środa, 22 kwietnia 2015

Masażysta, który pisze wiersze, malarz z trąbką oraz stremowany bard, czyli weekend w Niemcza spa...

Ostatni zjazd Klubu Sześciu Talerzy polegał bardziej na pieszczotach ciała, niż żołądka... Wybrałyśmy się bowiem do spa w Niemczy.  Weekend miałyśmy zamiar spędzić w saunie, jacuzzi, na masażach i rytuałach. 

nasz hotel...
Obiecywano nam też dania serwowane przez szefa kuchni, a my zadbałyśmy oczywiście o odpowiedni zapas "klubowego" trunku: prosecco! Jak zawsze, gdy wyjeżdżamy razem, przytrafiło nam się  parę (haha!) niesamowitych rzeczy... Oferta wyjazdu do spa była groupon'owa, więc różnie z nią mogło być. Na szczęście od strony formalnej było tak na 90% idealnie... Przybyłyśmy do Niemczy w piątek (podróżujemy busem!) po południu. W końcu to tylko 50 km od Wrocławia, więc podróż nie trwała długo. Wchodzimy do przyjemnego hotelu (został nań przerobiony dawny... szpital psychiatryczny!), a tu wita nas snujący się po korytarzach, przy recepcji, w lobby i w windzie wcale nie niebiański zapach ryby. No cóż, w katolickim kraju w piątek ryba musi być i już! Jej zapach trochę kręcił w nosie, ale ponieważ były 3 gatunki do wyboru, to my już nie kręciłyśmy niczym, tylko konsumowałyśmy. Zresztą, po pierwszej lampce wina przestałyśmy czuć jakiekolwiek niemiłe zapachy, co jest tylko dowodem na to, że to trunek mocno znieczulający na brzydotę (nie ma przecież brzydkich kobiet, tylko  wina czasem brak...), oraz upiększający człowieczą egzystencję!
Wieczorem miałyśmy zaplanowany godzinny rytuał w saunie, oczywiście wszystkie razem. Zjechałyśmy zatem w podziemia hotelu, do strefy wellness, powitał nas pan przepasany na modłę balijską - tylko ręcznikiem. Oznajmił, że będzie miał z nami saunowe zajęcia. Jak to? - trochę się zdziwiłyśmy. Na co ów: ach, sauna jest  mokra (łaźnia), we mgle  i tak nic nie widać - zapewniał. Możecie się panie czuć swobodnie (a więc rozbierzcie się do naga). Jakoś pogodziłyśmy się z jego obecnością, wchodzimy więc bez żenady do sauny, tymczasem... siedzi tu sobie jeszcze jeden pan! Gość hotelowy, i to w slipkach! Przez chwile rozważałyśmy zdarcie z niego tych slipek, ale przyszły jeszcze panie w kostiumach kąpielowych powiększając grupę tekstylnych. Jako naturystki byłyśmy jednak w liczebnej przewadze, więc tekstylnych ignorowałyśmy. Nacierałyśmy się mangowym peelingiem, pociły we mgle, pan saunowy okładał nas brzozowymi witkami po plecach, pan w slipkach opowiadał dowcipy, potem się schładzałyśmy, znów wracałyśmy we mgłę, slipki znów opowiadały kawały, my smarowałyśmy się czystym miodem. Było bosko.  W saunie zeszło nam 1,5 godziny wliczając odpoczynek na leżaczkach. Potem kontynuowałyśmy zajęcia w grupie, w największym z naszych pokojów hotelowych, w towarzystwie licznych płynów (bo trzeba się po saunie nawadniać!). Poszłyśmy spać grubo po północy. Gdzie tu przygoda? Zaraz, po kolei, przyjechałyśmy przecież na cały weekend! 
W sobotę na śniadaniu afera: nie ma kawy z ekspresu! Jest tylko lura z termosu. Nasza prezeska interweniowała na samym szczycie, ekspres musiał się jednak rozgrzać - czynił to równe 40 minut, więc wypiłyśmy kawę chyba dopiero o 11.00. A od 13.00 znów miałyśmy zabiegi (masaże gorącymi kamieniami).
Niektóre trafiły ponownie na pana saunowego, który tego dnia występował w roli  masażysty - fizjoterapeuty. Po masażach zjadłyśmy kolację (serwowano ją między 16 a 18). Tym razem szef kuchni uraczył nas 3 rodzajami smacznego na ogół (poza schabem, twardym jak podeszwa), mięsa. Gdy wreszcie skonstatowałyśmy, że potrzeba nam trochę świeżego powietrza, zaplanowałyśmy krótki z założenia (bo niedaleko hotelu) spacer do niemczańskiego rynku.

Przechadzamy się, słonko postanowiło się nam trochę pokazać, oglądamy więc zabytkowe,  XVIII-wieczne, odrapane kamieniczki. 

galeria sztuki
Miasto jest malowniczo położone, na wzniesieniu, a rynek - jak w Sandomierzu, chociaż innego kształtu, podobnie opada w dół z powodu  różnicy poziomów.  Chyba jednak włodarze miasta tej urody miasteczka w ogóle nie dostrzegają... Przechodzimy w samym rynku koło galerii sztuki i konserwacji zabytków. Przez duże szyby widzę ciekawe wnętrze i parę osób w środku, obrazy na ścianach. Śmiało wchodzę, pytam czy nie przeszkadzamy? "Nie, nie, mamy takie spotkanie rodzinne - mówi artysta, właściciel galerii. Proszę wejść, rozejrzeć się. Może zechcą panie posłuchać naszego niemczańskiego barda, który ma za 3 dni występ w Piwnicy pod Baranami w Krakowie i chce trochę poćwiczyć? Byłyby panie jego publicznością! Postawię na stół jakieś wino - kontynuuje artysta - posłuchamy go, będzie fajnie..." Och, nas nie trzeba długo namawiać! Wychodzimy na chwilę, by zanim przyjdzie bard z gitarą, obejrzeć jeszcze niemczański rynek do końca i kupić wino. W dużym tempie oglądamy Bramę Piastowską, resztki murów obronnych z granitu strzelińskiego (jest blisko wszak), zamek niemczański z zewnątrz (nie jest dostępny dla nikogo), staw. Wszystko potwornie zaniedbane, brudne, odbrapane. Jedyne akcenty kolorystyczne to kwitnące właśnie wiśnie japońskie, magnolie... Szkoda.

Kupujemy więc dwa wina (ja wybieram hiszpańskie,  bo myślę, że na wieczór poetycko-muzyczny rozgrzeje nas południowa moc i intensywność macabeo). Przybywamy do galerii. Wyraźnie stremowany bard wita nas w progu. To pan Janusz Małolepszy, na co dzień restaurator zabytkowych samochodów. 


Oprócz naszej szóstki publiczność stanowią: artysta malarz i konserwator zabytków Mirosław Zygadło - właściciel lokalu, jego żona, szwagierka oraz dwie nastoletnie dziewczynki - córki. W sumie jest nas 11 słuchaczy. Rozsiadamy się przy wielkim drewnianym stole. Na nim piękna 2-litrowa butelka wina wyprodukowanego przez artystę z poniemieckich śliwek... Rodzina zajada pizzę, którą nam również zaraz przynosi pan Mirosław. Okazuje się, że w lokalu prowadził kiedyś pizzerię - sprowadzał mąkę z Włoch, dodatki, ale w Niemczy  na pizzę za 20 zł nie było chętnych. Tu bieda, że aż piszczy, więc pizzerię p. Mirek zamknął i zrobił galerię obrazów - trochę ma tu własnych, trochę dzieł znajomych. Nie sądzę, by było tu wielu koneserów sztuki, bo dzieła od pizzy dużo droższe. Niech zatem Niemczanie żałują, bo pizza jest chrupiąca, wspaniała! Talent kulinarny się zmarnował! Pierwszy raz zjadłam pizzę z brzegami (zawsze je zostawiam, bo mi nie smakują). Poza tym p. Mirek na co dzień mieszka w Warszawie i często podróżuje po Polsce, a to celem... konserwacji dzieł sztuki. Zakochany jest w Niemczy, pochodzi z jej okolic, a latem chce zorganizować plenery malarskie, przygotowujące do obchodów 1000-lecia bitwy pod Niemczą (w 1017 roku cesarz Henryk II oblegał bezskutecznie miasto).
Ale zaczyna się dziać muzyka... Pan Janusz chwyta w dłoń czarną hiszpańską gitarę i rozpoczyna koncert, który przygotował na wtorkowy występ w Krakowie. Są to jego własne kompozycje do wierszy K.I. Gałczyńskiego.
Bosz, jakże dawno ich nie czytałam, a na tomie poezji Gałczyńskiego przecież uczyłam się pisać mając lat 5! W fazie nastolęctwa przeżyłam fascynację tym poetą. Dawno o tym zapomniałam, a teraz.... wzruszyłam się po prostu. Obiegałam wzrokiem wiszące na ścianach płótna, by koleżanki z klubu nie widziały moich łez... Janusz grał po prostu wspaniale, zrobiło się lirycznie i tkliwie. Jego trema szybko ustąpiła, powiedział mi potem, że to dzięki mojemu życzliwemu uśmiechowi... Jak się nie uśmiechać w takiej chwili?
Po kilku utworach p. Mirek prosi barda o zagranie "wierszy niemczańskich". Dopytujemy się, co to za wiersze. Pan Janusz zdradza nam, że śpiewa utwory lokalnego poety, Miłosza Wrzesińskiego, którego na pewno znamy. Nie bardzo dowierzamy, ale okazuje się, że poetą jest (wydał 2 tomiki!)... pan saunowy, masażysta-fizjoterapeuta ze spa!!!! A to dopiero niespodzianka! Wiersze są świetne, po prostu niesamowite. Dowiedziałam się później, że Miłosz jest też historykiem z wykształcenia, był radnym Niemczy, chociaż pochodzi z Bielawy. Jednak Niemcza to ta "mała ojczyzna", którą opisuje. Tych, które śpiewał p. Janusz Małolepszy nie znalazłam w sieci, ale cytuję inny, równie moim zdaniem, doskonały:

przypadkiem wiem że te ławki
pomalowano środkiem do konserwacji trumien
środek jak środek nie ma co liczyć na jakąś wieczystą gwarancję
ale jak oni się teraz nieprzyzwoicie rozkładają
nic tu nie jest nowe
zgrane gesty imitują spokój
czas jak kropla mleka co spadła
z potrąconej na wyboju bańki
na oparcie siedzenia podmiejskiego autobusu
zamienia się w smugę kurzu
nawet mogący uchodzić za ducha tego miejsca
uwięziony na rozmokniętej kartce gazety
richard gere były mąż eksmodelki
ucząc się sztuki niewidzialności
blaknie w końcu nawet on stąd zniknie
bo to straszne zadupie

Miłosz Wrzesiński

Jestem tak zachwycona, że zaczynam przekonywać barda, by włączył niemczańskie wiersze do swojego koncertu w Krakowie, choćby i nie pasowały do tytułu, bo to ma być Zaczarowana dorożka w hołdzie dziadkowi p. Małolepszego, który był dorożkarzem w Kielcach...
Gadamy, gadamy, dziewczyny oglądają obrazy p. Zygadło (i nawet kilka kupują). Wieczór coraz gorętszy, bo wino smakowite (i to ze śliwek, i to hiszpańskie). Bard namawia malarza, by zagrał z nim, bowiem p. Zygadło grywa czasem na trąbce. No to robią jam session gitarowo-trąbkową, mimo, że malarz twierdzi, że ostatni raz grał pół roku temu. Jakże mu zazdroszczę, bo całkiem zgrabnie mu to idzie. Ja, niedoszła saksofonistka altowa.... 
Wychodzimy z galerii późnawo. Robię zdjęcia nocnej Niemczy - wychodzą wręcz bajkowe. 
Obiecujemy sobie, że nazajutrz, na zabiegach poprosimy pana Miłosza w spa o autograf! Jednak nic z tego, w niedzielę poeta ma wolne. Jaka szkoda!!!!!!!!!

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Podróż za jeden uśmiech...

Mam wieeeeeeeeeeelkie zaległości blogowe, które biorą się stąd, że nie nadążam opisywać wszystkiego, co się dzieje - tak szybko i w takich ilościach.

Po pierwsze, skończę temat Portugalczyków. To bardzo mili goście, których miałam z portalu hospitalityclub.org. Ostatnio jest wprawdzie niewiele okazji do goszczenia kogoś, może dlatego, że portal couchsurfing jest bardziej popularny od hospitalityclub - ale trudno, ja jestem wierna pancerna!
Ostatnim akcentem pobytu moich portugalskich gości we Wrocławiu był koncert Kapeli Timingeriu - wrocławskiego zespołu muzyków, na który zaprosiliśmy Matildę, Fernando i Hugo. Ta rodzinna kapela (kilku członków jest rodzeństwem) gra melodie lwowskie, bałkańskie, żydowskie i cygańskie - coś niesamowitego! Nawet na życzenie grają, co ktoś z widowni zaproponuje. Wszystko w rytmach porywających do potrząsania czym tam kto ma. Posłuchajcie zresztą sami (to akurat filmik z innego występu na wrocławskim Rynku):

https://www.youtube.com/watch?v=_PRwVLK3evw

Fernando bardzo się rozkręcił na parkiecie klubu "Stary klasztor", w którym odbył się koncert. Matilde również kołysała biodrami i klaskała do rytmu - bardzo im się podobało. Fernando wciąż się dopytywał, czy oni śpiewają po polsku (większość piosenek była po romsku, mołdawsku) no i kiedy wezmą się za fado... :-) Ponieważ na nasze spotkanie zaprosiłam jeszcze przyjaciółkę, mówiącą po włosku, stanowiliśmy 6-tkę bardzo multilingwistyczną: rozmawialiśmy  przeważnie po angielsku, czasem po niemiecku, Gosia mówiła do Matilde po włosku, a ona odpowiadała jej po francusku. Między sobą nasi goście mówili po portugalsku. Jak ktoś nas słyszał z boku, to się mocno zastanawiał... Efektem tej przemiłej wizyty jest zaproszenie do Portugalii, do wiejskiej posiadłości Fernando i Matilde na Algarve, w niewysokie górki (50 km od morza), gdzie stoi prosty, wiejski dom na wzgórzu, w środku gaju pomarańczowego, wyposażony w taras i basen ze słoną wodą (poniżej zdjęcie poglądowe)  ;-). Naszą codzienną "pracą", jak groźnie zapowiedział Fernando, będzie zbieranie co rano pomarańczy i robienie z nich soku, który następnie będziemy popijać pluskając się w basenie... 

Podobno w lecie będą bezpośrednie połączenia z Wrocławia do Faro. No to już wiadomo, gdzie należy mnie szukać w wakacje...


 

niedziela, 5 kwietnia 2015

Świat to wioska, czyli teoria 6 kroków oddalenia

Jest taka teoria - nazywana sześć stopni oddalenia lub sześciu kroków: że każdego z nas dzieli tylko sześć kontaktów od dowolnie wybranej osoby na Ziemi...

Nigdy tego nie sprawdzałam, czy jest akurat sześć, a nie więcej czy mniej stopni oddalenia, ale wrażenie np., że 700 tysięczne miasto jest wielką wioską - mam od dawna. Wciąż bowiem poznaję nowych ludzi, którzy znają... moich starych znajomych. I zawsze, niezmiennie mnie to zadziwia.

No i dziś ponownie zadziwiło mnie coś nieprawdopodobnego, albo raczej prawdopodobnego - przynajmniej w teorii sześciu kroków. Jak wiecie z poprzedniego postu odwiedzili mnie (we Wrocławiu) obcy ludzie z Portugalii, poznani przez internet. Okazało się, że na same święta jadą do swojego przyjaciela, poznanego przed laty w Portugalii, a który mieszka w Toruniu. Ja akurat znam Toruń, bo studiowałam tam 5 lat, ale nikogo o nazwisku wymienionym przez moich portugalskich gości nie kojarzyłam.

Dziś Portugalczycy dzwonią do mnie z Torunia. W pewnym momencie przekazują słuchawkę temu panu, byśmy sobie porozmawiali. Ustalamy więc fakty, daty itp., opowiadam mu, jaki kierunek studiowałam na UMK. Okazuje się, że pan ten zna różne osoby, zarówno z grona moich wykładowców jak i byłych studentów, ale najlepsze jest to, że jego sąsiadem jest... mój ówczesny wykładowca i opiekun roku.

Tak więc cudzoziemcy pokonali ponad 2 tysiące kilometrów, by połączyć mnie z kimś z pełnej cudownych o nim wspomnień mojej przeszłości! Wystarczyły zatem tylko 2 kroki... Czy to nie zadziwiające?

Od razu przypomniał mi się inny śmieszny przypadek. Parę lat temu byłam na służbowym wyjeździe w Berlinie. Po kolacji część grupy udała się do nocnego klubu, ja z koleżanką postanowiłyśmy zaliczyć Berlin by night. Zabrałyśmy aparat fotograficzny i szłyśmy Kudammstrasse. Była 2 w nocy, pusto na ulicach. Fotografujemy - budynki, siebie. Nagle pojawia się czarnoskóry mężczyzna i zagaduje do nas po niemiecku. Uważam, że chce poderwać moją koleżankę-blondynkę i wzmagam czujność. Coś tam mu odpowiadam, ale żeby się odczepił mówię do koleżanki po polsku:

- Kaśka, chodź zrobimy tu sobie sesję fotograficzną, to może sobie pójdzie...

Przystajemy, on również. Zaczynam robić zdjęcia, a on proponuje, że nam focię zrobi, to będziemy we dwie na zdjęciu. Ja jestem coraz bardziej przerażona i mówię do Kaśki:

- Kurcze, a jak nam ukradnie aparat i ucieknie? 

Na co czarnoskóry zrozumiałą polszczyzną się odzywa:

- Spoko, nie ucieknie!

Szczęki nam opadają. Okazuje się, że czarnoskóry... studiował we Wrocławiu, mieszkał nawet w akademiku na Placu Grunwaldzkim!!!

Zatem już wiem, że o 2 w nocy w Berlinie mogę spotkać czarnoskórego gadającego po polsku, bo studiował  w moim mieście.

Od tamtej pory gdziekolwiek na świecie jestem, spodziewam się nieprawdopodobnego. Tyle że wciąż mnie to jednak zadziwia...

grafika z pt.slideshare.net

piątek, 3 kwietnia 2015

Cudzoziemska kuchnia polska...

Miałam wczoraj na kolacji rodzinę portugalską. To goście, którzy trafili na mój profil poprzez hospitalityclub.org. Nie jest to może zbyt prężny portal "wymiany" (możliwość noclegu lub oprowadzenie po mieście, kolacja - wszystko za darmo) - w porównaniu do coachsurf, ale bardzo sobie te rzadkie kontakty cenię.

Z Matilde, która wyraziła chęć przybycia do Wrocławia tuż przed świętami Wielkanocnymi i spotkania, korespondowałam od miesiąca. Trochę wprawdzie kłopotliwy czas wybrała, ale polska gościnność - zobowiązuje!

Pierwszy pomysł na menu był taki, że chciałam przygotować im (Matilde miała pojawić się z mężem i dorosłym synem) caldeiradę - portugalską zupę rybną. Nigdy jej nie jadłam, nawet będąc w Portugalii, ale od czego jest net? Tu znajdą się przecież przepisy na każdą potrawę... Już, już byłam zdecydowana, gdy puknęłam się w głowę: wieźć sowę do Aten? Lepiej (i ciekawiej chyba) poczęstować ich polskim specjałem.

No właśnie, polskim... Tu zaczęły się schody. Jak zaczęłam wymyślać, to się zdziwiłam, bo do wyboru miałam:

- pierogi ruskie,

- barszcz ukraiński,

- rybę po grecku,

- karpia po żydowsku,

- jaja w sosie tatarskim,

- sałatkę żydowską, 

- fasolkę po bretońsku,

- gulasz czy też placek węgierski,

- śledź po japońsku,

- pieczeń rzymska,

- sernik wiedeński.

Ta nasza polska kuchnia jest całkiem cudzoziemska! Oczywiście nie podałam wszystkich dań, ale rybę po grecku - i owszem, bo Portugalczycy bardzo to lubią (szczególnie dorsza). Były jajka w sosie tatarskim, a zamiast barszczu -  zupa brokułowa. Śledzia podałam w śmietanie...
Wszystko gościom baardzo smakowało. Dopytywali się szczególnie o rybę, więc musiałam wyjaśnić, że to po grecku, chociaż w Grecji nikt w ten sposób ryby nie przyrządza. Ubawiliśmy się.
A tu moja ulubiona portugalska potrawa: cataplana.