środa, 18 lutego 2015

Wieczór akwizytorski, czyli woman-power

Wczoraj urodziła mi się... nowa, piękna znajomość. I jakkolwiek jestem heteroseksualna, to stwierdzam, że w kobietach jest jednak niezwykła magia... Można się zwyczajnie zakochać, czyli tak po prostu chcieć z tym kimś przebywać, patrzeć na niego z zachwytem (bo taki śliczny), śmiać się z nim, podziwiać go, słuchać co ma do powiedzenia. Czy to nie są objawy zakochania?

Ten wpis powinnam chyba przechować do 8 marca. Ale trudno - niech będzie po kolei, chronologicznie, czyli wtedy, gdy się wydarzył. 

Moja przyjaciółka Gosia dostała zaproszenie na spotkanie  z jakimiś kosmetykami - od pani, z którą luźno współpracuje, a która "po godzinach" jest konsultantką mało jeszcze znanej nam firmy. Gosia miała przyprowadzić jeszcze jedną osobę. Wybrała mnie. Opierałam się, bo jestem trudna - kapryśna, wszystkowiedząca i szczwana lisica, która na żadne marketingowe chwyty nigdy się nie łapie. Nie lubię takich akwizytorskich spędów pt. koce, garnki, badania ciśnienia, pokazy makijażu, , ale ponieważ miejscem spotkania był fajny hotel, to się łaskawie zgodziłam. Zawsze możemy przecież zrobić ze spotkania akwizytorskiego "nasz" wieczór przy piwku.

Wczoraj to było. W sali restauracyjnej udostępniono kilkuosobowe  stoły - każda konsultantka zgromadziła przy nich swoje "owieczki" i opiekowała się swoimi gośćmi. Przygotowane były lusterka i produkty do twarzy oraz ankiety do wypełnienia. Zerknęłam w blankiet i już wiedziałam, że będę kłamać: nigdy bowiem nie podaję swojego numeru tel. komórkowego (bo będą mnie nękać potem), a maila najczęściej zmyślam. Niech wysyłają swoje newslettery w kosmos. Jak czegoś mi się zachce - znajdę to, nie ma obawy...

Przy stole "pani Moniki" siedziało 6 pań. Oprócz nas dwu były 2 panie na oko starsze od nas o 10 lat i 2 panie młodsze o 10 lat. Wszystkie były bardzo sympatyczne, ale z tymi dwiema młodszymi - coś od razu zaiskrzyło. Czasem tak mam, i są to cudowne chwile: poznaję obce osoby, z którymi nagle wspaniale się czuję i bawię na maksa, bo nadajemy na tych samych częstotliwościach. Wprawdzie byłyśmy z Gosią znieczulone piwkiem (baaardzo chciało nam się pić), więc wszystko nam się mogło wydawać "cudowne" (nawet te kosmetyki, które prezentowano i gorąco polecano), ale nie przeceniajmy jednakowoż wpływu zaledwie jednego "Leszka"! Musiało to być coś jeszcze  - myślę, że autentyczny urok naszych nowych towarzyszek...

Spotkanie trwało prawie 3 godziny, ale w ogóle tego nie spostrzegłyśmy. Nie przeszkadzały nam w zabawie ckliwe opowieści różnych szych i "dyrektorek" tej kosmetycznej piramidy, które albo porzuciły pracę na uczelni i doktorat, albo w korporacji (bank!), aby zająć się dystrybucją tych produktów, dbając w ten sposób jednocześnie o własną urodę, oraz zyskując sporą niezależność biznesową i finansową (wysokie zarobki). Panie dyrektorki i liderki teamów brzdąkały więc sobie o cudownych właściwościach tych właśnie kosmetyków i o tym, jaką wolność daje prowadzenie ich dystrybucji, a my zajmowałyśmy się przy naszym stoliku nader interesującą rozmową. Faktem jest, że produkty mi się spodobały - to znaczy efekt ich użycia na mojej twarzy. Zatem starannie zamazałam fałszywy adres mailowy na ankiecie i wpisałam prawdziwy...

Po wstępnej 3-etapowej pielęgnacji nałożono nam podkład, potem sypki puder i róż oraz szminkę. Pani liderka teamu ogłosiła, że podkład to ostatni etap pielęgnacji -  warstwa ochronna, którą warto mieć np. podczas odkurzania domu i sprzątania. Ha, zawsze uważałam, że nawet w okopach kobieta powinna być wymalowana i ktoś mi wreszcie wytłumaczył, dlaczego :-)

W trakcie spotkania poszłam do toalety. A tam - kobieta młoda spacerowała niespokojnie, nie mogąc się nakasłać. Zaczęłyśmy rozmawiać, okazało się, że podczas spożywania kolacji, w sałatce coś było, co ją chyba uczuliło, bo ma atak i nie może go niczym zlikwidować - ani wodą, ani kasłaniem. Pogadałyśmy (pokasłując) o alergii, zapytałam też przy okazji jak znajduje mój nowy makijaż, bo jestem akurat na kosmetycznym spotkaniu. Pochwaliła, zdradziła, że kosmetyki te zna, bo jest z branży kosmetycznej w ogóle i przyjechała do Wrocławia... otworzyć drogerię z włoskimi produktami w jednej z wielkich galerii handlowych. O rany! Ponoć są trzy razy tańsze od tych, które miałam nałożone i takie same piękne buzie "robią".... W poniedziałek otwarcie, szkoda że będę we Francji.

Wróciłam na salę i pochwaliłam się nową znajomością z toalety, a dziewczyny od razu pobiegły do tej kobiety, siedzącej w restauracji z koleżankami, zapytać, czy też mogą przyjść na otwarcie. Ha, zrobimy więc tłum!

Pod koniec naszego spotkania kosmetycznego skontatowałyśmy we cztery, że wcale nie chcemy się rozstawać. Okazało się, że jedna z nowych koleżanek jest właścicielką pubu w Rynku, więc już wiadomo było, jak ten szalony wieczór się skończy: gadałyśmy, gadałyśmy, wymieniałyśmy życiowe doświadczenia i śmiałyśmy się.

 



 

Jest więc bosko, spałam tylko 4 godziny dziś, i już na posterunku jestem, ale naładowana pozytywną energią, sympatią do całego świata i woman-power!

 

P.s. W nocy, gdy wróciłam do domu i popatrzyłam w lustro na mój makijaż made by... nabiłam sobie guza, odskakując od lustra. Co ja miałam po oczami! Spękana ziemia po kilku miesiącach suszy na afrykańskiej sawannie wygląda lepiej... Dobrze, że byłam asertywna i skończyło się tylko na zakupie sypkiego pudru za 72 zł, więc nie popłynęłam tak bardzo...

środa, 11 lutego 2015

Wieczór imbirowy

Ostatnie spotkanie Klubu 6 Talerzy szalenie mnie rozgrzało – dzięki imbirowej manii Basi. Dodała bowiem tę rozgrzewającą przyprawę do wszystkich dań, pominęła jedynie deser – w sumie wielka  szkoda, bo do sernika imbir pasuje jak ulał!

Ku pamięci (i inspiracji) podam szczegóły menu:

Klubowiczki zostały najpierw podochocone przystawką z wędzonego łososia, który spoczywał na szpinakowej pierzynce z akcentem czerwoności świeżych… truskawek,  a przykryty był cieniutkimi plastrami marynowanego imbiru.

Potem na stół wjechała w eleganckich miseczkach zupa krem z kalafiora podkręcona pieprzem cytrynowym i imbirem.

Gdy ostygłyśmy trochę z imbirowego żaru gospodyni wieczoru podała danie główne: świeżego tuńczyka duszonego w porach (ale nie w sztruksach!). Pory były pocięte w plasterki i doprawione  sosem azjatyckiej chyba proweniencji. Jak jednak myślicie, co ozdabiało kawałki ryby?  Plastry marynowanego imbiru oczywiście!

W tym całym imbirowym zamieszaniu zaginęła nam micha sałaty, która stanęła sobie skromnie na kredensie i nie została na czas przez biesiadniczki zauważona…

Gdy doszłyśmy do deseru, którym był puszysty sernik z samego sera (bez ciasta na spodzie itp.) zaprawdę zdumiał mnie brak imbiru…

 

Między degustacjami poszczególnych dań sześć klubowiczek zajmowało się tym, co zwykle - ratowaniem świata, omawianiem ślubu jednej z nas  (niebawem, w czerwcu), zakładaniem stowarzyszenia, planowaniem spotkania klubowego w Paryżu lub Rzymie (połączonego ewentualnie z wieczorem panieńskim). Basia zrobiła też mały szafing, a właściwie torebking i kilka naprawdę uroczych kobiecych niezbędników zmieniło właścicielkę.

Przez cały wieczór czuwał nad nami cień męża gospodyni, ukryty w pokoju na piętrze domu. Skazany na kilkugodzinną banicję nie skarżył się ani nawet nie objawiał, a jeśli już, to robił to tak bezszelestnie jak cień wiatru…

zdj. z lavanyahair.blogspot.com

poniedziałek, 9 lutego 2015

Beatka na tropie... truciciela

Tak, będzie o czynności jak najbardziej detektywistycznej. Wczoraj wpadłam bowiem na trop, podążyłam jego śladem i dopadłam truciciela!

Mieszkam w dużym (stosunkowo) mieście, ale nie ma to żadnego znaczenia, bo wszyscy, gdziekolwiek byście w Polsce nie mieszkali problem znacie: cuchnący dym wydobywający się z kominów domów jednorodzinnych, bliźniaków, szeregówek czy zabytkowych kamienic, które ogrzewa się piecami.

Ludzie, których na to stać korzystają z ogrzewania gazowego - najczystszego, nieuciążliwego (niczego nie trzeba nosić z piwnicy i wynosić, czyścić itp.), lecz niestety najdroższego. Jest to więc mniejszy ułamek ogółu "grzejących się".

Większość ogrzewa mieszkania i domy węglem, eko-groszkiem, drewnem (kominki). Te surowce byłyby OK, ale niestety - ludzie starsi, albo niewiele zarabiający, na wsiach i w metropoliach (Kraków, Wrocław), w uzdrowiskach (np. Kotliny Kłodzkiej) oraz  wszyscy pseudooszczędni  - spalają w swoich piecach Bóg jeden wie, co. Prawdopodobnie plastikowe butelki, tworzywa, pudełeczka po maragrynce, pojemniczki po pomidorkach, gumę itp. śmiecie, które w dobie segregacji powinny znaleźć się w żółtych pojemnikach na plastik, a nie w piecach grzewczych!!!

W efekcie od świtu do zmierzchu mamy wszędzie siwy dym, i nie jest to komentarz sytuacji polityczno-gospodarczej kraju. Po prostu kilka milionów obywateli raz dziennie uruchamia domową spalarnię śmieci (a jak kiedyś chciano takie wybudować, np. w Osetnicy, to raban był, sprzeciwy mieszkańców, ekologów itd. tymczasem w Wiedniu spalarnia stoi w samym centrum miasta i wszyscy żyją).

Nie są to wiec zanieczyszczenia przemysłowe: sektor komunalny jest w tej chwili największym trucicielem środowiska. Wystarczy pojechać na wycieczkę do Krakowa - smog nad miastem jest taki, że zagranicznym turystom trzeba ściemniać, że to wyziewy z paszczy smoka wawelskiego. W gorszej sytuacji (bo nie mają smoka) są kurorty na Dolnym Śląsku - spróbujcie pojechać np. do Szklarskiej Poręby - w kotlinach snują się dymy tak gęste, że trzeba zamykać w samochodzie zewnętrzny obieg powietrza. W Szklarskiej Porębie  (w Zakopanem również) skażenie powietrza jest większe, niż w Warszawie, a co gorsza każą przybyszom płacić "klimatyczne"!!!

Dzięki takim właśnie domowym spalarniom śmieci mamy siwy dym zamiast słońca i błękitnego nieba. Mamy smog, gryzący w oczy, szczypiący w płuca, zatruwający wszystko: powietrze, glebę, wodę.  Trujemy sąsiadów (to raczej mało kogokolwiek obchodzi), ale głównie trujemy samych siebie. Ze stopionych w ogniu tworzyw wydzielają się dioksyny, które osiadają na płucach, skórze. Także w  glebie przydomowego ogródka, w którym z pieczołowitością hodujemy kwiaty i warzywa, owoce. Potem to wszystko się wchłania do ustroju i powstają np. nowotwory!

Mieszkam na osiedlu domów jednorodzinnych. Tu łatwo wykryć, kto wypuszcza z komina świństwo. Wczoraj wracam po zmierzchu do domu, przed podjazdem czuję dziwny zapach w aucie, myślałam, że samochód mi się zaczął palić! Wyskoczyłam w sam środek gryzącego tumanu. Końca ulicy nie było widać, uznałam więc, że to nie jest sprawka mojego auta, ale... o Boże! A może żelazko zostawiłam włączone???? Ta fobia dołożyła mi jeszcze ze 200 jednostek adrenaliny. Nie macie wyobraźni, jak się zlękłam, mało tam nie zemdlałam ze strachu, że mam pożar w domu.

Na miękkich nogach, z kołaczącym sercem pędzę (???) do drzwi, ale... co to? Widzę, że kłęby dymu wydobywają się z komina sąsiadów (Jezu, co za ulga, nie z mojego!),  z małego domku oddalonego o trzy inne. W dodatku znam trucicielkę, bo nasze ogrody sąsiadują ze sobą. To miła starsza pani "Ramzesowa" (bo ma bernardyna o tym imieniu). Czasem latem czy jesienią daje mi jakieś warzywka - cukinie, dynie...

Co tu robić? Iść z awanturą czy odpuścić sobie? Przypomniałam sobie jednak, że poprzedniej niedzieli było to samo - też zrobili zadymę z komina na całą dzielnicę! Idę - zdecydowałam. Muszę jej powiedzieć, że źle robi. Poszłam, w domu ciemno, zadzwoniłam, pani Ramzesowa wychyliła się przez okno. Zaczęłam staruszkę edukować ekologicznie. Ona na to, że tylko "kartonik" spaliła. Akurat! Kartonik! Postraszyłam mandatem od straży miejskiej, powiedziałam o raku i truciźnie dla jej kwiatków. Podziękowała mi.

Zobaczymy, czy przestanie truć. Żal mi jej, bo pewnie im się nie przelewa, więc spalają co się da, w końcu mróz był. Ale to, co zaoszczędzi na opale, wyda na lekarzy. Nie tylko ona zresztą, także kilkudziesięciu sąsiadów w okolicy. Wśród nich - ja.

[caption id="" align="aligncenter" width="550"] Nie trujcie![/caption]

zdj. z www.kampaniespoleczne.pl

 

 

piątek, 6 lutego 2015

Jestem niewolnicą (niestety, nie seksualną!)

Nie, to nie będzie recenzja filmu "50 twarzy Grey'a" - nota bene na premierę się nie wybieram, wystarczy mi trailer - chociaż ekranizacja może okazać się o niebo lepsza od żałosnej powieściowej trylogii (nie dotrwałam do jej końca), która przyniosła fortunę autorce - z zawodu gospodyni domowej.

Jak wiadomo powieść kręci się wokół niezwykłego kontraktu zawartego między młodym biznesmenem-miliarderem a ubogą studentką, na świadczenie - ogólnie mówiąc - usług seksualnych. Na mocy tej umowy dziewczyna staje się seksualną niewolnicą. Pomysł i stary i nowy, wykonanie przez E.L.James (pseudonim) pozostawia wiele do życzenia, ale romansidło świetnie się sprzedawało, a teraz film zrobi małe trzęsienie ziemi - feministyczne środowiska już namawiają do bojkotu tej "produkcji".

A ja tam bym chciała być seksualną niewolnicą, a już szczególnie w takich okolicznościach jak w romansie!

Tymczasem jestem niewolnicą... motoryzacyjną. Okropnie mnie to frustruje. Na czym to moje niewolnictwo polega? 

Musicie wiedzieć, że od wieków mój mąż kupował mi samochody. Na początku małżeństwa, gdy dorobiliśmy się pierwszego auta (a raczej jeżdżącej skrzynki pocztowej, czyli fiata 126 p) gorąco namawiał mnie do zrobienia prawa jazdy. Gdy się opierałam, przekonywał, że to daje dużo swobody, niezależności. Gdy prawko wreszcie zdobyłam, w nagrodę kupił mi samochód (leciwy, ale duży i mocny - BMW 316), bym mogła codziennie ćwiczyć praktycznie tę umiejętność.

Od tej pory nastały dla mnie motoryzacyjne złote czasy - zawsze mieliśmy dwa pojazdy. Przez wiele ostatnich lat drugi pojazd był samochodem służbowym mego męża. Niestety, od kilku miesięcy nasza sytuacja diametralnie się zmieniła, został nam tylko jeden samochód - ten mój... Ponieważ chwilowo nie ma warunków do zakupienia drugiego auta, coraz częściej muszę "pożyczać" moje mężowi. W tym tygodniu nie siedziałam nawet minuty za kierownicą. Obawiam się, że za chwilę zapomnę, jak się prowadzi!!!

Co prawda patrząc z boku moja sytuacja wygląda teraz luksusowo: mam swego kierowcę, który wstaje bladym świtem razem ze mną, odwozi mnie do pracy i pojawia się po południu, by "odebrać" przesyłkę. Wszędzie jestem wożona, zawożona, podwożona, ale... czuję się ubezwłasnowolniona! 

Gdzie się podziała moja niezależność??? Mogłam sobie pojechać to tu, to tam (np. do jakiegoś sklepu ciekawszego niż castorama!), załatwić swoje kobiece nudne sprawy (kosmetyczka, fryzjer, pierdoły). Teraz wszędzie jest ze mną mój kierowca. Było miło przez dzień, dwa, ale to trwa już tygodniami! Najpierw ofiarował mi wolność, a teraz, po tylu latach mi ją odebrał! Brutal jeden!

Dzisiaj już wybuchnęłam - wysiadając pod pracą oświadczyłam, że jedyny rodzaj niewolnictwa, na jaki się godzę to niewolnictwo seksualne!

Widocznie w podświadomość weszły mi za mocno billboardy reklamujące premierę "50 twarzy Grey'a"...


Niewolnica i jej władczyni...





poniedziałek, 2 lutego 2015

Wrocław - miasto spotkań

Nie wiem, czy znacie to motto mojego miasta, więc je przytaczam, bo ma związek z sytuacją:

Jedziemy samochodem, A. prowadzi. Wdajemy się w trudną sytuację drogową na skrzyżowaniu: jogginka biegnie w poprzek, jakiś warszawiak (sądząc po rej.) zawraca na zakazie, my wyjeżdżamy z podporządkowanej, autobus rusza z przystanku - no, galimatias. A. jak zwykle śmiałe decyzje podejmuje i jakoś wyjeżdżamy, unikając zderzenia, więc ja trochę z przestrachem do niego:

- O rany, wszyscy się na nas pchali!

- Ale my byliśmy na "musiku"... - uspokaja.

- No tak, ale czy oni o tym wiedzieli? Mogliśmy się wszyscy "spotkać" i co wtedy?

- Oj tam, w końcu Wrocław - miasto spotkań - kwituje mój beztroski mąż.

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Martwimy się oboje, że  tej zimy bardzo mało ptaszków przylatuje do naszego karmnika na tarasie. Prawie nie widać sikorek, które w poprzednich latach po prostu bandami nadlatywały. Coś się dzieje, ale nie wiemy, co. W końcu A. wpada na hipotezę:

- Słuchaj, a może te ziarenka słonecznika są już zepsute i im nie smakują?

- Nieee, próbowałam, są OK - informuję.

- To wiesz co, to może ty je sama zjedz??? - wpada nagle na genialny pomysł mój beztroski (już) mąż.

 

 

Jaką prawdę znalazłam w "Ziarnie prawdy?"

Pani S. poszła w weekend na film o niewidomym nauczycielu, ja natomiast jako wielbicielka prozy Zygmunta Miłoszewskiego (oraz Sandomierza) wybrałam premierę filmu "Ziarno prawdy".


Byłam pełna obaw. Primo: oglądanie polskich produkcji w kinie często wiązało się (w przeszłości) z moim ogromnym rozczarowaniem. Secundo: oglądanie ekranizacji świetnych książek (nie tylko polskich bestsellerów) często wiązało się (w przeszłości) z moim ogromnym rozczarowaniem. Tertio: przesłanie ambitnych filmów, poruszających tzw. "trudne kwestie" często budziło moje ogromne rozczarowanie.
Jak na premierę, seans piątkowy był kameralny. Na początku na sali kinowej (a weszłyśmy gdy leciały reklamy) byłam tylko ja i mama. W trakcie półgodzinnego serwowania spotów i trailerów nadchodzących produkcji weszło jeszcze parę osób. Wreszcie zaczął się film.
Jaki nastrój! Jakie zdjęcia! Jaki Więckiewicz! Eureka! Akcja pełna napięcia, klimat niesamowity, Sandomierz - mroczny i spowity w błękitach mgły i oparach strasznych zbrodni. Na szczęście nie została zamordowana ani powieść (pierwowzór scenariusza) ani gra aktorska. REWELACJA! Mogłam też popatrzeć znów na miasto, które przecież zwiedzałam pół roku temu i opisałam tutaj
W filmie kontrowersyjny obraz w katedrze był zasłonięty - gdy ja byłam w Sandomierzu był widoczny w całości. Wtedy, w lipcu moi sandomierscy gospodarze wspominali coś o kręceniu tego filmu i o tym, że bardzo się to mieszkańcom nie podoba... Ciekawe zatem, czy i teraz nie rozpęta się nasze narodowe piekiełko? To, co się działo po filmie "Pokłosie" było obrzydliwe, temat jest z "tej beczki", aczkolwiek ubrany w sensacyjny, trillerowy wątek.
Jaką prawdę odnalazłam w "Ziarnie prawdy"? Że mamy bestsellery na miarę książek Dan'a Browna (nawet lepsze, bo z przesłaniem) wiedziałam od jakiegoś czasu (dokładnie od momentu rzucenia w połowie "Inferno" Browna), ale że mamy Lankosza, który potrafi je genialnie opowiedzieć na ekranie - dowiedziałam się w piątek!
Wyszłam z seansu z otwartymi ustami. Zdążyłam jednak policzyć widzów - był nas równo tuzin...