piątek, 29 kwietnia 2016

Jak kobiety czytają (google) mapy...

Ufność w przyjazne człowiekowi działanie różnych elektronicznych urządzeń może być bardzo zgubna...

Miałam wyznaczoną rozprawę w sądzie. Czekałam na nią 4 miesiące, kwestia była dla mnie istotna. Informację o dniu i godzinie rozprawy otrzymałam już w styczniu, oczywiście pięćset razy sprawdzałam te dane. W wyznaczonym dniu wyruszyłam wcześniej z domu, sprawdziwszy na google maps, gdzie może być lokalizacja Powstańców Sląskich 14. Google pokazały skrawek pustego pola przy skrzyżowaniu tej ulicy z ul. Swobodną, nie przejęłam się jednak, bo miałam w głowie, że jakiś urząd tam nieopodal otworzono niedawno - uznałam, że to mój cel - Sąd Pracy. Zaparkowałam samochód w galerii Arkady i raźnym krokiem, z zapasem czasu 20 minutowym, ruszyłam do budynku, znajdującego się, według googla, jakieś 100 metrów od galerii handlowej.

Podchodzę, z daleka jednak widzę numer 24, 26. Szukam 14. Na razie bez paniki, ale coś niepokojącego mnie ogarnia, jakieś dziwne uczucie, że to nie jest tu. Wokół mało budynków, mało numerów do odliczenia do 14. Zaczynam biec. Najpierw w lewo. Nieeee, bez sensu. To w prawo! Też głupio, bo tu nie ma nic. W telefonie nie mogę sprawdzić lokalizacji adresu, bo się zepsuło coś i nie pokazuje. Dzwonię do męża, niech sprawdzi mi na kompie, siedzi przed monitorem przecież. Nie odbiera telefonu.

Miotam się dalej, wsiadam do tramwaju. Dyszę, bo biegłam, w 9 cm szpilkach. Wszyscy na mnie patrzą, bo okna w tramwaju zaparowałam, co tam. Ujeżdżam jeden przystanek w stronę Capitolu. Wysiadam, bo mnie nosi, biegnę, trochę w prawo, potem biegnę trochę w lewo (to chyba nagły zespół niespokojnych nóg), szukam numerów, nic, pustynia numerologiczna i tyle. Zaczynam wpadać w panikę, jest za 5 minut dziesiąta, a ja nawet nie wiem, czy w dobrym kierunku galopuję tą Powstańców Śląskich, ulica ma chyba kilka kilometrów. Grzywa rozwiana, paszcza otwarta, zaschło mi w gardle, adrenalina - poziom tysiąc, mogłabym przejechać czołg i nic bym nie poczuła.

W nerwach wbiegam do baru Marche i pani, która akurat grzebie w sałatkach zadaję dramatyczne pytanie: niech mi pani powie, błagam, jaki jest tu numer... Powstańców Śląskich ile? "Pięćdziesiąt trzy" pada bezwzględna odpowiedź. "To niemożliwe!" - wykłócam się z panią, jakby chodziło o rachunek za pieczone udka w brokułach. Wypadam mamrocząc do siebie: pięćdziesiąt trzy????? (wiele znaków zapytania). Przechodzień mógłby pomyśleć, że klientka Marche musiała zjeść coś mocno niestrawnego.

Wpadam na genialny w swej prostocie pomysł: taksówka!!! O ironio losu, a moje osobiste auto stoi tuż przede mną, tyle że na 3 piętrze parkingu w galerii handlowej. Nie do wyjęcia w minutę. Złapię taksówkę! Na nieszczęście żadnej nie widzę. Rozważam zatrzymanie obywatelskie, ale jak ciołek w ferrari nie będzie wiedział, gdzie Powstańców Sląskich 14, to nic mi to nie da. Odpuszczam ferrari, dwa porszaki (z tych samych powodów), nawet forda nie zatrzymuję, tylko cały czas intensywnie galopuję w różne strony intensywnie myśląc i intensywnie myślę, intensywnie galopując, bo ustać spokojnie w miejscu nie mogę.

Dzwoni nagle telefon, to mąż, alleluja, co za ulga! Niestety, bełkoczę do telefonu wykrzykując coś w stylu: gdziedo...jest........ten..........ony..........ąd............uuuuuuuuuuuuu...................aaaaaaaaaaaa itp., że mój rozmówca uznaje to za zakłócenia na łączach i pyta grzecznie "słucham?". Nie mam czasu tłumaczyć baranowi, który nie pojmuje w lot bełkotu swojej kobiety, i rozłączam się.

W przebłysku jasnowidzenia dostrzegam postój taksówek. Lecę (dosłownie, bo w PUCHOWEJ kurtce wszak jestem) na przełaj 4-pasmowej (w sumie) ulicy. Dopadam pierwszego w kolejce auta (jakieś czarne), mało klamki nie wyrywam z drzwi, rzucam się na tylne siedzenie i krzyczę: jedź pan do sądu pracy, ale juuuuuuuuuuuuuużżżżż!

Nie zauważam, że nie ma kierowcy. Jestem oszalała ze strachu, bo jest trzy po 10-tej, a ja mam "obecność obowiązkową". Coś do mnie dociera, widzę jakieś zamieszanie przy aucie (kierowcy z nudów siedzieli wszyscy w taksówce za mną), już jednak wyskakuję z tej i pędzę do następnej uznając, że to szybszy manewr niż przesiadanie się na fotel kierowcy i próba porwania wozu. W drugiej też nie ma kierowcy, bo wszyscy zdążyli się rzucić do pierwszej taksówki widząc akcję desperatki. Znów nie mam z kim jechać...

Wreszcie udaje nam się uzgodnić: którym autem, kto pasażerem, kto kierowcą i ruszyć. Znów mam zespół niespokojnych nóg oraz gardła, więc hałasuję, miotam się na tylnej kanapie - totalna panika. Okazuje się, że sąd jest na Placu Powstańców Śląskich, nie na ULICY, a to robi wielką różnicę. Jakichś 2-3 kilometrów. Co gorsza, co kawałek zatrzymują nas światła (czerwone), mam ochotę kąsać kierowcę w kark (nawet przez zagłówek), żeby jechał, a on jeszcze bez refleksu, spóźnia się na zielonym nanosekundę! I doradza mi lekarza, który L-4 mi wystawi na dziś...

Nie poddam się, o nie, miałam szkolenia w Mary Kay! Mogę być już u celu, walczę dalej wbrew rozsądkowi. Próbuję, do upadłego (bardzo prawdopodobne zważywszy kondycję moich stóp po galopie w szpilkach). No wreszcie jestem. Do sądu dojechałam 20 minut po 10-tej, jeszcze na piętro musiałam wbiec. Cud jakiś, że jak maratończyk nie padłam pod drzwiami. Uratowała mnie nadzieja, że będzie poślizg, że rozprawa przed moją się przedłuży. Nie zauważono mojego spóźnienia, rozprawa się odbyła, wygrałam.

Najgorsze, że ten niezaplanowany fitness na skrzyżowaniu znów uszkodził mi kolano. A już tak dobrze się miało! No i biję się w piersi: google maps jednak nie kłamało - a takie rzeczy wykrzykiwałam taksówkarzowi pod adresem tej aplikacji, że powinna przestać działać. Nota bene, gdzie jest numer 14 na ulicy Powst. Śl. - nie wiem i pewnie nie będę chciała wiedzieć... 

Jedno jest pewne - trochę zaspałam rano sprawę z tą mapą: