, wieczór spędzimy w operze, na "Carmen"!

W klasie nagle ucichło.

- Co to ma być, ta "Carmen"? - zapytał niezbyt przytomnie Jacek.

- Głupi, to o miłości, potem zazdrości, bo ona go zdradza, jak to Cyganka. On ją kocha, ale szlachtuje, i to fachowo, bo jest torreadorem. Jednym słowem dramat, tragedia, łzy, chlastanie się żółtym serem. Trzeba wziąć chusteczki, i to w dużych ilościach - wtrącił, jak zwykle wszystkowiedzący, Piotr.

- O rany, a ja się umówiłam właśnie w tę sobotę z ekstra facetem w "Szalonym koniu"! - jęknęła Beata rozdzierająco.

- Będziesz musiała poszukać sobie szalonego konia w operze! Może jest tam jakaś końska aria, skoro rzecz toczy się wokół walki byków - pocieszał ją z przekąsem Marcin.

W tym momencie zabrzmiał dzwonek, kończący długą przerwę. Po chwili do klasy weszła wychowawczyni, zwana Kobrą - z racji noszenia okularów i dość jadowitego języka.

- Mam dla was nowinę. W sobotę wieczorem wybieramy się wszyscy do opery na "Carmen" Bizeta. To klasyczne dzieło muzyczne przeczyści wam trochę trąbkę Eustachego, bowiem od słuchania dzikich dźwięków dziczeją wam charaktery, co zgodnie stwierdziliśmy na ostatniej wywiadówce z rodzicami. Pani Jaskólska jest gotowa oddać dwie godziny lekcji muzyki, gdyby ktoś uważał, że to jest dysponowanie jego prywatnym czasem pozaszkolnym. Obecność zatem obowiązkowa. Uprzedzam na wypadek, gdyby Jacek chciał mi udowadniać, że na sobotę zaplanował odwiedziny ciężko chorej ciotki w szpitalu.

- A skąd pani profesor wiedziała? - zapytał niezbyt przytomnie Jacek.

- Powiedzmy, że mam z tobą łączność telepatyczną - odcięła się Kobra i dziarsko zabrała się za maglowanie Gośki ze Słowackiego.

***

- Ciekawe, jak się ubrać do tej całej opery. Brylantowa kolia czy dżinsy? - zastanawiała się Kaśka, wracając z Julką ze szkoły. Pogoda była cudowna, marcowe słońce przyjemnie przygrzewało. Dziewczyny szły powoli przez swój ulubiony skwerek, wymachując nonszalancko plecakami. Julka szła z zamkniętymi oczami, z twarzą uniesioną ku słońcu, jakby mało miała piegów na nosie. Jej blond włosy wydawały się w słońcu jeszcze jaśniejsze. - W co się ubierzesz? - Kaśka spojrzała pytająco na przyjaciółkę. Julka otworzyła te swoje rozmarzone szare oczyska, wielkie jak gwiazdy, które Kaśka uważała za najpiękniejsze na świecie i dziwiła się, że jeszcze żaden facet nie został nimi oczarowany.

- Wiesz, ten wieczór w operze może być całkiem przyjemny. Spotkamy się wszyscy w takim niecodziennym miejscu. Wydaje mi się, że dżinsy nie będą stosowne, ale nie ma co przesadzać z kolią. Chyba założę czarną spódniczkę i bluzkę mamy, tę w kolorze wina. Zresztą, to już jutro! Nic innego nie mam.

- No właśnie... - Kaśka zmarkotniała, przeglądając w myślach zawartość swojej szafy. - Wiem! Pożyczysz mi te swoje odjazdowe, sznurowane botki? Będę mogła włożyć do nich czarną spódniczkę, tą starą, tyle że skrócę ją do mini.

- No jasne!

- No to do jutra. Wpadnę po ciebie o... zaraz, muszę zdążyć przebrać buty... No, to będę przed szóstą! Pa!

***

Gdy Kaśka z Julką weszły do hallu opery panowało tam wielkie zamieszanie. Kłębił się niezły tłum, jakby całe miasto wpadło akurat na pomysł, że spędzi wieczór w operze. Gdzieś w kącie Kobra rozdawała bilety swoim wychowankom, ale głos miała już zachrypnięty od nawoływań. Dziewczyny powoli przesuwały się w jej stronę, bez kartoników nie można było podejść do szatni. Gdy Julka już dostała swój bilet, Kaśce rozwiązało się właśnie sznurowadło w pożyczonych butach i schyliła się, by je poprawić. W tym momencie przeznaczony dla niej bilet został przechwycony przez Krzyśka, kolegę z klasy.

- Pani profesor, to bilet dla Kaśki, chcemy siedzieć obok siebie! - zaprotestowała Julka.

- Nie marudź, Jula, były już dwa dzwonki, nie mam czasu kombinować z biletami. Daję jak leci, trudno. Musicie jeszcze zdążyć do szatni. Następny bilet proszę! - Kobra znów zajęła się dystrybucją kartoników. Pochwycił go Piotr. W tym momencie Kaśka wyprostowała się i złapała kolejny bilet.

- No ładnie, przez tę twoją gimnastykę nie siedzimy razem! - robiła jej wymówki Julka.

- Spoko, nic się nie stało. Najwyżej zamienimy z kimś bilety! - prychnęła Kaśka.

- Widziałaś, kto złapał twój bilet? Krzysztof, "tajemniczy szpieg z krainy deszczowców".

- Przynajmniej przystojny i niegłupi. Mogłaś trafić Jacka...

- Kto mnie trafił? - zapytał niezbyt przytomnie mijający je właśnie Jacek.

- O nie! - jęknęły zgodnie i skierowały się do szatni.

- Panie mają miejsca na balkonie po prawej, proszę do tamtej szatni - zawróciła je bileterka.

- No widzisz, mamy na tym samym balkonie. Chodź, poszukamy naszych miejsc! - zarządziła Kaśka. Dziewczyny zdjęły płaszcze. Julka wyglądała prześlicznie. Głęboka czerwień bluzki kontrastowała z kolorem upiętych wysoko włosów. W uszach błyszczały małe brylanciki. Krótka spódniczka odkrywała szczupłe nogi. Kaśka wyglądała też inaczej - bardziej dziewczęco. Zamiast nieśmiertelnych dżinsów ubrała spódnicę. Delikatny makijaż podkreślał jej trochę włoską urodę.

- No, nieźle! - oceniły wzajemnie swój wygląd i weszły na balkon. W pierwszym rzędzie, zaraz przy pokrytej aksamitem barierce, wolne były już tylko dwa miejsca. Między nimi dwa fotele były zajęte. Siedzieli w nich Krzysztof i Piotr. Julka usiadła koło Krzysztofa, a Kaśka obok Piotra.

- Słuchaj, nie zamieniłbyś się ze mną, chciałabym siedzieć koło Julki? - zapytała Kaśka Piotra. W tym momencie zadzwoniono po raz trzeci i światła zaczęły powoli przygasać.

- Nie róbmy niepotrzebnie zamieszania. Spektakl się właśnie zaczyna. Co to za różnica, gdzie siedzisz. I tak nie będziecie gadać... - wymądrzył się Piotr. Kaśka dała za wygraną. Julka popatrzyła w stronę przyjaciółki, ale widok zasłaniał jej profil Krzysztofa. Chłopak siedział tuż obok, roztaczając dyskretną woń wody kolońskiej. Elegancka marynarka i jedwabna koszula sprawiały, że wyglądał odświętnie, ale luzacko, bez sztywnego zadęcia. "Umie się ubrać!" - pochwaliła go Julka w myślach. Spojrzała na dłonie Krzysztofa, spoczywające na oparciu wyściełanego fotela. Długie, szczupłe palce zdradzały, że ich właściciel gra na jakimś instrumencie. Wiedziała, że po lekcjach chodzi do wyższej szkoły muzycznej w klasie fortepianu. Tak naprawdę jednak niewiele więcej mogła o nim powiedzieć, choć od zawsze szalenie jej się podobał. Rzadko bywał w szkole, wszyscy mówili, że ma talent. Wyjątkowo uzdolniony, ale taki jakiś nierealny, z innego świata. Nie brał udziału w życiu klasy. Nie przyjaźnił się z nikim, chociaż najczęściej rozmawiał z Piotrem. I nikt, poza Piotrem, nic o Krzysztofie nie wiedział.

Zaczął się spektakl. Julkę na dobre wciągnęło to, co działo się na scenie. Piękna Carmen, namiętny torreador, wspaniała, oszałamiająca muzyka, choć tak inna od tej, której słuchała z Kaśką na co dzień. Niezwykła atmosfera tego miejsca podziałała na nią. Ledwie mogła się doczekać końca pierwszego aktu, zamieniając z Kaśką w przerwie parę zdawkowych zdań. Zapomniała nawet powalczyć o zamianę miejsc z Piotrem. Gdy wracała do swego fotela, Krzysztof puścił ją przodem i przytrzymał gdy potknęła się o cudzą torebkę. To dotknięcie całkiem zawróciło Julce w głowie. Przez cały drugi akt myślała tylko o jego dłoni spoczywającej dosłownie o centymetr na miękkim oparciu balkonu. Czuła emanujące z niej ciepło i dziwną siłę, która jak magnes przyciągała jej dłoń. Krzysztof przez cały drugi akt nie zmienił pozycji ani o milimetr. Julka nawet nie umiałaby powiedzieć, co się działo na scenie. Rejestrowała jedynie muzykę. Druga przerwa była nieco dłuższa, przyjaciółki zdołały zamienić parę słów.

- Wiesz, Piotrek jest nawet sympatyczny, cały czas częstuje mnie krówkami... - pochwaliła jej się Kaśka. - A jak tam twój książę? Ujdzie?

- Nie zamieniłabym się teraz z Piotrkiem nawet za te wszystkie jego krówki... - powiedziała Julka rozmarzonym głosem, aż Kaśka spojrzała na nią zaniepokojona. Na szczęście zadzwonili na koniec przerwy i Julka nie musiała się tłumaczyć. Gdy tylko zgasło światło poczuła, że dłoń Krzysztofa dotyka jej dłoni. Nie była pewna, czy to nie jest jakieś przypadkowe muśnięcie, ich  małe palce stykały się. Spojrzała na niego. Krzysztof patrzył niby na scenę, ale jakby czując jej wzrok, odwrócił twarz. Jego oczy lśniły i... uśmiechały się. Powoli, cały czas patrząc jej w oczy, chwycił mocniej dłoń Julki. Teraz nie miała już wątpliwości, że był to gest zamierzony... Serce jej mocniej zabiło, poczuła miłą słabość, ogarniającą całe ciało. Było jej strasznie przyjemnie. Nie odzywali się do siebie ani słowem, pozwalając by mówiły dłonie, splatające się coraz mocniej i mocniej. Oboje nie mieli pojęcia, co dzieje się na scenie. Czas biegł zdecydowanie za szybko i za szybko włączono światła na owacje dla artystów. Gdy wszyscy wstali, klaszcząc zapamiętale, musieli oderwać wygłodniałe dłonie i udając obojętność stać tak blisko siebie....

Dziewczyny dotarły do szatni. Julka była oszołomiona. I trochę rozczarowana, że nie widać Krzysztofa w pobliżu. Kaśka nadawała jak nakręcona, oczywiście pochwalne peany na temat Piotra. Gdy ubrane wychodziły do wyjścia, przed drzwiami opery pojawili się Piotr i Krzysztof. Piotr pierwszy podszedł do Kaśki ze słowami:

- Wprawdzie zjadłaś wszystkie moje krówki, ale nie pozwolę, byś wracała sama o tak późnej porze!

- Macie krówki? - zapytał niezbyt przytomnie, wychodzący z opery Jacek. - Jestem śmiertelnie głodny!

W tym momencie dołączył do nich Krzysztof i patrząc na Julkę spytał:

- Pozwolisz, że odprowadzę cię do domu?

Julka zdołała tylko skinąć głową. Zniechęcony brakiem krówek Jacek zdążył już wyjść. Piotr z Kaśką też już znikali w drzwiach, ale Julka dałaby głowę, że w ostatniej chwili chłopcy puścili do siebie perskie oko... Minutę później Kaśka spytała Piotra:

- Co tak do siebie porozumiewawczo mrugaliście?

- Eee, tam takie nasze, eee, męskie tajemnice! - wykrętnie odparł Piotr.

Tej nocy Księżyc nie poszedł spać. Przyświecał pewnej parze, która w parku na tyłach opery całowała się pod krzakiem dopiero co rozkwitłej forsycji.

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. touchofart.eu - Elżbieta Brożek

 

 

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Pomyłka


JEŚLI PRZYPADEK SPRAWIA, ŻE POD BARDZO PODOBNYM NUMEREM TELEFONU MIESZKAJĄ DWIE DZIEWCZYNY O TYM SAMYM IMIENIU, TO OMYŁKOWE POŁĄCZENIA TELEFONICZNE  MOGĄ MIEĆ SERCOWE SKUTKI...


- Beatko, telefon do ciebie! - zawołała mama z dołu. Podniosłam słuchawkę w swoim pokoju. Nieznany mi głos brzmiał z wyraźną pretensją:
- No cześć, co jeszcze robisz w domu? Czekam na ciebie już kwadrans!
- Słucham? - grałam na zwłokę, usiłując w panice przypomnieć sobie, czy czasami nie byłam dzisiaj z kimś umówiona. Niemożliwe! Ostatnią randkę miałam miesiąc temu...
- Zapomniałaś, że miałaś spotkać się ze mną pod kinem? Za dziesięć piąta, a jest wpół do szóstej! Bilety przepadły. Co ty sobie wyobrażasz, że będę tu sterczał jak jakiś zakochany gwizdek?
- Z nikim się dzisiaj nie umawiałam. Przepraszam, do kogo właściwie pan dzwoni?
- Do Beaty...
- Tak, imię się zgadza, ale podejrzewam, że to znowu pomyłka. Dzwoni pan na pewno pod  61 13 00...
- Dokładnie!
- Wiem, bo takie błędne połączenia zdarzają się przeciętnie raz w tygodniu. Ja też mam na imię Beata, ale troszkę inny numer telefonu: 61 12 00. Swoją drogą, to trwa od kilku miesięcy, przyzwyczaiłam się już...
- Co za niezwykły zbieg okoliczności!
- Czy ja wiem, polemizowałabym... Skoro jednak tak nam się miło rozmawia, a pan już przestał się spieszyć na ten seans, proszę mi powiedzieć coś o mojej imienniczce. Tak często odbieram telefony do niej, że czuję się jak jej dobra znajoma...
- O Beacie? Jest świetna... ale jakiego rodzaju telefony odbierasz... odbiera pani tak często?
- Wszystkie od facetów. Przeważnie dzwonią wkurzeni. Często dzwonią w nocy. Czy ona jest naprawdę taką pożeraczką męskich serc?
- Na to wygląda. Dziękuję za bardzo istotną dla mnie informację... - men się rozłączył. Biedaczek, znowu jakiegoś zrobiła w trąbę. Właściwie to byłam po jej stronie. Szkoda tylko, że do mnie jakoś nie dzwonił choćby jeden wkurzony facet.
Na tej radosnej refleksji przyłapała mnie, zaglądając do pokoju, mama:
- Kto dzwonił?
- Jak zwykle, pomyłka. Do tej drugiej Beaty.
- To zaczyna być męczące.
- Ciekawe, ile ona ma lat?
- Zadzwoń do niej i spytaj! - prosta rada mamy była dla mnie jednak jakaś trudna. Jak to - zadzwonić do nieznanej osoby,  zacząć rozmowę i co jej powiedzieć? Że mnie interesuje, bo od pół roku odbieram do niej telefony już prawie zawodowo? I że ciekawa jestem tych facetów, których ciągle robi w trąbę, a najlepiej żeby zdradziła sposób? Prędzej umrę w nieświadomości i tyle!
Przez kilka następnych dni uporczywe pomyłki dały mi szczególnie w kość. Parę razy natknęłam się nawet na nieszczęsnego "gwizdka" spod kina. Rozmawialiśmy już jak starzy znajomi. Przedstawił się, że ma na imię Marcin.  Zaproponował mi nawet spotkanie, ale oboje nie byliśmy do tego pomysłu przekonani. Ja sądziłam, że robi to wyłącznie z grzeczności, a on niespecjalnie nalegał. W końcu któregoś dnia odważyłam się zadzwonić do mojego telefonicznego sobowtóra:
- Czy mogłabym rozmawiać z Beatą?
- Jest na zajęciach fakultatywnych. Czy rozmawiam może z Marzeną? Beatka mówiła, że będziesz dzwonić w sprawie komitetu maturalnego, no więc słuchaj... - to był głos jakiejś kobiety, może mamy Beaty.
- Nie, nie jestem Marzeną, przepraszam, do widzenia - urwałam szybko rozmowę, nie chcąc wdawać się w szczegóły moich kontaktów z jej córką. "A więc jest w klasie maturalnej, czyli rok starsza ode mnie" - wydedukowałam. To już coś wiem! Przez następne tygodnie nie działo się kompletnie nic. Powoli dochodziłam do wniosku, że telekomunikacja naprawiła to nasze łącze i pomyłek już zwyczajnie nie będzie. Poza tym przyszedł maj i miałam co innego w głowie. W szkole był młyn, wiadomo - matury. Zaliczenia niektórych  przedmiotów na koniec roku szkolnego spędzały mi sen z powiek. Poza tym pogoda na świecie (w postaci pobliskiego parku) sprzyjała miłosnym zawrotom głowy, a ja byłam nadal "samotnym, białym żaglem". Wiosenna katastrofa. Wreszcie którejś nocy pod koniec miesiąca zadzwonił telefon. Mój dom już spał, podniosłam więc szybciutko słuchawkę, by ostry dźwięk nie zakłócił komuś snu.
- Cześć, tu Jacek. Słuchaj, Beatko, jest impreza do zrobienia! Wkładaj szpilki, przyklejaj sztuczne rzęsy, łap miotłę i przylatuj! - a co to za dowcipniś??
- Przepraszam, ale to pomyłka, ja nie znam żadnego Jacka! - powiedziałam trochę urażona. Dobrze, że nie kazał mi przykręcić sobie nogi.
- Rzeczywiście, nie znamy się, choć tak do końca nie jestem pewien. Dzwonię do Beaty...
- Znudziło mi się już tłumaczenie, że mam tak samo na imię, ale inny numer - przerwałam dość niegrzecznie ten wywód.
- Posłuchaj mnie, bądź miłą dziewczynką i nie kłap dziobem przez trzy sekundy. Dzwonię do Beaty spod 61 12 00. Jesteśmy teraz u drugiej Beaty, tej spod 61 13 00. Wiemy, że tysiące razy dzwoniliśmy do ciebie przez pomyłkę. Tym razem to nie jest pomyłka. Oblewamy pomyślne zdanie matury i chcieliśmy, żebyś była z nami. Serdecznie zapraszamy ciebie do nas, jako marne choćby zadośćuczynienie stratom moralnym za wszelkie pomyłki telefoniczne...
- Miło mi, ale wiesz, która jest godzina?
- Wiem, dochodzi wpół do dwunastej. Zabawa się właśnie rozkręca na całego! To co, wpadniesz? Chyba czas wreszcie poznać się osobiście? - propozycja była nader kusząca. Jest impreza, ktoś mnie potrzebuje i w dodatku będę mogła poznać tajemniczą pożeraczkę męskich serc!
- Czy gospodyni jest wprowadzona w temat i wie na pewno o zaproszeniu? - upewniałam się jeszcze.
- Jasne, zaraz zawołam ją do telefonu... - głos Jacka zniknął na chwilę w gwarze innych dziwacznych dźwięków. Słyszałam muzykę, odgłosy gry na pile i huk, jakby coś spadło z wysokości kilkunastu schodków. Po minucie w słuchawce odezwało się wesołe:
- Halo, cześć Beatko, tu Beatka. To co, przyjdziesz? Agrestowa 24! Do zobaczenia, czekamy! - połączenie zostało nagle przerwane odgłosem jakby przegryzania... "Co tam się dzieje? I co robić? Pomyślmy: jest środek nocy, a ja nie jestem pełnoletnia... Z drugiej strony - raz kozie śmierć". Zamówiłam więc taksówkę przez telefon, bo samotne spacery o północy to nie jest rzecz, którą "tygrysy lubią najbardziej". Ubrałam się "uniwersalnie" (nie wiadomo, czy nie będę musiała forsować jakichś ogrodzeń), zeszłam na dół na bosaka, by nie zrobić hałasu i wymknęłam się z domu wzorem najlepszych agentów kryminalnych.

Na Agrestowej tylko jeden dom rozświetlony był od parteru po dach. Wydobywały się  z niego przytłumione dźwięki muzyki. Wysiadłam z taksówki i zadzwoniłam do drzwi. Nie wiem, jakim laryngologicznym cudem ktoś mnie usłyszał. Otworzył chłopak. Przyglądaliśmy się przez moment sobie w milczeniu. Musiałam wypaść sensownie, bo powiedział:
- Cześć, czyhałem na ciebie. Znamy się z pomyłki telefonicznej. Próbowałem się z tobą umówić.
- A, Marcin, "zakochany gwizdek spod kina"? - rozpoznałam rozmówcę.
- Dokładnie, z małą poprawką - już nie zakochany.
- To co ty tu robisz?
- Po pierwsze: Beata przyjaźni się ze wszystkimi swoimi eks-chłopakami. Po drugie: chodzę z nią do jednej klasy i zdałem właśnie maturę...
- Gratulacje! - wtrąciłam
- ...po trzecie: to ja wpadłem na pomysł, żeby ciebie tu zaprosić. Poprosiłem tylko Jacka, żeby mnie wyręczył. Chodź, przedstawię cię gospodyni. - wciągnął mnie do domu i otworzył drzwi do hallu. Karnawał w Rio to pestka w porównaniu ze scenami, które się tu rozgrywały. Tłum ludzi jednocześnie tańczył, dyskutował, pił, jadł i flirtował. Marcin ciągnął mnie za rękę w kierunku schodów prowadzących na piętro, bezceremonialnie usuwając z drogi przeszkodę: dziewczynę na wrotkach, usiłującą wcisnąć mu wielką tacę z kanapkami, oraz dwa męskie ciała leżące w poprzek i dyskutujące o pomidorze. W salonie na piętrze kilka osób tańczyło przytulankę Tony Braxton. Piękna blondynka elegancko wisiała na ramieniu niezwykle przystojnego, wysokiego bruneta. Marcin dotknął jej ramienia:
- Beatko! Przyszła Beatka...
- O cześć, młoda! Fajnie, że wpadłaś. Słuchaj, zajmij się Marcinem. Sorry, za te wszystkie telefony, ale to się skończy. Zamierzam wyprowadzić się od rodziców. Albo wyjdę za mąż za tego tu człowieka (wskazała głową milczącego bruneta), albo zacznę studiować prawo we Frankfurcie, albo może pojadę w dżunglę amazońską tropić ślady dawnych cywilizacji, albo... - Marcin odciągnął mnie na bok:
- To cała Beata, jest kompletnie stuknięta, ale daję ci głowę, że zrealizuje któryś z tych planów. A brunet, póki co, ni w ząb nie rozumie po polsku!
- To skąd ona go wytrzasnęła?
- Prosto z Nikaragui!
- Wiesz, chyba nie nadążam! Chodź, zrobimy sobie kawę i spokojnie pogadamy o telekomunikacji.
- Międzymiastowej?
- Międzyludzkiej, Marcinie, międzyludzkiej! Będziesz mógł spokojnie wytłumaczyć mi wszystkie pomyłki...

Tekst: Beata Łukasiewicz©