niedziela, 16 lutego 2014

Wszystkie moje (dochodzące) koty...

Będąc osobą leniwą, wygodną i dość egocentryczną nigdy nie zdecydowałam się na posiadanie dzieci, ani zwierząt (w domu). Jedni i drudzy wymagają bowiem poświęcania im maksimum uwagi, energii, troski, dzielenia się emocjami i zmuszają niejako do przejęcia odpowiedzialności za ich los, co przychodzi mi z trudem. 

Uwagę bowiem lubię dzielić na wiele "obiektów" (np. również na dobrą książkę, film albo muzykę), energię spalam w podróżach i w interesującej pracy, troską otaczam wiele istot, a nawet roślin, przedmiotów, budynków, krajów, regionów, nie mówiąc o Ziemi (przez duże zet), emocje dzielę nawet z pluszowymi zabawkami, a branie odpowiedzialności za kogoś, gdy sama za siebie nie jestem w pełni odpowiedzialna - no, to już niewykonalna sprawa!
Tak więc z dziećmi mi się udało - kilka naprawdę przemiłych maluchów, które pojawiały się znajomym czy w rodzinie byłam w stanie tolerować... przez godzinkę. Zwierzaki też były fajne - u kogoś. Pogłaskać, pobawić się - OK. Tak więc schodziłam im z drogi. Ale to zwierzaki postanowiły poddać mnie próbom na człowiekowatość. Czemu o tym piszę? Bo jutro jest Dzień Kota.


Pierwszy zwierzak pojawił się, kiedy przeprowadziliśmy się do nowego miejsca. Mieszkamy na zacisznym osiedlu i mamy kawałek ogródka. Późną jesienią pojawił się bury kotek, który był chętny do kontaktów z człowiekiem. Nie bał się mnie i zareagował na zaproszenie do domu (mieszkam na I piętrze). Podałam mu mleko, wypił, grzecznie podziękował i stanął przy drzwiach, by go wypuścić. Jego wizyty powtarzały się przez kilka tygodni. Nazwałam kotka Zosią (bo taka mądra, z greki -  Sofija), uznałam, że to koteczka.
Doskonale wiedziała, kiedy przyjeżdżam z pracy - zawsze czekała na mnie, pojawiając się jak spod ziemi przy samochodzie, biegła pod drzwi domu, na klatce schodowej gnała na piętro i czekała, aż otworzę mieszkanie. Wchodziła, rozglądała się dyskretnie, biegła do kuchni, w której dostawała miseczkę (zaczęłam kupować kocie żarcie!!!!). Po konsumpcji chwilę się pobawiła (nigdy nie wychodziła z jadalni, mimo że mieszkanie ma jeszcze wiele innych pomieszczeń), nie pchała się na kolana i nie prosiła o pieszczoty. Pobyła np. pół godzinki i kierowała się ku drzwiom wyjściowym. Kiedyś, w jakiś szczególnie mroźny dzień zwyczajnie żal mi się jej zrobiło  i postanowiłam przetrzymać ją przez noc w domu. Całą tę noc obie nie spałyśmy - ona z niepokoju w nowym miejscu, a ja razem z nią. Wreszcie o szóstej nad ranem, umordowany Andrzej wypuścił ją wreszcie. Kiedyś przypadkiem zamknął ją w garażu, bo Zosia powitała go, pojawiając się swoim zwyczajem jak spod ziemi, gdy parkował, niestety nie widział jej, zamknął garaż, było już ciemno - jak to zimą. Dopiero następnego dnia rano, gdy otworzył garaż, by wyjechać do pracy, przerażona Zosia rzuciła się do wyjścia prawie go tratując...
Bardzo mi się ten układ podobał - taki dochodzący kotek. Przyjemności sporo, a obowiązków - dużo mniej. Po krótkim kontakcie można wrócić do domu, w którym panuje błogi spokój: nikt nie płacze, nie ryczy, nie miauczy, nie domaga się nakarmienia, przytulenia, usunięcia kleszczy, wszy, opatrzenia ran, pocieszania itede itepe. Można zanurzyć się w książkę, pobyć ze sobą, zaplanować nową fascynującą podróż, spotkać się z przyjaciółmi.
Wracając do Zosi: szykowaliśmy się do którejś Wigilii. Ponieważ zawsze robimy ok. 10 kg ryby, już się cieszyłam, jakie używanie będzie miała Zosia. Nic jednak nie wyszło z planów nakarmienia jej świątecznym karpiem, bo tak jak się pojawiła, tak zniknęła - bez ostrzeżenia i bez pożegnania. Było mi smutno i kociopusto. Po roku doszłam do wniosku, że może już dorosłam do posiadania kota, który wymaga znacznie mniej uwagi i czasu, niż pies. Postanowiliśmy więc sobie kotka nabyć.

I tak w naszym domu pojawiła się Balbinka (to cudo po lewej). Już po kilku dniach wiedziałam jednak, że moje życie strasznie i nieodwracalnie się zmieniło. Byłam w szoku, stresie, bo wszystko (np. mój rytm dnia) było inaczej, inne, nie takie, jak lubiłam. Nie czułam się z tym komfortowo, mimo że za Balbinką przepadałam i się uganiałam. 
Ona za to mnie totalnie olewała, gryzła i drapała, natomiast upatrzyła sobie Andrzeja, którego obdarzyła miłością bezwarunkową. Cały czas przesiadywała na nim, spała w jego butach (rozmiar 45), gdy wchodził do domu biegła mu na spotkanie i nie odstępowała na krok, mimo że mój mąż nie poświęcał jej specjalnie dużo uwagi. Był jak wielki kot - jakiś lew albo tygrys, który łaskawie dawał na sobie poleżeć, nie warczał, nie torturował pieszczotami. Prawie jej nie dotykał, ale widocznie zaspokajało to Balbinkową potrzebę kontaktu i oddalenia. Ja byłam bardzo nieszczęśliwa, nie wiedziałam, co mam teraz zrobić - przecież nie wyrzucę kota z domu? Nikomu się nie przyznawałam do moich wewnętrznych rozterek, ale z upływem dni było coraz gorzej. 
Na szczęście (dla mnie) po ok. miesiącu mieszkania z Balbinką u Andrzeja rozwinęły się objawy tak silnej alergii, że musiał używać inhalatorów, dostał egzemy na dłoniach, kasłał, miał wciąż katar, załzawione oczy, a na sporcie go wręcz zatykało. Testy alergiczne wyjaśniły jedno: albo on albo Balbina w domu. Wybrałam jego. I to z jakąż ulgą! A Balbince znaleźliśmy zastępczy dom i tyle. Wyleczyłam się z chęci posiadania zwierzaka w domu. Nie chcę na moje ścieżki wpuszczać jeszcze kogoś (wystarczy, że dzielę je od 26 lat z mężem).

I znów minęło parę lat, przyszła wiosna, ciepły maj. I znów przed moim domem, na ulicy pojawił się kotek, rudy tym razem, jakiś 5-miesięczny (na prawo to wręcz historyczne zdjęcie z tych pierwszych spotkań!). Bosz, jaki był śliczny i milutki. Myślałam, że jest czyjś, ale następnego dnia znów przyszedł i przez kolejne...
No to zaczęliśmy ten sam rytuał, co z Zosią - tym razem jednak nie mogłam go zaprosić do domu, bo alergia Andrzeja nie została nigdy wyleczona do końca, więc Rysiu (bo to był samiec!) tak samo mnie witał, biegł pod drzwi na piętrze, czekał, aż przygotuję miseczkę, wychodziłam z nią do niego i schodziliśmy  z powrotem na dół, dawałam mu jeść albo przed domem albo w ogrodzie, w którym mamy "domek toskański". Rysiek rozgościł się na naszej posesji na dobre. Malowniczo układał się na ogrodzeniu, czekając na wyżerkę, czaił się w ogrodzie, pod samochodami sąsiadów. Reagował też na wołanie po imieniu. Kocim zwyczajem pojawiał się jak spod ziemi o porze powrotu z pracy (od dawna podejrzewam, że koty mają zegarki), poznawał samochód po kolorze, dźwięku silnika - cholera wie po czym, ale bezbłędnie to robił. Raz podejrzałam go, jak czytał z zajęciem numery rejestracyjne!!!!. Przez całe lato, gdy dużo się działo w ogrodzie, towarzyszył wszystkim naszym grillom, imprezom, spotkaniom czy zwykłym dniom "pracy w ziemi". Zwłaszcza z mamą lubili sobie poszaleć na rabatkach, albo powylegiwać się na słońcu lub też bawić się wyskakując na człowieków z iglaków.
Kontakt z Ryśkiem dawał nam wszystkim wiele radości i śmiechu.  Mamę zawsze zadziwiało, że kot ją poznaje - latem przychodziła sobie popracować na ogrodzie, gdy my byliśmy w pracy, szła zawsze od innej strony ulicy (bo nie mieszka z nami) i Rysiek potrafił ją wypatrzyć z daleka, poznawał ją, podbiegał jak piesek, przyprowadzał do naszej furtki i pędził na ogród, doskonale wiedząc, z kim ma do czynienia... Gdy szła zima, Andrzej zrobił dla Ryśka domek, w którym mógłby się chronić przed mrozem - nigdy wprawdzie z niego nie skorzystał, nigdy też nie dowiedzieliśmy się, gdzie naprawdę mieszka, ale pojawiał się codziennie, przez okrągły rok. Podrósł, zmężniał. Bywało, że mama cichaczem pod naszą  nieobecność wpuszczała Ryśka do domu, by się powylegiwał na fotelu, co też z przyjemnością czynił. (Biedny Andrzejek nie wiedział nigdy, czemu zaczyna nagle tak kichać siedząc przed telewizorem...). No i po roku, też w maju - Rysiu zniknął na zawsze z naszego życia.

Koty są pięknymi i fascynującymi istotami. Przekonałam się o tym na własnej skórze, a dwa dni temu przypomniał mi o tym niezwykły film: "Życie Pi". Wprawdzie występuje w nim ten większy kot - tygrys bengalski, ale jego niezależność i duma to esencja kociej natury. Budzi ona we mnie niesamowity respekt.

6 komentarzy:

  1. Beta!
    Zniszczyłaś moje wyobrażenie o Twoich otoczeniu! Jak tak pisałaś o "monstrumach" (taka moja personalna odmiana) w ogrodzie to zawsze sobie wyobrażałam, że mieszkasz na obrzeżach Wrocławia, w takiej przytulnej, cudownej, wiejskiej chatce. Że do ogrodu wychodzisz w szlafroczku i kapcioszkach. Przy domu masz lasek i skaczą sarenki... Zaciszne osiedle mimo, że też całkiem przytulne to jednak zachwiało mój światopogląd. Całe szczęście, że nie mieszkasz w wieżowcu z azbestu jak Bezokienna, bo dostałabym po mentalnej twarzy mokrą szmatą!
    Kotki są cudowne, fakt! Miałam w posiadaniu przez 6 lat. Pierwszy raz Kicia wyskoczyła z balkonu za gołębiem (poturbowanie), drugi wyskoczyła z okna (wybite zęby i złamane biodro), ale za trzecim razem kiedy podczas zakazanego spaceru po parapecie nie wyrobiła na zakręcie i spadła (4 piętro) na beton to pozostało tylko uśpienie. No i niestety przez te 6 lat tak zdołała uczulić moją mamę, że jej układ odpornościowy nie może się pozbierać do dziś (więc dobrze, że oddaliście na czas!).
    A teraz mam wspaniałego antyalergicznego, oddanego, pięknego psiaka i nie zamieniłabym na żadne inne stworzonko!
    Buziaczki : )

    OdpowiedzUsuń
  2. Ależ droga Bezokienna! Niewiele się myliłaś: jednak mieszkam w niezwykłym miejscu - na "Wielkiej wyspie" (tak się nazywa ta część Wrocławia, bo przez miasto płynie 5 rzek i tworzą takie niesamowitości), która znajduje się w samym centrum, a osiedle nazywa się własnie Zacisze... Nie ma tu żadnych bloków tylko wille, wiele jest poniemieckimi, starymi rezydencjami (mieszkam w takiej, 3-rodzinnej, która skończyła już 70-ątkę), a do Odry i terenów rekreacyjnych mam 100 m (lustro wody widzę z tarasu, gdy poziom jest wysoki). Wokół żyją bażanty, czaple siwe, bobry, lisy, psy, koty. Mam swój kawałek ogródka z domkiem toskańskim, który graniczy z ogródkami sąsiadów, a w kapciuszkach i szlafroczku wychodzę na 16-metrowy taras, który mam przy kuchni,na I p. budynku.To jak, już Ci lepiej? Monstrum jest, właśnie zjadło resztki zupy z czerwonej soczewicy, okraszone kręgosłupami sardynek!
    A jakiego masz pieseczka?

    OdpowiedzUsuń
  3. Skoro tak się sprawy mają to kamień z nerki. Twój opis jest jeszcze wspanialszy niż moje wyobrażenia o drewnianej chatce!
    Przekonałaś mnie. Chyba wybiorę się w tym roku do Wrocka na oględziny Wielkiej Wyspy!
    Pieseczek to yorczuś (Yorkshire Terrier) ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zapraszam serdecznie, na Wielkiej Wyspie znajduje się również: kilku hektarowy Park Szczytnicki z kwitnącymi w maju rododendronami, Ogród Japoński wielkiej urody, a przy Hali Stulecia (unikalna budowla poniemiecka) pręży się fontanna mulitmedialna, która tańczy, śpiewa, podskakuje, zaraz jest też Zoo z Africarium budowanym (czad będzie jak je otworzą, że hej!) i jeszcze parę "wyspiarskich" atrakcji się znajdzie... To kiedy wpadniesz?

    OdpowiedzUsuń
  5. Czadowo! Jeszcze nigdy nie byłam we Wrocku (pomijając parę odcinków "Pierwszej miłości" oglądanej z 8 lat temu ;) ), więc będzie co zwiedzać!
    Miałam odwiedzić we wrześniu '13 Wyspę Słodową (koncert Hey'a), ale niestety nie wypaliło.
    Jeżeli jakimś cudem uda mi się zebrać ekipę to najpewniej lipiec/sierpień/wrzesień, ale to się pewnie okaże dzień przed spontanicznym wyjazdem :).
    A ja serdecznie zapraszam do Krakowa (bo Sosnowiec to raczej mało atrakcyjne miejsce :( )- chociaż wrocławskim atrakcjom Kraków chyba nie dorównuje.

    OdpowiedzUsuń
  6. O, to sąsiadująca z moją ulica.
    A Krakówek bardzo lubię i nie śmiałabym stawiać na równi atrakcji grodu smoka z Wroc-lovem...

    OdpowiedzUsuń