środa, 27 sierpnia 2014

Żelazkowe opętanie

Od lat jestem opętana... żelazkową manią prześladowczą, co implikuje wiele różnych, czasem niebezpiecznych dla zdrowia (również moich bliskich) sytuacji.

Nie należę do kobiet, które planują z dobowym wyprzedzeniem, co będą jadły, robiły, albo jak będą wyglądały następnego dnia. To znaczy, jeśli jest to dzień powszedni jedynym pewnikiem jest to, że pójdę do pracy. Ale już to - w czym - wyjaśnia się rankiem każdego dnia, gdy miotam się przed szafą próbując wyłowić z niej coś sensownego. Gdy uda mi się namierzyć tekstylną ofiarę, pędzę z nią do prasowalni - i korzystam z żelazka.

Mimo wdrażania wielu technik  zapamiętywania, po wyjściu z domu zawsze dręczy mnie pytanie, kierowane do inteligentniejszego "ja", które o poranku jeszcze smacznie śpi: czy wyłączyłaś żelazko? Skutek jest przeważnie jeden: wracam się (czasem jakieś 2-3 km, zależy jak daleko ujadę), otwieram drzwi, sprawdzam stan podłączenia żelazka, siadam na taborecie, liczę do 10-ciu (taki rytuał odczarowujący złą wróżbę wracania się), wychodzę, zamykam drzwi, jadę. Mniej więcej po tym samym dystansie znów opadają mnie wątpliwości, ale przekonując siebie: nie, idiotko, wracałaś się już - docieram wreszcie  do pracy. Zawsze spóźniona. Często też wydzwaniam do męża prowadząc śledztwo, czy np. on przed wyjściem z domu sprawdzał wyłączenie żelazka. I nie ma dla mnie znaczenia to, że wyszedł godzinę przede mną... 

Ponieważ Andrzej jest moim regularnym dostawcą dobrych rad, za jego namową kupiłam sobie telefon komórkowy z aparatem foto. Bo rada męża wyglądała tak: gdy coś prasuję i wyłączam wtyczkę, powinnam zrobić sobie zdjęcie telefonem. I wtedy gdy ogarną mnie jakiekolwiek wątpliwości, sprawdzę sobie stan bieżący na zdjęciu.

Pomysł był super, zakupiłam więc sprzęt ale... pojawiły się trudności. Np. zrobię zdjęcie, ale potem coś doprasowuję i zapominam zrobić zdjęcie numer dwa.  I kicha, wracać się znów trzeba.  Z czasem było coraz gorzej - w pośpiechu w ogóle zapominałam użyć aparatu, więc wszystko wróciło do normy - czyli schematu opisanego powyżej.

Kolejnym mądrym posunięciem było zakupienie żelazka z tzw. strażakiem. To bardzo pożyteczne i zmyślne ustrojstwo wyłącza grzałkę (czy co tam ono ma), gdy żelazko stoi w bezruchu. Eureka! Ale nie myślcie sobie, że odtąd mam spokój! Bo niby jest Ok - jest strażak, ale... Zawsze pojawiają się jakieś "ale": czy on działa poprawnie? A może własnie tym razem nie wyłączył żelazka? Te i podobne wątpliwości znów mnie ogarniają, więc wracam się, sprawdzam itd. Mimo zatem posiadania "strażaka" jestem w punkcie wyjścia, a żelazkowa mania prześladowcza ma się świetnie!

Przypomniała mi się sytuacja sprzed lat, gdy wybraliśmy się  daleko na urlop samochodem - do Chorwacji. Klucze do mieszkania zostawiliśmy przyjaciołom, którzy mieli podlewać kwiaty i karmić dochodzącego kota, Ryśka. Wyruszyliśmy rano, a przyjaciele mieli zajrzeć do mieszkania dopiero następnego dnia. Mnie, jak zwykle już po 2 km jazdy, więc jeszcze nieopodal domu ogarnęły liczne żelazkowe wątpliwości. Oliwy do ognia dolał Andrzej, gdyż stwierdził, że tego akurat nie sprawdzał, bo to  ja miałam sprawdzić wszystkie wyłączenia w domu, on zajęty był przecież pakowaniem bagażnika.

No to pat, bo ja ufam tylko mężowi - jak mówi, że sprawdził, to nie ma  problemu, bo mu wierzę bardziej niż sobie.... Chciałam więc wracać, ale reszta podróżnych zaprotestowała, że to zła wróżba. No to się nie wróciliśmy, ale robak niepewności (lub moje opętanie) zaczął drążyć mą duszę. I drążył przez jakieś 200 km, gdy wreszcie pękłam: w tajemnicy przed resztą wysłałam sms do przyjaciół z kluczami, z prośbą by podjechali natychmiast do naszego mieszkania i sprawdzili żelazko, bo mimo że ma funkcje strażaka jestem zaniepokojona jego ewentualnym niewyłączeniem. 

Przez następne 200 km nic się nie działo, miałam już, jak to opętana - różne wizje: pożaru, płonącej deski do prasowania, ewakuacji sąsiadów i Ryśka itp. Siedziałam więc dziwnie smutna i milcząca w aucie, aż wreszcie za  Wiedniem otrzymałam upragnioną informację, zwrotnego sms: "Żelazko było wyłączone. Czy włączyć? Teraz karmię kota."

Nota bene autorem tego sms był mąż przyjaciółki, który kiedyś, podczas wycieczki po Kaanie Galilejskiej (w której nie uczestniczył) wysłał żonie takiego smsa: Gosia, nie kupuj wody, kup wino! Cud może się już nie powtórzyć...

 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Podróż niespełnionych życzeń, czyli szczytowanie na Zadziernej i przegapienie niezwykłego grobowca w smoczym mieście…

Moje ostatnie wyprawy są dowodem na to, że nie warto wyjeżdżać  bez przygotowania. Dotyczy to, niestety, każdego wyjazdu - nawet takiego malutkiego, weekendowego, niedalekiego…



Przyjaciele zaprosili nas do wsi Bukówka koło Lubawki, gdzie spędzali dość samotnicze wczasy przy pięknym zbiorniku wodnym. Samotnicze, bo dwóch towarzyszących im nastolatków praktycznie nie opuszczało swego pokoju, w którym do bladego świtu przesiadywali przyspawani do kompa, tableta, smartfona itp. Na posiłkach młodzieńcy pojawiali się chmurnie milczący, mrużąc oczy od słonecznego blasku i wpychając sobie do ust kęsy jedzenia w takim tempie, jakby bili rekord swego pasażu jelitowego. Na wszelkie próby nawiązania kontaktu międzygalaktycznego odpowiadali monosylabami nie podnosząc nawet wzroku. Co to za nieszczęście ta młodość!

Zatem przybyliśmy jako weekendowa atrakcja i towarzyskie wsparcie dla pary, której połowica na dodatek właśnie złamała nogę, nosząc wędki za mężem…

Zanim jednak dotarliśmy do Bukówki zatrzymaliśmy się na uroczym ryneczku w

                                             Podcienia Ryneczku w Lubawce

Lubawce. Prostokątny, ze zgrabnym ratuszem pośrodku i arkadami na jednej ścianie miał w sobie jakąś nostalgię dawnych czasów, słodkich lat 60-tych. Pod jedną z arkad wypatrzyłam „Fryzjera męskiego” i żartobliwie zaproponowałam Andrzejkowi wizytę, na co ów bardzo się ucieszył, i z oświadczeniem, że miał to właśnie w planie - pomknął pod jedną z arkad.  Zajrzałam do maciupeńkiego wnętrza ”salonu”, a tam czarno-białe postery na ścianach, dwaj mistrzowie w białych kitlach, dwa stare fotele, białe fartuchy pod brodą klientów – świetne klimaty! (I muszę przyznać, że fryzura mężowska, mimo że już w tej chwili mało bujna, rzekłabym – z przewagą skóry, wygląda teraz bardzo rasowo! Może to był „przedwojenny mistrz”?).

W czasie gdy Jędrek się fryzował oglądałyśmy miasteczko, kręcąc się po Rynku. Nie trafiłyśmy więc do kościoła p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny o wybitnie barokowym charakterze, wykazującym duże powinowactwo z klasztorem w niedalekim przecież Krzeszowie i artystami tam pracującymi: jest ołtarz dłuta J. Lachela, chrzcielnica z 1781 r., drewniana ambona z XVIII w. i zespół polichromowanych figur, oraz obrazy z XVII-XVIII w. (m.in. Felixa Antona Schefflera). No i masz, o tych skarbach wyczytałam dopiero po powrocie!

Podobnie zresztą jak o tym, że w Lubawce urodził się (w 1874 r.) znany (i świetny moim zdaniem) ekspresjonista niemiecki, Otto Muller. Malował głównie nagie, kąpiące się w rzece kobiety o cygańskiej urodzie (był pod wpływem legendy, którą wpoiła mu matka, że jest cygańskim dzieckiem.…), namalował m.in. tzw. Cygańską Madonnę. Klimat jego obrazów jest niesamowity: kobiety nakreślone niedbałą jakby kreską przeciągają się, leżą, stoją albo siedzą w swobodnych pozach, całkiem bez odzienia, w zielono-brązowym pejzażu z kawałkiem wody w tle. Popatrzcie sami na dwa wybrane przeze mnie:

Otto Muller obraz

Wybrałam właśnie takie, bo przeglądając teraz zdjęcia zrobione podczas wypadów zaczęłam szukać podobnych pejzaży, być może zapamiętanych przez Ottona z dzieciństwa (bo później kształcił się w odległym Berlinie, a zmarł w 1930 r. w „moim” Wrocławiu, w którym przez wiele lat był wykładowcą  w Akademii Sztuk Pięknych). No i wydaje mi się, że coś tam da się przypasować, bo wokół Lubawki jest po prostu przepięknie!!!!!!!!!!!

                                                        Korona zbiornika

Gdy wreszcie dotarliśmy do przyjaciół w Bukówce było już wczesne popołudnie, udaliśmy się zatem na rekonesans już tylko po najbliższej okolicy. By zachęcić młodzieńców do ruszenia pup zabetonowanych  w pokoju, ofiarowaliśmy im wielką atrakcję: spacer z wykrywaczem metali… Młodzież wzięła więc torbę sapera, my dobre humory, bo pogoda była przecudna. Efekty naszych łowów: chłopaki wreszcie rozruszały nogi, latając bez ładu i składu ze sprzętem po lesie, my za to zdobyliśmy fotograficzne trofea: dziewięćsiły
                                                        kwiat który daje moc!

(chronione kwiaty o właściwościach magiczno-leczniczych) oraz

                                                                    Grzybobranie....

dwie garści grzybków, z których zrobiłam sos dla... 7 osób!!! (nota bene, mój talent kulinarny zaczyna mnie samą przerażać...).

Wieczorem panowie udali się na nocne wędkowanie nad przepiękne jezioro Bukówka, niczego jednak nie złowili, mimo że w dzień bezczelnie wylegiwały się tuż przy brzegu wypasione ryby wielkie na metr. Ja za to zrobiłam czarną focie z jakimiś świecącymi odblaskami. Robaczki świętojańskie? Niemożliwe. Gwiezdny pył? Może...

Następnego dnia (bo okazało się, że sos grzybowy przeżyliśmy wszyscy, hurrrrrrrrra...) zaplanowaliśmy zdobycie pobliskiego szczytu, zaliczanego do tzw. "korony Sudetów polskich" - Zadziernej (724 m).

Ostre podejście już na początku wspinaczki kazało się nam zastanowić nad sensem podejmowania aż tak wielkich życiowych wyzwań, bo raczej wszyscy jesteśmy Sybarytami. Ale głupio było nam ( przed młodzieżą) się wycofać, zwłaszcza, że wyciągnęliśmy ich tylko pod warunkiem, że będą mogli wziąć wykrywacz. Oczywiście sens jego używania na szczycie był mocno dyskusyjny, ale ponieważ młodzieńcy ochoczo targali torbę i nawet raźnie przebierali nogami, uznaliśmy, że takie małe oszustwo dobrze im zrobi. Praktycznie ani razu nie otworzyli nawet torby, zatem przebiegli się przez kilkukilometrowy dystans ze sporym balastem :-) Zadzierna została zdobyta - w strasznym skwarze, okupione to było wylaniem hektolitrów potu - słowo daje, nigdy nie zrozumiem Himalaistów... Ostatnie metry szliśmy jak w transie, ponieważ na ścieżce wyrastały nam grzyby, co nas tak oszołomiło, że nie wiedząc kiedy - byliśmy na szczycie. W dodatku z pieśnią na ustach, gdyż zaniepokojona  odkrytym legowiskiem dzikiej zwierzyny darłam się jak opętana w misji zapewnienia bezpieczeństwa naszej grupce. Na szczycie byli inni turyści, których musiałam

                                                          widok z Zadziernej

serdecznie przeprosić za swoje szansonistyczne popisy.

Potem było już tylko coraz milej: schodziliśmy, a na końcu tej dość długiej trasy czekał gościniec z zimnym piwem. I gdzie tu niespełnione życzenie, zapytacie? Ha, zaraz opowiem: jak już byliśmy na dole, zajrzeliśmy do Stanicy pod Zadzierną, coby skorzystać z toalety. Rozmawiamy sobie z  właścicielką tego przepięknego ośrodka, a ona nas pyta, czy wybieramy się na Zadzierną, bo to jest góra, która  spełnia marzenia... Jak to, pytamy? Na co opowiada, jak się to robi - trzeba dostać się na szczyt (łatwizna, właśnie z niego wracamy...), wypowiedzieć tam życzenie, a ono się spełni... 

No i widzicie, gdybym wiedziała, ze Zadzierna spełnia marzenia, coś bym tam sobie uszykowała. A tak - figa z makiem! Drugi cios w nos, z własnego zaniedbania, uffa!

Trzeci cios otrzymałam następnego dnia, bowiem w oczekiwaniu na obiad, który szykowała koleżanka ze złamaną nogą, poniosło nas do pobliskiego czeskiego miasta - Trutnov. Nazywane jest ono smoczym, bo z jego historią związana jest legenda o smoku - całkiem jak w naszym Krakowie. Tyle, że smoka zabili inaczej, chwytając go w pułapkę-klatkę, następnie obdarli ze skóry, która ponoć do dziś zdobi wejście do ratusza w ... Brnie. Trzeba będzie to sprawdzić.


                                                           Rynek w Trutnovie

Póki co Trutnov nas oczarował - Rynek to cacuszko, bo w odróżnieniu od Lubawki, podcieni jest tu bez liku na wszystkich 4 ścianach Rynku i w pobocznych uliczkach. Musiało to być bogate, kupieckie miasto kiedyś. Dziś kolorowo odremontowane kamieniczki, jak w Lubawce z XVI-XVIII wieku - po prostu zachwycają. Na Ratusz wspina się smoczysko -

                                                                  smok Trutnovski

metalowy potomek tego pierwszego gada, a naprzeciw stoi fontanna -  tzw. smocza studnia.  Jest też  posąg Józefa II i data 1866.

Nie wiedzieliśmy, co to za zdarzenie, aczkolwiek  przed wjazdem do miasta jest info, że tu rozegrała się w tym wymienionym roku bitwa. Jaka? Braki w edukacji lokalnej, sprawdziłam to dopiero po powrocie - otóż miała tu miejsce bitwa austriacko-pruska, jedna z większych i znaczniejszych bitew całej wojny prusko-austriackiej. 

Była to jedyna bitwa wygrana przez Austriaków, a zwycięskiemu marszałkowi Ludwigowi von Gablenz postawiono osobliwy pomnik-grobowiec-mauzoleum. Dwudziestometrowy obelisk z 1868 roku stoi na szczycie pobliskiego wzgórza Šibeník. Pusta w środku żeliwna wieża ze schodami prowadzącymi wewnątrz aż na wierzchołek jest od 1874 roku miejscem ostatniego spoczynku Gablenza. Ze szczytu obelisku rozciąga się piękny widok na cały Trutnov i okolicę.

No i ja, wielbicielka grobowców - nie dotarłam tam! Siedziałam na trutnovskim rynku i jak ten truteń piłam zimne czeskie piwo, zamiast wdrapać się na Sibenik. Uhhhhh.



środa, 13 sierpnia 2014

Perseidy, Lola i katar sienny

Ta noc miała być pełna gwiezdnych fajerwerków - Perseidy znaczy przechodzą w pobliżu, i dobrze je widać, jak doniosły media, między 1.00 a 4.00  w nocy.

1. 00. Zaopatrzeni więc w zapałki (coby powieki sobie podpierać) i butelkę winopochodnego napoju różowego o smaku grejpfrutowym, uprzednio dobrze schłodzonego, zaudaliśmy się na osobisty taras. Rozsiedliśmy się w fotelach. Lornetki, aparaty, kamery - rozstawione. Wino nalane. Oczy szeroko otwarte na północną stronę, gdzie według pewnej popularnej aplikacji na telefon, pokazującej gwiazdy - miały nadlecieć perseidowe pociski. Czekamy. Pierwsza godzina już minęła, niebo niezbyt czarne - tu latarnia, tam latarnia, dach sąsiadów, wystająca lukarna – Perseid ani widu. Pijemy wino (z braku lepszego zajęcia dla dłoni).

1.30. Postanawiamy zejść jednak (z I p.) do ogrodu. Zabieramy kieliszki, aparaty, kamery, statywy, lornetki, odgrzebujemy ze schowka latarkę – i wychodzimy. Tuż przy ogrodowej furtce wita nas zadowolona bardzo z naszej obecności (będzie żarcie, albo zabawa!) rezydentka naszego ogrodu, czyli Lola. Kocia asystentka towarzyszy nam do ławki, na której rozkładamy: wino, aparat, kamerę, lornetkę, telefon. Ustawiamy się (i ławkę) przodem do kierunku jazdy (perseidowej). Czekamy. Nadal nic nie widać.

1.45. Pijemy wino. Księżyc raz za chmurami, to znów jak przez mgłę. Andrzej widzi (chyba) 1 (słownie: jedną) Perseidę. Lola pcha mu się na kolana, ociera o brzuch, statyw aparatu, gryzie pasek. Pierwsze kichnięcie mojego „kociego” alergika.

1.50. Nie wiem, czy mam omamy, ale widzę kilka bardzo szybko migocących błysków, na granicy wzroku, z różnych stron (a nie z tej, wskazanej przez pewną bardzo popularną aplikację na telefon). Słyszę kilka kichnięć Andrzeja, próbującego pozbyć się z kolan Lolki, która okupuje go, nie zwracając kompletnie uwagi na moje zaproszenia do miziania.

1.55. Kończy się nam wino i… chusteczki higieniczne. Andrzej smarka, kicha, smarka. Zarządzam perseidowy odwrót: zabieramy kamerę, aparat, statyw, lornetkę, pustą butelkę po winie, zostawiamy Lolę, bardzo zawiedzioną. Wchodzimy do domu. Proponuje natychmiastowy wyjazd samochodem poza miasto, by kontynuować obserwacje nieba, ale Andrzej tylko odmownie kręci głową (między kichnięciami).

2.30. Ktoś w domu strasznie kicha, smarka, kicha, smarka…. Ja robię przetwór ze śliwek (i tak nie zasnę, gdy ON ma atak kataru siennego…).

3.00. Idziemy wreszcie spać.

6.45. Wstaję do roboty. W radiu mówią, że jeszcze przez 2 dni będzie można oglądać perseidowy spektakl na niebie. Andrzej oświadcza, że dzisiaj już gwiazd w nocy nie będzie oglądał. Aaaaaaaaaaapsik!

11.00 Jem śniadanie w fabryce. Ze śliwkowym przetworem nocnym. Taka przynajmniej korzyść z przelatujących Perseid!

wtorek, 12 sierpnia 2014

Średniowieczne mury, gotyckie freski, mistyczny owoc Żydów i… śliwki,czyli Szydłów

Podróż przez Świętokrzyskie to właściwie wycieczka w naszą narodową przeszłość, ponieważ tu gdzieś znajduje się matecznik polskości (i PiS-u przy okazji, hm…). Wszędzie w regionie natkniemy się na ślady obecności np. polskich królów. To dla mnie bardzo ekscytujące, gdyż na Dolnym Śląsku, gdzie mieszkam, w opowieściach z przeszłości owszem są Piastowie śląscy, ale zbyt często pojawiają się też nazwiska zaczynające się od von

W drodze z Kielc do Sandomierza (odwiedzonego w poprzednim poście) mijaliśmy Szydłów. Postanowiliśmy zerknąć na kolejne polskie Carcassonne (pierwsze już też opisywałam na tym blogu – śląski Paczków), bo zawsze chętni jesteśmy na zatrzymanie samochodu i zaczerpnięcie lokalnego powietrza, nasyconego historią. To mi wygląda na poważny i nieuleczalny nałóg…

Dlaczego polskie Carcassonne?
Niepozorna wieś (miastem była w latach 1329-1869)  okazała się wyposażona w ruiny zamku królewskiego i resztki fortyfikacji obronnych autorstwa samego specjalisty od Polski murowanej - Kazimierza Wielkiego! Miały swój cel: wchodziły  w skład królewskiego systemu obrony kraju. XIV-wieczne mury zachowały się na długości ok. 700 m z przepiękną bramą. 



Natomiast po zamku zostały 4 ściany, jest to za to miejsce malowniczych turniejów, gdyż w Szydłowie prężnie działa Bractwo Rycerskie.


Szydłów ma piękną historię – od początku swego istnienia (pierwsze wzmianki już w XII w.) był własnością królewską. Prawa miejskie nadał wsi na początku XIV w. Władysław Łokietek, a w połowie tego samego wieku Kaziu Wielki wybudował tu warowny zamek i potężne mury obronne z 3 bramami, dzięki którym Szydłów nazywany jest polskim Carcassonne. Mury wraz z Bramą Krakowską są obecnie starannie odrestaurowane i wdzięcznie pozują do zdjęć...
Miasto miało korzystne w dawnych czasach położenie na szlaku pątniczym (z Sandomierza do Tyńca – i dalej do Santiago di Compostela) oraz handlowym, z którego czerpało dochody: za tranzyt wina, chmielu oraz stad bydła. Rozwijało się tu rzemiosło, np. w XVI w. miasto słynęło z produkcji sukna. Był to też czas, gdy w mieście osiedlali się licznie Żydzi. Kupcy żydowscy zostali nawet pod koniec XVI w. zrównani w prawach z chrześcijańskimi. Po tej dość licznej gminie (ok. 30% mieszkańców) pozostały konkretne pamiątki: XVI-wieczna synagoga (jedna z najstarszych w Polsce) z zachowanym Aron ha-kodesz (to szafa ołtarzowa do przechowywania zwojów Tory – tu rzeźbiona w kamieniu), macewy z pobliskiego kirkutu (przeniesione), oraz liczne judaika, eksponowane w gablotach wewnątrz świątyni.  Wśród nich dostrzegłam srebrne naczynie na etroga.

Od dawna fascynuje mnie tradycja i kultura żydowska, więc teraz sobie pogalopuję w tym kierunku, bo jak mnie coś zaintryguje, to koniec. Czytelnicy o ściślejszych mózgach mogą swobodnie ominąć ten fragment.

Mistyczny owoc Żydów

Etrog to rodzaj cytrusa, przez wiele wieków symbol judaizmu. Podobny nieco do cytryny, a jednak całkiem inny. Dla Żydów to superważny owoc używany do obrzędów religijnych w czasie święta Sukkot. Do jego przechowywania wtedy (to jakieś 7-8 dni w roku) służą specjalne naczynia, które chronią etrog przed utratą koszerności.

Zgodnie z jedną z interpretacji talmudycznych (komentarze do Tory), to właśnie etrog, a nie jabłko, był zakazanym owocem zerwanym przez Ewę w Raju... Poszukując informacji na temat etroga dotarłam do strony gminy żydowskiej w Polsce, na której felietonista, Tomek Krakowski,  opisywał długą tradycję hodowania w Izraelu etrogów oraz  używania ich w obrzędach (od I w. p.n.e.), oraz skomplikowany proces zakupu właściwego egzemplarza. "Kabała mówi, że etrog jest jak serce człowieka. To nie tylko skóra, miąższ, pestki i trochę soku. Całe święto Sukot ma związek z wodą, która w tym czasie jest sądzona, a jaki etrog - tyle wody. Woda to dla Żydów wszystko, co najbliższy rok przyniesie: pieniądze, powodzenie, zaszczyty... Pobożny Żyd musi więc starannie wybierać owoc. Czekają go godziny z lupą przy straganach, noce nad księgami, czytanie opinii, sugestii i zaleceń, spisanych przez wielkich rabinów i cadyków przez ostatnie dwieście lat…"

To dlatego, gdy wygoogluje się „obrazy dla etrog”, pojawiają się m.in. focie panów z pejsami, trzymających w dłoniach wielką, pomarszczoną ala cytrynę i przyglądających się jej przez lupę… Gdy Żydzi zostali wypędzeni z Izraela, hodowla etrogów upadła. Wtedy zaczęto je dla nich hodować na… Korfu! (no i niech mi ktoś powie, że nic tu się z niczym nie łączy). Jednak Grecy poszli na łatwiznę: szczepili etrogi na drzewach cytrynowych (bo to wszystko są, jak wspomniałam, cytrusy), więc Żydzi przez kilka wieków mieli temat do dywagacji: Czy etrog z Korfu jest koszerny? Ile jest etrogu, a ile cytryny w etrogu z Korfu? Dziś większość etrogów pochodzi z Izraela oraz z… Kalabrii.


Wybieranie etroga..
Czy wiecie, że ten owoc może kosztować nawet 150 dolarów za sztukę??? Po święcie można z niego zrobić marmoladę i spożyć. Na surowo jednak miąższ jest niesmaczny, ze skórki robi się natomiast kandyzowany dodatek do ciast. Są też etrogowe perfumy. Prrrrrrrrrrrrr, no to wracam do Szydłowa.

Gotyckie freski

W kościele p.w. Św. Ducha, położonym poza murami miasta, prawdopodobnie najstarszym, którego historia sięga początków miasta – odkryto na ścianach gotyckie polichromie. Byliśmy we wnętrzu, jednak zdjęć robić nie było można, bo trwa restauracja fresków, wykonywana przez samotnie pracująca panią doktor z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Freski są przepiękne, kolorowe, przedstawiają sceny Nowego Testamentu. Unikat.

Śliwkowa wieś

No i na koniec powrót do owoców – ale nie o etrogu będzie, a o śliwce. 1000 sadów śliwkowych, znajdujących  się w okolicach wsi to nie przelewki – dlatego właśnie  Szydłów nazywany jest stolicą polskiej śliwki! W sierpniu są tu śliwkowe dni i wydarzenia, niestety, nie załapaliśmy się. Nie spróbowaliśmy też lokalnej śliwki, pojechaliśmy dalej, bo wszak Szydłów nie był celem naszej wyprawy. Warto było jednak się tu zatrzymać!

Aż szalenie trudno mi teraz rozstrzygnąć, któremu miastu bardziej należy się etykieta "polskie Carcassonne": Paczkowowi czy Szydłowowi...

środa, 6 sierpnia 2014

Miasto ojca Mateusza bez ojca Mateusza, czyli niefilmowa codzienność Sandomierza

Operatorzy zdjęć do serialu „Ojciec Mateusz” (Jarosław Żamojda i Adam Bajerski) tak pięknie portretują to królewskie miasto, że przeżywa ono teraz prawdziwy najazd turystów. Wszystko się tu dla nich „kręci”: lody, melexy i sandomierskie krówki… W kościołach skarby rzeźby i malarstwa na wyciągnięcie dłoni, śpiąca od 300 lat dziewica w szklanej trumnie i zadumana Madonna z pyzatym dzieciątkiem Cranacha Młodszego w Domu Długosza. 
Tak więc  i mnie tu zagnało, bo serial bardzo lubię, a w Sandomierzu byłam raz, wieki temu, gdy robiłam wywiad do mojej dawnej gazety. No i nadszedł czas na ponowną wizytę. Nie, nie łudziłam się wcale, że zdobędę autograf albo chociaż guzik z sutanny. Sandomierz i bez ojca Mateusza jest wystarczająco intrygujący. Po prostu śliczności, cacuszko, a w nim – tłumy zwiedzających.
Można zresztą powiedzieć, że Sandomierz do najazdów jest jakoś przyzwyczajony – na przykład tatarskich albo szwedzkich (w XIII i XVII wieku), a te szalenie dramatyczne chwile zostały uwiecznione na ogromnych płótnach pana Prevot, namalowanych  w XVIII wieku, które wiszą od tamtej pory na ścianach  bocznych naw sandomierskiej katedry. Jest ich w sumie 16, a 4 z nich pokazują martyrologię Sandomierzan, gdy Tatarzy równali miasto z ziemią i wybijali wszystkich mieszkańców, czy też gdy Szwedzi wysadzili zamek królewski po miłym w nim przecież, kilkumiesięcznym pobycie…. Wszystkie płótna są w swoim okrucieństwie i starannym przedstawieniu różnych rodzajów tortur dość wstrząsające…

Dawno też nie widziałam w Polsce tak przepysznie bogatego, pięknego i starannie odrestaurowanego wnętrza katedry, tu, w Sandomierzu pokrytego XV-wiecznymi freskami w prezbiterium (w stylu bizantyjsko-ruskim!) oraz dekoracjami na sklepieniach, wykonanymi w XIX w. Wyrwało mi się nawet z ust głośne: wow!!!



Obecnie Sandomierz korzysta pełnymi garściami z famy, jaką mu zrobił serial i przyjaźnie wita turystów, oferując im rozliczne atrakcje oraz regionalne produkty (krówki sandomierskie, smalec sandomierski z grzybami, jabłka sandomierskie, zapiekankę sandomierską, pierogi sandomierskie). Przejaw lokalnego patriotyzmu, który naprawdę bardzo mi się spodobał. By zwiedzić dokładnie miasto, warto wziąć przewodnika z PTTK-u i z nim ruszyć w historyczną trasę. Biegnie ona także pod ziemią,  a dokładniej pod kamieniczkami kupieckimi w Rynku, przeciska się przez „ucho igielne” w murach obronnych, lawiruje lessowymi wąwozami (najpiękniejszy, Królowej Jadwigi, ma miejscami 10 m wysokości!), by wspiąć się też nieco w górę – na platformę widokową 32-metrowej Bramy Opatowskiej.  A z niej pejzaże godne wpisania na listę UNESCO: Pieprzowe Góry, zakręcająca eską Wisła, zieloność nadrzecznych błoni… Miasto, niczym miniaturowy Rzym, leży również na 7 wzgórzach. Wprawdzie w porównaniu z Roma aeterna wszystko jest tu w skali mikro, ale skarby – całkiem duże! Co by tu Wam wymienić? Koronę podróżną Kazia Wielkiego, czy rękawiczki królowej Jadwisi? Zadumaną Madonnę z pyzatym dzieciątkiem i św. Janem Chrzcicielem pędzla Cranacha Młodszego czy barokowy, nadobny drewniany sarkofag Adelajdy – piastowskiej księżniczki? A może cudownie zachowane ciało Morsztynówny (18-letniej córki sandomierskiego wojewody, zmarłej w XVII w, przechowywane w kościelnej krypcie w szklanej trumnie, która spokojnie może być wizualizacją bajki o śpiącej królewnie????). Swoją drogą, by ją odwiedzić musieliśmy najpierw przeczekać wieczorne nabożeństwo (okazuje się bowiem, że wejście do krypty jest po prostu klapą w posadzce tuż przy wejściu do kościoła i normalnie stoją sobie na niej wierni...), a potem udać się do zakrystii, by poprosić księdza o otwarcie krypty. Wysłał jakiegoś młodzieńca w cywilu (może to był ministrant), który uniósł klapę, zeszliśmy po stromych schodkach w trzewia świątyni, a tam - komnaty różne. I  w jednej - Morsztynówna właśnie. Pękałam z przyjaciółki, która się bardzo starała nie patrzeć na "mumię", odzianą starannie w szaty i przypominającą jakąś woskową lalkę... Małgosia bała się, że jej się wojewodzianka przyśni w nocy, hihi. Nie wiem, czy ona taka pięknie zachowana jest po prawie 350 latach - powiedzmy, że mam mało materiału porównawczego...
Wracając jednak do Sandomierza - tak jak w Rzymie cesarze, tak tu bywali królowie polscy (niektórzy  kilkadziesiąt razy, jak np. Władysław Jagiełło, który Sandomierz sobie ukochał. A Kazimierz Wielki tu właśnie na polowaniu odniósł tak wielką kontuzję, że najpierw kurował się na zamku, a przewieziony na Wawel – zmarł w 2 miesiące później), także królowe i księżniczki w sporych ilościach.
Sandomierz wydaje się jednym z nielicznych w Polsce miast (a może nawet jedynym?), które mogą śmiało konkurować urodą z toskańskimi pejzażami. Może nie jest tak wyniosły na tych swoich wzgórzach, brakuje mu strzelistych wież jak np. w San Gimigiano, ale dość powiedzieć, że różnica poziomów sandomierskiego rynku, na jego przeciwległych bokach wynosi aż 10 metrów! Jeszcze jedno podobieństwo – poza miastem również ciągną się winnice, a lessowe podłoże wzgórz sandomierskich i wydrążone w nich piwnice mają doskonałe właściwości do przechowywania wina, podobnie jak toskańskie tufy.



Miałam zresztą okazję spróbować produkowanego w winnicy Płochockich pod Sandomierzem wina parę lat temu – akurat we Wrocławiu, gdy moje wydawnictwo robiło wielką farmaceutyczną galę w hotelu Monopol, a leitmotivem wieczoru była staropolska uczta. Wymyśliliśmy sobie wtedy polskie wina – i manager hotelu stanął na głowie, by takie, odpowiednio renomowane, do menu nam dostarczyć. Oczarowały nas smakiem numerowane butelki win białych i czerwonych od Płochockich właśnie. Zwłaszcza białe było genialne!
A teraz tę i inne winnice, otaczające Sandomierz można zwiedzać śmiesznymi mikrobusikami z zaadaptowanych Nysek. Urocza to kolejna atrakcja turystyczna. Bliskość Wisły oferuje też rzeczne atrakcje: statki, rowery wodne w kształcie gigantycznych łabądków, wędkowanie… Poza tym w pobliżu Sandomierza znajdują się Krzemionki, w których wydobywa się jedyny na świecie krzemień pasiasty – zwany kamieniem optymizmu. 

Beżowy w kremowe paseczki jest naprawdę piękną ozdobą. Na starówce znajduje się niby-pomnik tej geologicznej osobliwości: wielki pierścień z krzemieniem, a wszelkie z nim 
wyroby jubilerskie można kupić za grosze na każdym kroku w Sandomierzu. Mam taki krzemień "naszyjny" nabyty już dawno, we Wrocławiu wprawdzie, ale kamień działa dokładnie tak, jak reklamują: poprawia nastrój. Wystarczy go nosić… Nie zwiedzaliśmy teraz kopalni krzemienia, ale gdybym miała więcej czasu z pewnością byłaby zaliczona ta kolejna lokalna atrakcja.
Spędziliśmy w Sandomierzu tylko 3 dni, spaliśmy w nowootwartym pensjonacie "Rezydencja Bakamus", który oddalenie od Starówki wynagradzał nadzwyczajną troskliwością gospodarzy. Zorganizowali oni dla nas i paru innych gości wieczorny wypad (o 21.00) na normalnie zamkniętą o tej porze Bramę Opatowską, gdzie wnieśli wina i kieliszki, byśmy mogli w tak godny sposób podziwiać nocną panoramę miasta. Opowiadali nam wiele o zabytkach Sandomierza i splatali to z własnymi wspomnieniami. Naprawdę było po prostu miło.

Tak więc pomimo że nikogo z serialu w Sandomierzu nie spotkałam (za to Kingę Preis widuję czasem we Wrocku) weekend był pełen wrażeń i zostawił wiele milutkich wspomnień. W Sandomierzu zostawiłam na pewno z 1 cm moich nóg, bo tak sobie je tam schodziłam, że wydają mi się o tyle właśnie teraz krótsze... I dla takich własnie turystów, którzy lubią połazić, Sandomierz jest wymarzonym miejscem. Wymyślono tu kilka ciekawych tras, zebranych w tzw. Sandomierski Szlak Jabłkowy: SZLAK APETYCZNY prowadzący przez gospodarstwa sadownicze, pasieczne, wypiekające chleb, restauracje w dworkach (Dwikozy) itp. miejsca w okolicy. SZLAK AKTYWNY wiodący przez stoki narciarskie, Góry Pieprzowe, wodne uciechy (rejsy itp.), a nawet miejsca pątnicze (Koprzywnica, gdzie Cystersi),  kąpieliska (Klimontów)  i miejsca do wędkowania. SZLAK WINIARSKI- wiadomo. To 6 winnic między Sandomierzem a Klimontowem. SZLAK AGROTURYSTYCZNY po 14 obiektach tego rodzaju noclegowania. No i jeszcze  SZLAK ARTYSTYCZNY pozwalający odwiedzić różnych regionalnych artystów: wytwarzających biżuterię, malujących na szkle, przetwarzających krzemień pasiasty czy robiących kompozycje florystyczne itp. Jestem pełna uznania dla sposobu, w jaki miasto się promuje, naprawdę!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Miruna w śliwkowym musie

W ogrodzie obrodziły mi śliwki, ale nie takie klasyczne, fioletowe. Nie są to też renklody ani mirabelki, coś pośredniego: zielonkawe, średnio duże. Nie wiem, jak się nazywają. W każdym bądź razie nadają się wspaniale na winny w smaku sos do białej ryby - miałam akurat mrożone filety z miruny.

Sos jest najbardziej pracochłonny (aczkolwiek jego zrobienie i tak zajmie wytrawnej kucharce tylko ok. 20 minut), więc najlepiej zacząć od niego. Aha, można też już nastawić ryż.

Sos: Śliwki umyć, usunąć pestki i wrzucić do garnka (na niewielką ilość wody na dnie). Pod przykryciem dusić, dodając tylko łyżeczkę miodu i przyprawy: imbir mielony, 5 smaków, biały pieprz, kurkumę. Często mieszać, aby nie przywarły owoce, a sos nieco zgęstnieje. Zdjąć z ognia i zblendować śliweczki na mus.

Ryba: Mrożone filety wcześniej odmrozić, umyć, posypać przyprawą do ryb (ja użyłam akurat Kamisa). Usmażyć je na dużej ceramicznej patelni posypane tylko przyprawą, na oleju, dosłownie parę minut. Miruna jest delikatną, chudą białą rybą, która szybko się smaży, jest krucha i delikatna w smaku.

Ryż: utaić, z odrobiną soli.

Kiedy wszystkie składniki będą gotowe, nałożyć na talerz ryż (można zrobić ryżową babę z filiżanki). Obok położyć kawałki usmażonej ryby, polać letnim musem.


Mus śliwkowy, kwaskowaty raczej w smaku, niż słodki zastępuje tu sos cytrynowy. Tak to sobie wymyśliłam i muszę się pochwalić, że przesmaczne danie mi wyszło! Polecam.