czwartek, 31 lipca 2014

Pracowite bociany

Jedziemy przez świętokrzyskie samochodem - a tam: co wioska to gniazda z trzema boćkami. W pewnym momencie mama spostrzega bociana  brodzącego w warzywach:

- O rany, takie wielkie pole kapusty, czego ten bocian tam szuka? - zastanawia się.

- Dzieci, mamo Irmo, dzieci! - podpowiada moja przyjaciółka. - Potem je będzie wrzucał przez kominy!

Kumkwatowa wyspa - Korfu (cz. I i II)

Moje małe greckie wakacje spędziłam w tym roku na maleńkiej greckiej wyspie (no, przesadzam, są wszak mniejsze…). Było pięknie, że strach, mimo że na Korfu nie ma tego, co mnie najbardziej kręci w podróżach: ani jednej antycznej ruiny, ani jednego starożytnego grobowca, nagrobka choćby!


Nie ma też „greckich” białych domów z niebieskimi kopułami, a osławione kumkwaty kryją się skutecznie – na tej  ich rzekomo pełnej wyspie, nie widziałam ani jednej plantacji, ba – plantacyjki!
Mimo mitologicznej przeszłości - w tym samym archipelagu Wysp Jońskich jest legendarna Itaka, ojczyzna Odysa - nie ma tu żadnych jej śladów. Na Korfu również umiejscawia się homerową Scherię, na którą, według mitu został wyrzucony przez fale Odys. Ocalony przez księżniczkę Nauzykaę mógł w końcu wrócić do pobliskiej Itaki i czekającej nań Penelopy....

Przylecieliśmy na Korfu (i do Korfu) późnym wieczorem. Miał nas odebrać z lotniska w Kerkyrze (tak Grecy mówią o swojej wyspie i jej „stolicy”) właściciel apartamentu w nadmorskiej wiosce Mesongghi, który sobie wynajęliśmy przez internet. Po kilku minutach nerwowego wypatrywania (z tego malutkiego lotniska szybko się wszyscy „ulotnili”), przeczytania wszystkich trzech tabliczek z nazwiskami, dzierżonych przez oczekujących kogoś tubylców, Andrzej ujrzał nagle jakiegoś nieśmiałego mężczyznę, stojącego w samym wejściu/wyjściu, miętoszącego w dłoniach kartkę. Zajrzał mu przez ramię – a tam nasze zdjęcia!
Nasz gospodarz, Armeniakos poprosił nas przed przylotem o przysłanie zdjęć mailem, by łatwiej nas poznać na lotnisku. Jak się okazało, niewiele to pomogło, bo… wyglądaliśmy na żywo dużo młodziej, jak stwierdził. Hmmmmmm.  A może winne były same fotki – my dwie z mamą w kurtkach (focia z tegorocznej zimnej majówki w zielonogórskiem), a Andrzej – sama face jak do cv…
Armeniakos zapakował nas do niemożliwie zakurzonego autka i ruszyliśmy w drogę – to zaledwie 22 km, a jechaliśmy i jechaliśmy, chyba z godzinę! Fakt, było ciemno, że oko wykol, jechaliśmy chwilami skalistą, wąską skarpą wzdłuż morza, a nad nami na wyciągnięcie ręki przeleciał ogromny jak wieloryb, lądujący właśnie samolot. Świetlistym punktem była restauracja na palach wbitych w morzu, rozjarzona mnóstwem świec. Wow, che romantico jakby powiedzieli Chińczycy.
Niewiele później okazało się, że miniaturowe rozmiary wyspy wcale nie gwarantują, iż na Korfu wszędzie łatwo i szybko się dojedzie ;-) Mieliśmy się o tym przekonać  po wynajęciu samochodu i samodzielnym poruszaniu się po wyspie ruchem nie tyle konika szachowego, co natrętnej muchy, gdyż gubienie drogi i kręcenie się w kółko było naszą standardową trasą. Dzięki tej nowatorskiej metodzie zwiedzania każdy odcinek dajmy na to, 30 kilometrowy pokonywaliśmy w dwie i więcej godzin… Motoryzacyjną tułaczkę umilały nam niespotykane nigdzie indziej widoki: 400-letnie gaje oliwne, dzielnie opierające się palącemu słońcu. Jak policzono, na Korfu (wyspa o powierzchni 592 km kwadratowych) rosną 4 miliony drzew oliwnych. Tu zagadka matematyczna: ile drzew przypada na metr kwadratowy???? Poniżej na zdjęciu jeden z oliwnych okazów, rósł blisko bizantyjskich, XIII-wiecznych ruin, więc możliwe, że równie leciwy...


Chyba 90% oliwnych kolosów ma więcej niż 100 lat, a to dlatego, że kiedy Korfu było pod weneckim panowaniem (przez cztery wieki), Wenecjanie płacili złotymi dukatami za każde 100 posadzonych drzew. Nie były one nigdy przycinane, ponieważ jak wierzyli Korfiańczycy – św. Spiridon, patron wyspy (o nim potem) z jakiegoś powodu był przeciwny temu hodowlanemu zabiegowi. Dzięki temu drzewa oliwne są po prostu tu wielkie jak dęby, o grubych, plecionych jak warkocze, poskręcanych pniach.

Ale od początku: w niedzielny poranek, nasz pierwszy na wyspie, obudziły nas gadatliwe jaskółki, mieszkające na naszym balkonie oraz pianie koguta (kogutów?). Z balkonu rozpościerał się widok na kawałek morza, zalesione gęsto niewielkie pagórki, araukarię i palmy oraz figi, cytryny i mandarynki wiszące na drzewach. No raj! Kiedy wyszliśmy z pokoju, stojąc w blasku słońca na galerii na wysokości I p. przeżyłam deja-vu: dokładnie taki sam widok mieliśmy z pokoju hotelowego na Bali: z drobną korektą - tamtejsza góra była ich najświętszym wulkanem…
Poszliśmy eksplorować nasze ambiente – wioska okazała się… wioską, z kilkoma zaledwie tawernami i paroma barami przy plaży, dwoma supermarketami. Plaża z lewej strony szybko się kończyła, gdyż na granicy osady do morza wpada rzeka – Messonghi, tworząc mini-marinę, w której cumowały jachty i łodzie rybackie. Na drugim brzegu rzeki widać było kompleks wielkiego hotelu – ale to już inna wioska – Moraitika. Można tam dopłynąć łódeczką za 1 euro, prowadzoną przez chyba stuletniego pana promowego. Koloryt lokalny.

Pierwszą  naszą wyprawą była Korfu (Kerkyra) – czyli „stolica”, do której wybraliśmy się lokalnym autobusem. Hibiskusowa aleja wiodła nas z dworca autobusowego do historycznego centrum.  
A tam: labirynty wąskich (niekiedy na jeden skuter), marmurowych uliczek z suszącym się praniem, żaluzjowe, drewniane okiennice w oknach, sklepiki z pamiątkami i kumkwatowymi wyrobami (likiery, marmolady, cukierki), musztardowo-ochrowe kolory tynków, francuska w stylu esplanada, czyli Liston, psuedoantyczne marmurowe pałace po Brytyjczykach - wszystko bardzo urocze, ale… mało greckie, bardziej włoskie w kolorystce i klimacie. Nie przeszkadzało mi to wcale, bo i takie lubię bardzo.

Charakteru miasteczku dodaje starówka (wpisana na listę UNESCO), zawierająca: dwie potężne weneckie fortece, żydowską dzielnicę z czynną synagogą, do której wciągnęła nas żywa muzyka, kościółem św. Spiridona – pochodzącego z Cypru patrona wyspy, który spoczywa tutaj, zabalsamowany, w przepięknym srebrnym sarkofagu z emaliowanymi medalionami, a jak wierzą Korfiańczycy (czy też Korfianie) - święty spaceruje nocami, strzegąc wyspy i dlatego ma… zdarte pantofle na podeszwach (nie widzieliśmy, bo sarkofag jest otwieramy tylko 3 razy w roku – m.in. 11 sierpnia, w dniu imienin świętego – i wtedy też dostaje nowe sandały…). Poza tym na starówce jest też duży port morski, a z drugiej strony – przy lotnisku maleńka wyspa, połączona groblą z lądem, na której stoi mikroskopijny monastyr z XIII wieku - symbol miasta powielany na wszystkich pocztówkach i pamiatkach. Cud-miód to wszystko. Naszego zachwytu Kerkyrą nie zmniejszył ani rachunek za obiad (ale co my jedliśmy! Dokładnie jak hrabia Rostowski – ośmiornicę, a także kalmary grillowane, stek z miecznika i grecką sałatkę, popijając zimniutką retsiną!), ani za deser:  poszliśmy do cukierni i za jedną baklawe oraz drugie ciacho na wynos zapłaciliśmy 42 zł. Szwendaliśmy się po mieście do 19.00 i wróciliśmy do siebie, by zdążyć jeszcze wziąć autko na rano.
No i okazało się, że następnego dnia trzeba wstać o 7.00, by zdążyć się wyprawić do wypożyczalni i przygotować od razu do ruszenia w drogę na drugi kraniec wyspy. Cóż tam nas interesowało? Wyłącznie atrakcje tzw. Natury, bo jak wspomniałam – żadnych antycznych ruin ani innych starożytnych artefaktów na Korfu nie ma. Plażowanie nie jest akurat tym, co tygryski lubią najbardziej, ale jak się ma tylko takie atrakcje do dyspozycji (a wiedziałam o tym, planując ten krótki z konieczności wypad) – to się i takie polubi… I muszę się przyznać, że chyba się starzeję – gdyby ktoś mi kiedyś zaoferował darmowy urlop na Seszelach, w bambusowych chatkach na wodzie ze szklaną podłogą – natychmiast bym się przykuła do jakiejś ruiny, choćby w Polsce, byle z ciekawą historią, aby tylko się nie nudzić na plaży, patrząc np. przez 2 tygodnie wyłącznie w siną dal oceanu i palmy kokosowe. A teraz, z wiekiem, zaczynam dostrzegać piękne strony miejsc, w których człowiek nie wetknął swego palca, nie skaził ich kreatywnością budowlaną. Było mi dane ujrzeć na Korfu niezwykłe budowle, które wzniosła… Natura.

Pierwszą z nich była gotycka Paleokastritsa. Niezwykle strome, skaliste klify kryją maciupeńkie, a więc kameralne, kamieniste plaże. Do niektórych można się dostać wyłącznie łódką czy rowerem wodnym od strony morza. Cudownym pomysłem, który realizują Grecy w takich widowiskowych miejscach na wyspie są tawerny i bary z… basenem. Wystarczy zamówić cokolwiek – loda, kawę, czy posiłek, by móc korzystać z tegoż basenu, oraz toalety, prysznica, a schodzić sobie do jakiejś okolicznej zatoczki, by wykąpać się w morzu. 

Przypadkiem odkryliśmy ten miły korfiański obyczaj zaraz na pierwszym postoju w Paleokastritsie: najpierw zeszliśmy chyba stoma stromymi schodkami w dół, wykąpaliśmy się w morzu (A. snoorkował, bo taszczyliśmy z Polski jego sprzęcik), by wrócić na szczyt klifu i zadekować się w barze z basenem. Widok na morze, leżaki, basen – wszystko gratis. Można było siedzieć w basenie patrząc na morze, lub znów zejść, wykąpać się w kryształowo szmaragdowej wodzie, ochłodzić i wrócić na frappe. W dodatku dzięki pewnemu językowemu nieporozumieniu, w jakie się wdałam z Grekiem, właścicielem baru zamawiając lody dla mamy, ów wziął mnie za Włoszkę i cały czas flirtował ze mną mówiąc do mnie "bella" (najpierw jednak tak się we dwoje uśmialiśmy z mojego lapsusa - do rozpuku i do łez - a chyba nic tak obcych sobie ludzi nie zbliża, ja ubaw po pachy). Nikos traktował mnie i  mia bella mamma z wielką atencją, przysuwał leżaczek, proponując drinka do basenu, a ledwie tolerował obecność Andrzejka.

W ten niezwykle leniwy i wesoły sposób spędziliśmy pół dnia w Paleokastritsie i nawet nie chciało mi się (wyobraźcie to sobie!) zwiedzać monastyru Moni Theotoku z XVII.

Kolejnym celem wyprawy ku dziełom wielkiego architekta – Natury – było bajkowe Sidari. Pierwsze wrażenie nie było specjalnie  imponujące – ot, plaża, brunatny piasek, słowem - nic takiego. Ale trzeba było troszkę podejść na lewo. A tam bajkowe klify piaskowe, niczym w Petrze – smugi kolorów układające się w zawiły dekor, albo oderwane, samotne skałki z naciekami tworzące fantastyczne kształty kopuł, jak w hinduistycznych świątyniach. Bosz, co za przepych! 


Piaskowe skały, rzeźbione są przez wodę, tworząc wąskie przesmyki, w których kipią morskie fale. To słynny „Canal d’Amour” (Kanał Miłości) z legendą, że kto ten „kanał” przepłynie, znajdzie miłość wieczną...

W Sidari Grecy pielęgnują miły zwyczaj barów z basenami, tak więc spędziliśmy znów dzień w wodzie – ale nie odważyliśmy się skakać z 7 metrowego klifu do wąskiego, szerokości zaledwie 1 metra przesmyku między skałami – w czym celowały, ku naszej zgrozie, jakieś małolaty. Nie odstraszał ich nawet nagrobek młodego człowieka, zaledwie 26-letniego, który stracił życie tu właśnie ratując tonącego. Za to zafundowaliśmy sobie godzinę grozy na 4-osobowym rowerze wodnym, podczas gdy fale miotały nami na te piękne skały.
Jedliśmy tu znów greckie przysmaki (stifado, moussakę i pastsidę), popijając tzitzimbirrą, pławiąc się oczywiście w basenie. Na kawę poszliśmy do innej knajpki z basenem, nad samym Kanałem Miłości, ale wiatr, który wcześniej robił falę i bardzo chciał wywrócić nasz rower wodny z bezcenną zawartością w kamizelce ratunkowej (matka jest tylko jedna!), sypał piaskiem tak,  że frappe nieregulaminowo  zgrzytała nam w zębach. Na takich to zabawach minął kolejny dzień.
Po wypadzie do Kassiopi stałam się już wytrawnym plażologiem. Miasteczko kręci się wokół miłej mariny, w której cumują różnej wielkości stateczki. Można zasiąść w tawernie i prawie sobie moczyć nogi w wodzie. W okolicy jest kilka uroczych (ale innych niż w Sidari czy Paleokastrisie), kamienistych plaż. Woda ma tu odcienie szmaragdowo-turkusowe. Przepiękna jest plaża Bataria, skąd można dobrze zobaczyć nawet szczegóły wybrzeża Albanii (ponoć to tylko 2 km). 

Ponad Kassiopi pysznią się malowniczo ruiny zamku. Ta miejscowość jest szczególna. Szczyci się m.in. odwiedzinami pewnego bardzo znanego, starożytnego "turysty" - otóż cesarz Neron miał tu właśnie zejść na chwilę ze statku w czasie swej morskiej podróży na igrzyska olimpijskie. Po drugie, właśnie tutaj była oferowana  2 lata temu plaża do wieczystego wynajęcia. Chodzi o grecki pomysł z 2010 r. na wyjście z kryzysu - dzierżawienie niektórych wysp i działek, w tym także na Korfu. Teren częściowo zalesionej, bajkowej działki w Kassiopi miał być oddany w dzierżawę na 100 lat. Na tej działce znajduje się niewielkie naturalne jeziorko, a linia brzegowa posiadłości wynosi około 725 metrów. Nie wiem czy znalazł  się chętny miliarder, ale w okolicy mieszka już jeden - lord Rotszyld...
Sam dojazd do tego miasteczka to prawdziwy rollercoaster - jednak już w drugi dzień prowadzenia auta, Andrzej zamienił się w Korfiańczyka, który sprawnie wymijał się na ostrych i wąskich zakrętach z jadącymi z przeciwka lub też z wprawą godną tubylca ustępował drogi na pochyłej skarpie zjeżdżającemu z góry ostrymi zakrętami autobusowi.
Zważywszy na "cudowne" oznakowanie dróg na Korfu (vide zdjęcie - i generalnie stan tychże) - prowadzenie samochodu było nie lada wyczynem. I z tych własnie też powodów każda mała podróż, nieprzekraczająca 100 km w obie strony, zamieniała się nam w całodzienną wyprawę...


Podobnie kiepsko oznaczona jest wielka turystyczna atrakcja Korfu, związana z celebrytką, która w XIX w. sobie wyspę upodobała - chodzi o letnią rezydencję cesarzowej Sisi. 

To słynna z urody (ale miała brzydkie zęby, dlatego na portretach nigdy się nie uśmiecha...) żona poczciwiny Franciszka Józefa, cesarza austro-węgierskiego, Polakom chyba najbardziej znanego z mechatych bokobrodów i licznych portretów, które u Szwejka obsrywały muchy. Sisi uciekała na Korfu przed światem, mężem, dziećmi ewentualnie teściową (niepotrzebne skreślić). Tragiczna i romantyczna to postać, poślubiona jako 16-latka przez Franka Józefa, który się w niej nieprzytomnie zakochał, a swatano go z jej starsza siostrą, więc historia jak z Kopciuszka. Nigdy jednak nie była szczęśliwą żoną, gnębiona przez teściową nie bardzo udzielała się na dworze. Najpierw straciła syna Rudolfa, który popełnił romantyczne samobójstwo z miłości, a sama z kolei zginęła zasztyletowana przez Włocha-anarchistę, który po prostu chciał przejść do historii mordując kogoś znakomitego - stało się to nad jeziorem Genewskim. Tak zatem ukochana rezydencja służyła jej krótko, a po jej śmierci popadła w zapomnienie aż na 10 lat. 
Achillion (za chwilę wyjaśnię skąd nazwa) położony jest szalenie malowniczo - na szczycie wzniesienia, na które wspiąć się trzeba stromą serpentyną. Wspinaliśmy się więc na wspomnianych już wcześniej, wynajętych 4 kółkach, gdy nagle stanęliśmy reflektor w reflektor z kawalkadą autokarów, zjeżdżających z turystami w dól. Nie wiem, może ze złej strony podjeżdżaliśmy, ale autokar zaczął wymuszać na nas zjazd zakrętami w dół, do najbliższej platformy, gdzie możliwa była mijanka. Całe nasze szczęście, że do Achillionu wybraliśmy się, gdy Andrzej stał się już (pod względem drogowym) Korfiańczykiem, inaczej nasze kości ozdabiałyby to zbocze po wieki :-) Tak na marginesie - mój mąż jest świetnym kierowcą. Warto jednak było się wspinać - pałac w stylu klasycystycznym ma niezwykłe położenie, lekkość architektury, ogromny ogród, a ozdobiony jest licznymi  statuami w stylu antycznym - popiersia filozofów, dramatopisarzy, posągi Muz i co tam (kogo tam) jeszcze chcecie.
Jednak najważniejszy jest pełen ekspresji posąg umierającego Achillesa - uchwycona chwila tuż po wyjęciu strzały z pięty. To dzieło XIX wiecznego profesora wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych. Jakież on wyrzeźbił mu pośladki! Co za tors! Stałam i mlaskałam... 

Cesarzowa była zafascynowana Achillesem, stąd więc nazwa rezydencji. Wewnątrz pałacu zwiedza się komnaty, sale balową. Na przepięknej klatce schodowej  jest ogromne malowidło ścienne przedstawiające triumf Achillesa pod Troją, gdy włóczy rydwanem ciało pokonanego Hektora. Kolejny właściciel rezydencji - cesarz niemiecki Wilhelm II kontynuował tę stylizację na antyk, wprowadzona przez Sisi, ale zamówił swoja wersję Achillesa - to kilkumetrowy (sic!) posąg stojącego bohatera, z brązu. W tym wydaniu jest to zwycięzca, w pełnym rynsztunku bojowym, stojący na cyplu w ogrodzie, skąd może bystrym okiem kontrolować horyzont. Wszystkie przedstawienia Achillesa zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Od czasów studenckich, gdy ślęczałam nad Homerem (tłumacząc grecki oryginał na seminarium), byłam rozdarta między miłością do Achillesa i uwielbieniem dla Hektora... 
Co ciekawe, w rezydencji kręcony był w latach 60-tych ub. wieku film z mojej ukochanej serii - mianowicie jeden z Bondów: "Tylko dla twoich oczu" z Rogerem Moorem. W Bondzie kocham się również od wielu lat...
Jak zwykle wetknęłam nos w jakiś zakamarek pałacu i udało się nam przejechać cesarską windą obitą purpurowym pluszem.  Ponadto zobaczyliśmy sypialnię cesarzowej (nawet baldachimu nie miała nad łóżkiem, phi) i biurko Wilhelma, białe, niewielkie, przy którym siedział na bujanym stołku jak na koniku. Strasznie to niepoważne było ze strony cesarza, normalnie duży chłopiec na koniku, roztrząsający ważne sprawy państwowej wagi... Po opuszczeniu pałacu wypiliśmy frappe na jednym z tarasów należących do kompleksu, ze wspaniałym widokiem na morze...

Kolejnego dnia udaliśmy się nad jezioro Korisson, do którego znów trudno trafić, a piaszczyste, wąskie dróżki są źle oznakowane.  Jednak dzięki temu przejechaliśmy niechcący koło tak starego gaju oliwnego, że poczułam się przez chwilę jak we "Władcy Pierścieni" i tylko czekałam, aż drzewa zaczną mówić lub obejmować mnie sękatymi konarami. W malowniczym miejscu między jeziorem a morzem tworzą się duże wydmy - jedyne na Korfu. Wałęsaliśmy się brzegiem morza odkrywając skarby wyrzucone przez fale - kamyki, tajemnicze kulki z wodorostów itp.

Kumkwatowa zagadka dręczyła nas przez cały pobyt. Mieliśmy chęć zwiedzenia plantacji kumkwatów, z których wyspa ponoć słynie. Dużo do myślenia dało nam stwierdzenie pani w wypożyczalni samochodów, która na moja prośbę, by zaznaczyła na mapie miejsce, gdzie taka plantacja jest udostępniona do zwiedzania i degustacji powiedziała, że jak żyje na Korfu to nigdy nie widziała żadnej plantacji... Hm. Wskazała jednak faktorię, gdzie możemy kupić przetwory z kumkwatu. Dojechaliśmy tam. Wyglądało to jak wielki supermarket. Oczywiście przed wejściem stały dwa rachityczne drzewka kumkwatowe, ale żadnej plantacji nie było widać! Obok jakieś budynki produkcyjne z 4 wielkimi rękawami dla TIRów. Pomyśleliśmy, że wygląda to raczej na rękawy dostawcze, a nie odbiorcze. I mamy swoją teorię spiskową: kumkwaty rosną w Chinach i na Korfu, jaki zatem wniosek? Grecy te owoce sprowadzają z Chin! Bo jak inaczej wytłumaczyć, że sadów kumkwatowych tu nie ma? Oliwne drzewa są wszędzie, a kumkwatowe widzieliśmy w doniczkach przed sklepem i w jednym (dosłownie) sadzie w wiosce gdzieś na "zadupiu". Co więcej, gdy w jakimkolwiek barze chcieliśmy zamówić drinka na bazie kumkwatowego likieru - nigdzie, dosłownie nigdzie nie oferowano! W karcie przeważnie wszystkie słynne koktajle świata, ale bez tego specjału. O co tu chodzi? Myślę, że to jakiś wał.
Jednak ta zagmatwana kwestia  kumkwatowa nie umniejsza piękna tej wyspy i atrakcji, które każdy tu dla siebie znajdzie...





środa, 30 lipca 2014

Migdałki

Jesteśmy w Kielcach, w których trwa Europeada - festiwal tancerzy regionalnych z 22 krajów Europy.  Po ulicach chodzą artyści w tradycyjnych strojach, panuje luźna atmosfera, międzynarodowy blichtr. Oczywiście ze wszystkimi się chcę fotografować. 

Dopadam przystojnego Szkota w kraciastej spódniczce, robię sobie z nim zdjęcie i rozmarzona mówię do męża:

- Widzisz, mógłbyś się tak ubierać, jak on: biała koszula, spódniczka...

- Ale oni ponoć nie noszą bielizny? - dorzuca informacyjnie moja przyjaciółka.

- No to zaoszczędzilibyśmy na slipach! - ja tam nie daję się zbić z pantałyku.

- Ale mógłbym sobie coś przeziębić! - protestuje nagle, wtrącając się, mój mężczyzna.

- No tak, te męskie klejnoty... - wzdychamy obie z kobiecym zrozumieniem.

- Hm, myślałem raczej o migdałkach!

P.S. Na zdjęciu trzymam w garści słynne kieleckie jagodzianki!

sobota, 19 lipca 2014

Salto mortale

To się doigrałam! Zamiast II cz. wrażeń z Korfu będzie o tym, jak stałam się kobietą upadłą, która w dodatku maltretuje koteczki...

Trzaskający skwar wygonił mnie dziś przed południem do ogrodu. Najpierw wzięłam się za pielenie, ale stwierdziwszy brak weny twórczej do destrukcyjnej działalności antychwastowej, czym prędzej rozebrałam się do bikini, wzięłam książkę L. Durella, rozwiesiłam między dwoma drzewami orzechowymi bardzo zabytkowy (bo nabyty w latach 80-tych w kultowym sklepie Wars albo Sawa w stolycy) kubański hamak  i oddałam się smakowitej lekturze "Gorzkich cytryn Cypru".

Koło mnie kręciła się Lola - najpierw wdrapała się na drzewo, ale widząc, że nie wejdzie po cienkich linkach hamaka do mnie - zakotwiczyła się na trawie tuż pod moją pupą, leżącą w hamaku. Przez moment przyszło mi do głowy, że gdyby hamak się zerwał, chyba bym ją sprasowała na futrzany placuszek. Otrząsnęłam się jednak szybko z tej strasznej wizji, widząc i wiedząc, że hamak trzyma się mocno na żeglarskich linach i szeklach, które zamontował dla mnie mój czuły mąż.

Jednak muszę przyznać, że leżenie w tym moim zabytkowym hamaku, wiezionym kiedyś ze stolycy jako główne trofeum zakupowe (pociągiem) wymaga nieco sprytu: nie tworzy on wygodnej, otulającej "leniwca" kołyski, jest białą siatką z frędzlami dość silnie naprężoną między dwiema deszczułkami, tak więc trzeba się pilnować, by z niej się nie zsunąć.

Od czasu do czasu przerywałam lekturę, by się z Lolą pomiziać, potem zaprosiłam ją na hamak -wskoczyła, podeptała mi łapkami brzuch i straciła nim zainteresowanie, by zająć się gryzieniem moich ogrodowych butów. Sielanka normalnie była, ptaszki ćwiergoliły, słońce się nie mogło do nas przedrzeć przez gęste listowie orzechowca, lekki wietrzyk chłodził miło. Baja, wysiadają Hawaje i inne Mauritiusy!

Przyszedł jednak moment, że sielankę trzeba było zakończyć. W tym celu usiadłam w hamaku bokiem, nogi miałam już na trawie, siedząc spojrzałam jednak za siebie, szukając Loli i nagle: ludzie, jakie ja salto mortale zrobiłam! Nogi znalazły się w górze, przeleciały mi za głowę, zrobiłam efektownego fikołka (aż żal, że nikt tego nie zarejestrował), spadłam na kotka, wpadłam na drabinę, skaleczyłam sobie ramię i obtłukłam biodro oraz lędźwie po prawej stronie. Stałam się kobietą upadłą.

Lola przytomnie uciekła, ale ma dziewczyna traumę: sami sobie wyobraźcie - leżycie se na trawie i nagle spada na was taki ze 30 razy cięższy worek?

No i teraz Lola się mnie boi. Ucieka na mój widok, więc łapki ma sprawne, nieuszkodzone, czego o swoich nie mogę powiedzieć... Piszę ten post siedząc goła w wannie z zimną wodą i robię sobie krioterapię tej części pleców, gdzie tracą one swą szlachetną nazwę...

niedziela, 13 lipca 2014

Dinner en blanc... et bleu!

Wróciłam z moich małych, greckich wakacji - ale o nich potem. Akurat zaraz po powrocie wypadało u mnie spotkanie Klubu 6 Talerzy - to taka nasza zabawa w babskim gronie (6 dziewczyn) - spotykamy się za każdym razem u innej, która serwuje kolację. 
Ponieważ byłam na greckiej wyspie i pojadłam tamtejszych smakowitości, a w dodatku właśnie dowiedziałam się (i zafascynowałam) o kulinarnym happeningu, który odbywa się w Paryżu, zwanym diner en blanc - oczywiste dla mnie było, że muszę podać kolację w bieli i błękicie, czyli w kolorach greckiej flagi. No to zrobiłam diner en blanc... et bleu!

Najpierw parę słów o tym francuskim pierwowzorze. Od 26 lat odbywa się taki właśnie piknik pod gołym niebem, najczęściej w Paryżu, w znanych miejscach publicznych. Tajemnicza organizacja trzyma do ostatniej chwili w sekrecie info o godzinie i miejscu pikniku, nie można też się nań pojawić bez zaproszenia wtajemniczonej osoby. Zasadą jest, że wszyscy goście przychodzą ubrani na biało, przynoszą szampana i czerwone wino - i degustują dania, które ktoś dla nich przyrządził. Nie wiem, kto, ale zadanie jest niemałe, bo w tym roku w diner en blanc w Paryżu uczestniczyło... 12 tysięcy osób! Ta informacja zainspirowała mnie do zrobienia kolacji greckiej dla moich klubowiczek. 

Zobowiązałam je więc do przybycia w bieli i błękicie, z butelką greckiego wina (najlepiej retsiny - co za szczęście, że w Lidlu zaczynał się właśnie grecki tydzień!) a sama zaczęłam uganiać się za białym serwisem obiadowym, ponieważ ja nie mam w domu niczego białego. Nawet sufitów. Taka moja mała awersja na biel. Poniżej stół przed przyjściem gości i z gośćmi:


Biały obrus i błękitne serwetki pożyczyłam od mamy, koleżanki w pracy użyczyły mi jakichś białych półmisków, świeczników itp. Serwis nabyłam w Pepco - za niedużo, za to przyszłam do domu, zaglądam na spód talerzy, a tu się okazuje, że to model... Greece, czyli Grecja... Bingo. Ustaliłam następujące menu:
- przystawka: sałatka grecka (horiatiki), oliwki z Kalamaty, tzatziki własnoręcznie wykonane, oraz pita podana na gorąco z ziołami i oliwą - tak jak jadłam na Korfu. Oliwę nawet sobie stamtąd przywiozłam. Miałam jeszcze zakupione w Lidlu ryżowe gołąbeczki w liściach winogron, ale z tego całego zamieszania zapomniałam podać.
- I danie: zupa rybna wzorowana na korfiańskim bourdetto. (Oryginalnie bourdetto jest rybą w sosie, ale ponieważ miałam inny plan na danie główne, zmodyfikowałam konsystencję i wyszła mi zupa rybna. Zmieszałam 3 gatunki ryb morskich).
- II danie: moussaka z wołowiny zapiekana z beszamelem na wierzchu.
- deser: jogurt grecki z miodem i orzechami, ozdobiony poziomką z ogrodu.

Klubowiczki stawiły się w komplecie, a nawet były 2 dodatkowe: z Austrii i Australii (przejezdne wakacyjnie znajome), co spowodowało małe trudności logistyczne, bo jednak szóstka "poręczniejsza" jest przy stole. Musiałam krzesła z ogrodu dostawiać itd. Za to dziewczyny przybyły, jak na grecką ucztę należy: w świeżych wiankach z winorośli na głowie. Cudne!



Wszystko zostało zmiecione z talerzy, a moussaka z cynamonem i gałką muszkatołową pachniała tak, że dziewczyny nie mogły doczekać się głównego dania. Cieszy mnie ten udany wieczór, bo moussakę robiłam pierwszy raz w życiu. Nie mówiąc o bourdetto...