czwartek, 21 grudnia 2017

Poświęcenie...

Na wewnętrznych przelotach w Australii, tanimi liniami, są bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące bagażu. Wykupiliśmy po 20 kg rejestrowanego, natomiast w podręcznym wolno mieć 7 kilogramów.

Przed przelotem z Sydney do Melbourne ważymy bagaż podróżną wagą elektroniczną. Mamy 2 kg nadmiarowe! Coś trzeba usunąć... Przeglądamy ciuchy, myślimy, kombinujemy. Mąż decyduje się usunąć z bagażu swoje trzy T-shirty, szampon specjalistyczny do włosów i jeszcze parę męskich drobiazgów. 
Ja nie pozostaję w tyle! Zostawiam... 3 z 7 zabranych z Polski buteleczek lakieru do paznokci... :-)


środa, 22 listopada 2017

Napad kulinarnej kreatywności, czyli beza Beatova

Miałam weekendowy maraton imprezowy. Wystartowałam spotkaniem Klubu Tatarkowego, po którym pozostały mi białka jajek (żółtka udekorowały tatara). Zastanawiałam się więc jak je spożytkować w sposób spektakularny, a ponieważ niedawno dopiero usłyszałam o bezie Pavlovej, postanowiłam wziąć się za to arcydzieło cukiernictwa własnoręcznie...



Za bezą nie przepadam. Skamieniały cukier, obrzydliwie słodki z jakimś mdłym kremem nigdy nie był moim deserowym faworytem, ale postanowiłam zmierzyć się z legendą. Oczywiście na swoich warunkach....

Po przeczytaniu pięćdziesięciu porad na blogach kulinarnych JAK NIE ZABIĆ BEZĄ uczestników biesiady, zakasałam rękawy  i po upewnieniu się, że mam wszystkie składniki (co nigdy nie jest tak dla mnie oczywiste!) wzięłam trzepaczkę ręczną w dłoń i zaczęłam bić pianę z 6 białek. Bicie piany zawsze kojarzyło mi się bardziej ze słowotokiem, gadaniem o niczym (albo o Nietzschem), a tu prosta czynność manualna, aczkolwiek wyczerpująca.

W trakcie bicia dodawałam 300 g drobnego cukru, łyżeczkę soku z cytryny, szczyptę soli. Był moment, gdy piana zaczynała gęstnieć, ale nie na tyle, by sugerować sukces, omdlałymi rękoma musiałam więc kontynuować pracę wątpiąc w efekt. Po dłuuuuuuuuuuuuuugim czasie udało się! Pod koniec dodałam łyżkę mąki ziemniaczanej. Piana była tak gęsta, że nie spadała z trzepaczki. Była biała, błyszcząca, cudo! Dobra moja!

Szybkim ruchem wyłożyłam pianę na papier do pieczenia, formując na oko koło dość duże i grube z dołkiem w środku na krem. Nie rozpływała się na boki, więc ucieszona posypałam bezę cynamonem i wstawiłam do nagrzanego piekarnika (120 stopni C) tylko to jedno koło, bo moja Pavlova miała mieć tylko spód bezowy, jedną warstwę. Suszyłam z termoobiegiem ok. 100 minut. Beza się nie rozpadała, nie popękała (co ponoć nie było dobrym znakiem, cóż...) i zostawiłam ją w piekarniku na noc. Raz uchyliłam drzwiczki, potem przespała się w zamkniętym.

Jednak wtedy beza zaczęła opadać, bo pojawiły się pęknięcia na jej nieskazitelnym wyglądzie, co mnie trochę zmartwiło.

Następnego dnia zrobiłam krem według swojej fantazyi: mała śmietanka kremówka 30 procentowa, mały serek maskarpone, napar kawy, likier kumkwatowy przywieziony z Korfu. Najpierw ubiłam mikserem śmietankę, wmieszałam serek, napar kawy instant (kilka łyżek) i tyleż likieru kumkwatowego. Wymieszałam delikatnie, wyłożyłam na bezę. Udekorowałam mandarynkami z puszki (odsączonymi) i świeżą pomarańczą, skręconą w różyczki. Posypałam tartą czekoladą - i voile, brawa oraz fanfary!

Cóż to wyszło za arcydzieło! Chrupiąca z wierzchu, ciągnąca się wewnątrz. Do kremu nie dodałam grama cukru (prócz esencji waniliowej), więc nie był to twór przesłodzony. Uważam, że osiągnęłam bezowe "miszczostwo", więc nazwałam ją: beza Beatova!!!!

Dodam tylko, że mój napad kreatywności na bezie się zakończył, bo wcześniej zrobiłam jeszcze sałatkę z ugotowanej brukselki z gruszką, śledzie ze śliwkami w occie itp. itd. Na moje kuchenne okrzyki do domownika: z drogi, bo mam napad kreatywności kulinarnej, proszę nie przeszkadzać, tylko pomagać, domownik zapytał z niepokojem: a nie da się tego napadu jakoś opanować????

No się nie da....

wtorek, 7 listopada 2017

Najbardziej trująca roślina świata... na moim tarasie?!

Mam zwyczaj przywożenia nasion i sadzonek z krajów, do których podróżuję. Osiem lat temu np. przytargałam z Teneryfy (samolotem) sadzonki jakiejś rośliny porastającej zbocza wulkanu Teide. Pozyskiwałam je w głębokiej mgle, która snuła się po zboczach kiedy zjeżdżaliśmy na dół ze szczytu. Było baaaaardzo romantycznie...

Zachwycił mnie wtedy widok jakby małych palemek, niewysokich, bo 20-30 centymetrowych. Roślina jest pewnie z gatunku sukulentów, do dziś nie wiem, co to jest, ale ostała się ostatnia sadzonka w doniczce na domowym parapecie. Ma już metr wysokości i rozgałęzienia, oraz dziwne zwyczaje wegetacyjne. 

Przez kilka dni po wydobyciu jej z ziemi na Teneryfie mieszkała sobie w hotelowym bidecie :-) Na lotnisku nikt nie robił problemów, raczej pilnowano wówczas, by nie wywozić strelicji. Pomyślałam, że jakiś chwast targam, ale ponieważ lubię chwasty, to co tam!

Jednak to nie o niej dzisiaj chciałam napisać. Kilka lat temu (w 2013 r.) byłam w Bułgarii na wakacjach. Przy basenie, na który często przychodziłam, rósł interesujący krzew, z pięknymi kwiatami (na zdjęciu pod ścianą budynku). 


Kiedy znalazłam kilka nasion, takich jakby małych kasztanków, bez namysłu zabrałam je ze sobą.

Dopiero w tym roku sobie o nich (na wiosnę) przypomniałam, wysadziłam w maju w ogrodzie i już po kilku dniach wyrosła dziwna sadzonka. Dziwna, bo miała od razu 4 liście, ale 2 inne i 2 jeszcze inne. Szybko nabierała wysokości, wyrosły jej wielkie liście podobne do kasztanowatych albo właściwie konopiatych, pokazały się cudne kwiaty (w dwóch rodzajach) i nasiona. Podejrzewając, że jest ciepłolubna (z Bułgarii wszak przywieziona!) przeniosłam ją na taras, zresztą, dokuczały jej wiatry, wyginając na 

wszystkie strony, więc tym bardziej należało ją chronić.


Coś mi się kołatało, że jest to jakaś roślina lecznicza, bo z czasów mojej pracy w obszarze farmacji naoglądałam się zdjęć i rysunków różnych ziół i roślin, ale nie mogłam skojarzyć co to dokładnie. Nie przypomniałam sobie. Aż do wczoraj, kiedy to robiąc porządki w apteczce odkryłam... olej rycynowy. Butelka była w kartoniku, a na nim... portret mojej rośliny z tarasu! Rycyna to popularna nazwa oleju z rącznika pospolitego, to właśnie ta roślina. Jak zwykle zaczęłam szukać więcej info. No i znalazłam: to najbardziej trująca roślina świata, już jedno zjedzone nasiono może człowieka otruć! Nie od razu, lecz po dwóch dniach. Kolejne wieści z netu: nasiona rącznika znaleziono w grobowcach egipskich, a wzmianki o rycynusie są obecne w literaturze greckiej, rzymskiej i arabskiej. W 1788 r. olej rycynowy został zamieszczony w farmakopei angielskiej, a więc stał się uznanym i stosowanym przez aptekarzy lekiem. 



Na eduscience.pl znalazłam konkretny opis - rącznik zawiera dwie groźne substancje: rycynę, oraz rycyninę będącą organicznym związkiem chemicznym z grupy alkaloidów. Wszystkie części rośliny zawierają rycynę, ale największe jej stężenie występuje w nasionach. Jednak rycyna nie miesza się z olejami, co umożliwia produkcję nieszkodliwego dla ludzi oleju rycynowego (który służy przecież jako skuteczny środek przeczyszczający).

Rycyna była bohaterką kryminalnych wydarzeń rodem z filmów o Bondzie: użył jej w roku 1978 agent KGB, który zabił w Londynie bułgarskiego pisarza Georga Markowa przez wstrzelenie podskórne rycyny w platynowej kulce z mikroskopijnymi otworami, przez które rycyna przedostała się do organizmu Markowa. Strzelał z wiatrówki ukrytej w parasolu. Markow zmarł po czterech dniach. Kilka miesięcy później w paryskim metrze w ten sam sposób chciano zabić Władymira Kostowa, ale ten przeżył zamach dzięki szybkiemu usunięciu kulki. Toksyczność rycyny jest porównywalna do gazu bojowego - sarinu, a tysiąc razy silniejsza niż cyjanku.

No pięknie! I ta właśnie najgroźniejsza trucicielka świata rośnie sobie żwawo na moim tarasie!


piątek, 13 października 2017

Trzynastego - zawsze w grudniu jest wiosna!

Ludzie dzielą się na przesądnych i racjonalnych. Przesądni spluwają na widok czarnego kota, przebiegającego drogę, wieszają podkowy na drzwiach domu, unikają liczby trzynaście, szukają czterolistnej koniczyny. Racjonalni na widok czarnego kota dodają gazu, podkowy oddają na złom i dziwią się, gdy w hotelu nie ma pokoju numer trzynaście… Koniczyna ich nie rusza, wolą róże.

Jednak wydaje się, że nawet racjonaliści drżą przed piątkiem, który wypada trzynastego dnia miesiąca… A to się nam właśnie wydarzyło dziś. Dlaczego kumulacja trzynastki i tego dnia tygodnia wzmacnia pecha?

Powodów jest co najmniej kilka. Trzynastka jako taka jest liczbą przeklętą. Następuje po doskonałej dwunastce: mamy dwanaście miesięcy, dwanaście znaków zodiaku, tuzin jest taką zgrabną liczbą, kompletną. W Biblii często wymienianą: Jakub miał 12 synów, było 12 pokoleń Izraela, 12 apostołów, ale także: 12 bogów olimpijskich i nawet flaga Unii Europejskiej ma 12 gwiazdek. Trzynastka jest liczbą nieharmonijną i przerażającą, np. w tarocie trzynastą kartą Wielkich Arkanów jest Śmierć.

Teraz weźmy z kolei piątek: w cywilizacji chrześcijańskiej to przecież dzień ukrzyżowania Jezusa – a więc tragiczny. Połączenie piątku i trzynastki to zwielokrotnienie złej energii tego dnia. Mówi się, że od XIV w. postrzeganie tego dnia jako pechowego miało związek z aresztowaniem Templariuszy – potężnego zakonu, oskarżonego potem o liczne haniebne czyny, stąd tortury rycerzy i spalenie na stosie Wielkiego Mistrza, który przeklął króla Francji i papieża wtedy. Podobno dlatego właśnie trzynastego w piątek uznawany jest za pechowy, bo aresztowania odbyły się, na rozkaz króla, w tym dniu jednocześnie w wielu miejscach.

Czarodzieje twierdzą, że jeśli w tym czasie wypadnie pełnia, pech piątku trzynastego zostanie bardzo wzmocniony. Podobno taka kombinacja czynników powoduje zmiany w zachowaniu ludzi, wzrost przestępczości, wypadki, choroby i jest gwarancją, że nic w tym dniu nam się nie uda.

Już zatem sama nie wiem, czy uciekać, czy przeciwnie – zamknąć się w domu i nie wychodzić na zewnątrz. W sumie nigdy nie wiadomo, czy nie ma jakiegoś ziarenka prawdy w tym przesądzie… I mimo, że nie jestem przecież ofiarą paraskewidekatriafobii (czyli lęku przed piątkiem, trzynastego) jakiś tam cień niepokoju towarzyszy mi przez cały dzień, zwłaszcza gdy mam w planie podróż itp.

Myślę jednak, że czas to zmienić: im więcej lęku i obaw – tym więcej negatywnych rzeczy może się zdarzyć. Lepiej po prostu traktować ten dzień jak każdy inny, zacząć go z uśmiechem, jak zwykle, i wykonywać swoje zadania, jak zwykle. Bo jak śpiewała  Kasia Sobczyk: "Trzynastego zawsze w grudniu jest wiosna!" lalalalala....



środa, 13 września 2017

Knedle ze śliwkami nadzianymi czekoladą, czyli jak zostałam "miszczemkulinarnym"

Moje "miszczostwo" miało szansę się rozwinąć dzięki kategorycznej odmowie mamy w kwestii wydziergania knedli ze śliwkami.

Moja mama od lat hurtowo produkuje pyszności kuchni polskiej: wszelkie pierogi, knedle, kopytka są jej specjalnością i naprawdę nie pamiętam, kiedy samodzielnie wykonałam którąś z tych standardowych pozycji rodzimego menu. Jak sięgam pamięcią - siebie przy stolnicy nie widzę!

Od dwóch tygodni zamawiam u mamy knedle - danie sezonowe, jesienne, którego jestem wielką fanką. Mama zajęta innymi sprawami wyjątkowo oporna była z realizacją. Gdy dziś po raz kolejny powiedziała "nie", postanowiłam wziąć knedle w swoje ręce...

Mam pewną kuchenną ułomność - gotuję "na oko" i nie potrafię trzymać się przepisu. Zawsze muszę, ale to MUSZĘ coś zmodyfikować, zastąpić czymś brakujący składnik (bo często biorę się za gotowanie nie sprawdziwszy, czy mam wszystkie potrzebne produkty...) albo podkręcić smak. Zaczęło się zwyczajnie - ugotowałam ziemniaki w mundurkach (75 dkg), obrałam je, zgniotłam na puree. Dodałam jedno jajko oraz 25 dkg mąki pszennej. Ciasto się pięknie wyrobiło (palcami), ale mąki było mało, musiałam dosypywać, bo wszystko się do mnie kleiło, a raczej próbowało mnie przykleić do miski i innych przyborów kuchennych.

Wcześniej wymyłam i wydrylowałam węgierki, przekrawając je na pół, ale tak, by połówki trzymały się siebie. Mama poradziła, by nasypać do środka śliwek cukier, tak też zrobiłam- raz biały, albo waniliowy.

Moje oko spoczęło na resztach polewy czekoladowej (robiłam coś parę dni temu, co polewałam rozpuszczoną czekoladą deserową). Ooooooo, pomyślałam, śliwki polane czekoladą, to będą szałowe knedle! Nie namyślając się długo, czekoladę ponownie rozpuściłam i wlewałam gęstą masę do środka śliwek. Prawie od razu zastygała. Tak nadzianą śliwkę wciskałam w kawałki ciasta urwane z kuli starając się dokładnie otoczyć ją ciastem, w dłoniach formując całość w zgrabną kulę. Kule wrzucałam na wrzątek, a kiedy się unosiły do góry, czekałam około minuty, by wyjąć ugotowane knedle.

Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania! Ciasto rozpływa się w ustach, śliwki są soczyście mięsiste i ta kapeńka czekolady wewnątrz.... Nie potrzebują nawet sosu śmietankowo-waniliowego, którym zawsze polewałam knedle. Tytuł "miszczoski" sama sobie nadałam, nikt inny knedli jeszcze nie degustował.... 24 pyszne kule są tylko moje!!!!!!



Focia pożyczona z interia.pl, bo widelec mam taki sam i knedle wyglądają podobnie do moich. Niestety, kochani, jak ma się łapy utytłane klejem z ziemniaków, nie ma jak chwycić za aparat!

czwartek, 31 sierpnia 2017

Pajęcza wiadomość od Wszechświata

Właśnie pozbyłam się z tarasu wielkiego pająka. Wyglądał podobnie jak ten tu na zdjęciu, oczywiście nie przyszło mi do głowy, by całą akcję fotografować, więc zdjęcie pożyczone jest z netu. Ale to był ten typ, wielki jak pięciozłotówka plus nogi!

Nie mam arachnofobii, ale przesąd mam pewien, że jak się zobaczy pająka, zwłaszcza w piątek (uff, dobrze że czwartek dziś), to niedobrze...
Zaczęłam się jednak zastanawiać, co to za wiadomość ma dla mnie... Wszechświat? Dzień taki piękny, pająk wyglądał na zadomowionego, może więc to dobry znak?

Pająk to przecież niesamowicie pracowite i twórcze stworzenie - nieraz podziwiałam urodę pajęczej sieci, misterne wzory, zwiewny labirynt cieniutkich jak jedwab nici łapiący krople rosy błyszczące w słońcu jak diamenty... To Twórca, Kreator w dodatku bardzo uparty w dążeniu do celu... 

Doszłam więc do wniosku, że jest to dla mnie taka wiadomość od Wszechświata: twórz i pracuj dużo, nie rezygnuj z tego, co zaczęłaś. Pająk, któremu zniszczono sieć tworzy ją od nowa. Nigdy nie wpadnie mu do głowy, by przestać, prawda? Nigdy nie powie sobie: no nie, ale beznadziejny jestem, sieć mi zerwano to się na siebie obrażę i już żadnej nowej nie utkam! Haruję jak wół, a tu przyjdzie taka, co to na mój widok wrzeszczy z obrzydzeniem, łapie mnie w słoik i zrzuca z pięciu metrów, co ona sobie myśli, że łatwo w locie snuć sieć, by się gdzieś zahaczyć? I co, taki wstrętny jestem???? A nogi sobie dziś uczesałem i w ogóle to myślę, że jestem wyjątkowo przystojny! A kiedy się znów wdrapię na jej taras na pewno się okaże, że wszystko mi porwała, jędza jedna! Na sztuce się nie zna!!!! Skoro nikt nie podziwia moich prac, to przestanę tkać. Będę teraz handlował martwymi muchami!

 

zdj. www.wykop.pl

czwartek, 24 sierpnia 2017

Genialne rady mojego męża...

Mój mąż słynie z dawania genialnych rad. Kiedyś, gdy kolega zwierzył mu się, że psują mu się "zęby między zębami", mąż poradził: wyrwij sobie co drugi i po kłopocie!
Mnie również zasypuje perłami porad życiowych. Dzisiaj rozmawialiśmy o mojej jutrzejszej wizycie w warsztacie samochodowym, bo muszę wymienić przedni wahacz. Warsztat nieznany, z internetu wzięty, więc mam obawy. Mówię mężowi, że muszę ich uczulić, by nie zostawiali kluczyka w stacyjce, bo dwa lata temu na myjni zepsuli mi auto w ten własnie sposób - słuchali sobie radia i gdy wyjechałam z myjni, po stu metrach pojawiła się informacja, że mam całkowicie rozładowany akumulator. Najadłam się wtedy strachu i nie chcę powtórki, bo w warsztatach na ogół zostawiają kluczyk itd. Na to mąż już spieszy z radą:
- To może wymontuj radio, żeby nie słuchali!
Ja:
- ?????????
Mąż:
- Albo jeszcze lepiej: zostaw im same podwozie, zawieszenie przecież będą naprawiać!






wtorek, 15 sierpnia 2017

Polowanie na Perseidy, Napoleon i masoni...

Wydarzeniem astronomicznym, którym ekscytowałam się ostatnio były spadające gwiazdy - Perseidy. W nocy z 12 na 13 sierpnia wszyscy mieliśmy okazję obejrzenia wyjątkowego spektaklu - kumulacji przeszywającego niebo roju meteorytów. Co ciekawe, tę samą noc wybrał kilkaset lat temu Napoleon, spędzając ją w bebechach wielkiej piramidy w Gizie - czytam właśnie o tym książkę i ta zbieżność dat mnie zaintrygowała...
Zacznę od astronomii. Perseidy nazywane kolokwialnie "spadającymi gwiazdami" są tak naprawdę pozostałościami po komecie Swift-Tuttle'a, przelatującymi koło Słońca raz na 133 lata.  Ziemia co 12 lat wpada w samo centrum tego obłoku, więc apogeum udanych obserwacji było ponoć w 2016 r. (przegapiłam!). Jednak i tegoroczny sierpień miał dostarczyć niezłych emocji. Tego mi było trzeba! Postanowiłam wyjechać nocą z Wrocławia, by zwiększyć szanse w polowaniu na meteory na niebie. Miały "wystartować" dopiero około 22-giej, by ok. drugiej w nocy osiągnąć maksimum - nawet do 90 spadających gwiazd na godzinę. Astronomowie zapowiadali, że na początku będą widoczne tylko 30 stopni nad horyzontem, więc uznałam, że miasto odpada jako obserwatorium.
Dokąd by się tu jednak udać? Pierwsza myśl - na Ślężę, oczywiście! Jednak przez całą sobotę chmury przewalały się po niebie, więc ryzyko niemożliwości obserwacji było duże. Wdrapiemy się po ciemku, jeszcze nas deszcz złapie, a spektaklu i tak nie będzie... No to dokąd? Przypomniałam sobie o koledze, który ma domek letniskowy nad Zalewem Mietkowskim, super miejscówka na astro-obserwacje! Nawet jeśli nie pogapimy się w niebo, bo chmury nam nie pozwolą, to będzie okazja do towarzyskiego spotkania z dawno niewidzianymi, a miłymi ludźmi. 
Dzwonię więc do Marka. Akurat jest w tym swoim letniskowym domku, ale ma zamiar wracać przed nocą do Wrocławia. Gdy jednak usłyszał propozycję odwiedzin i oglądania spadających gwiazd natychmiast zmienił plany. Będzie na nas czekać. Jedziemy więc do niego wieczorem. Wyruszyliśmy około 20-tej z Wrocławia i po drodze - niespodzianka. Chmury uciekły gdzieś na boki i widoczność była dobra, coraz lepsza, a wreszcie - rewelacyjna! Wyglądało na to, że będziemy mieć czyste niebo na obserwacje!!!
W Borzygniewie (nomen omen) pojawiliśmy się około 21-szej, wyposażeni w aparaty fotograficzne, statywy i latarki oraz stosowne zakąski. Niebo było jeszcze dość jasne, czekając więc na gwiezdny spektakl raczyliśmy się winem musującym. Jakoś tak mi się z sylwestrem cała sytuacja skojarzyła - "szampan", życzenia, północ, ekscytacja... Po pierwszej butelce uznaliśmy, że niebo jest już wystarczająco czarne, rozsiedliśmy się więc w rządku na fotelach ogrodowych (była nas szczęśliwa siódemka) i zadarłszy głowy zaczęliśmy obserwować niebo... Przez kilkanaście minut nic się nie działo. To znaczy, niezupełnie - widzieliśmy samoloty, satelity - ależ ruch panuje nad naszymi głowami!
Wreszcie ktoś dostrzegł pierwszą spadającą gwiazdę. Przez nanosekundy rysowała cienką kreskę na niebie. Zanim zdążyło się wykrzyknąć: "jest, o taaaam!", by innym pokazać - już jej nie było. Ale każdy z nas w końcu kilka zobaczył! Niezwykłe wrażenie. Żadnej spadającej gwiazdeczki nie udało się jednak sfotografować, cóż... 
W drodze powrotnej, kole północy, gdy pojawił się na niebie już całkiem jasny plaster Księżyca zatrzymaliśmy się jeszcze na niewielkim wzniesieniu, by raz jeszcze popatrzeć na gwiazdy. Takie meteorytowe nienasycenie w nas było. I takie tajemnicze zdjęcie mi wyszło...

Napoleon i sierpniowa noc...
Dokładnie tę samą noc, tyle że w 1799 roku Napoleon Bonaparte spędził samotnie w trzewiach najbardziej imponującej i enigmatycznej budowli świata: w piramidzie Cheopsa w Gizie. Nigdy nie wyjawił, co tam robił, ale Perseid na pewno nie oglądał! Nie wiedziałam nawet, że Napoleon interesował się bardzo przeszłością Egiptu i tak naprawdę ta kampania dała podwaliny egiptologii jako nauki. Wraz z armią Bonaparte ściągnął bowiem do Egiptu około stu naukowców. Mieli zbierać informacje i dokonywać odkryć archeo - z tego okresu pochodzi przecież słynne znalezisko - kamień z Rosetty, który umożliwił Champollionowi odczytanie hieroglifów... Co jeszcze ciekawsze, Bonaparte urodził się 15 sierpnia, w znaku Lwa i noc w piramidzie spędził 3 dni przed swoimi trzydziestymi urodzinami. Potem jego los się bardzo odmienił...
Pałac masoński w Dobrzycy
Napoleon i te zbieżne daty mnie prześladują nie tylko książkowo, bowiem w ramach atrakcji długiego weekendu, następnego dnia po Perseidach, w niedzielę, postanowiłam zorganizować małą wycieczkę do Dobrzycy - tajemniczego pałacu w Wielkopolsce. Słynie on ze swoich związków z masonerią. I znów pewna data się pokrywa - pałac ukończono w 1799 roku, w tym samym, w którym Napoleon przeszedł swoją przemianę...

Właścicielem pałacu był Augustyn Gorzeński, mason z siódmym stopniem wtajemniczenia, ale też poseł na Sejm Czteroletni i współtwórca Konstytucji 3 Maja. Pałac jest kompaktowy, bryła zewnętrzna dość harmonijna, chociaż niesymetryczna, osadzona na planie węgielnicy, jak zwykło się sądzić, chociaż nie do końca jest to prawdą. Legenda mówi też, że pałacowy park też został zaplanowany według symboliki masońskiej, a w podziemiach Panteonu miały odbywać się rytuały wolnomularskie. Tak czy owak, w pałacu w tej chwili mieści się Muzeum... Ziemiaństwa! Wnętrza  są wspaniale odnowione, malowidła na ścianach - iluzjonistyczne - przypominają te z warszawskich Łazienek. Zachowała się oczywiście dość duża ilość tzw. masoników. Jest też sporo eksponatów patriotycznych - związanych z twórcą hymnu Józefem Wybickim (skoligaconym z gospodarzem pałacu), oraz z czasów napoleońskich (z portretem Bonapartego włącznie). No takie merytorycznie trochę pomieszanie z poplątaniem, ale wnętrza - cuuuuuudo!

Z ciekawością obejrzałam masonika, przypominając sobie, że kiedy dawno temu pracowałam w Muzeum Sztuki Medalierskiej we Wrocławiu (nieistniejącym obecnie), w zbiorach odkryłam oznaki wolnomularskie i zajęłam się ich naukowym opracowaniem. Tematyka ta bardzo mnie niegdyś zajmowała i chyba tak do końca nigdy nie przestała ciekawić. W efekcie tej samej nocy miałam zabawny sen: starałam się o pożyczkę w... Wielkopolskim Banku Rytu Szkockiego. :-)
Potem przeszliśmy się przez rozległy park z samymi pomnikami przyrody (jest tu m.in. platan o obwodzie ponad 11 metrów!!!), podziwiając też ogrodowe budowle XVIII-wieczne jak Panteon czy Monopter, romantyczna grotę nad stawem, mostki i kaczki. Wrażeń moc.



Tego dnia, szukając restauracji by zjeść obiad, dojechaliśmy do Pałacyku Myśliwskiego Antoniego Radziwiłła w Antoninie: 


Ale to opowieść na kolejny wpis...
 

piątek, 28 lipca 2017

Moja lewa noga, czyli jak mnie elektrowstrząsali....

Sprawozdanie medyczne: kolano od jakiegoś czasu przestało mi dokuczać (alleluja!), ale mam inny problem z lewą nogą. Jakieś mrowienia mi się w niej pojawiły, więc odwiedziłam neurologa. Nie, nie, ależ wcale nie jestem żadną hipo, ale wiecie - drążę temat, bo chcę wiedzieć, co się dzieje z moją osobistą kończyną, tym bardziej, że jestem do niej (oraz do prawej, dla jasności) niezwykle przywiązana...

Neurolog popukała w kolanka i dała mi skierowanie na badanie EMG. To badanie nerwu (w moim przypadku strzałkowego). Nie było wcale łatwo znaleźć specjalistów, tym bardziej, że pani doktor wykluczyła mi dwa męskie nazwiska we Wrocławiu, ponieważ robią kiepskie opisy. Znalazłam jakiś inny gabinet, zakazanych nazwisk tam nie było, w dodatku dwa damskie, więc się zapisałam. I po miesiącu nadszedł TEN dzień.

Ja w ogóle nie sprawdzałam w necie, na czym to badanie EMG polega. Założyłam, że to rodzaj EKG - przymocują jakieś elektrody do nogi - i już. Wizyta była umówiona na konkretną godzinę. Przychodzę - tłum ludzi pod drzwiami. Czekam, bo wywołują po nazwisku. Wchodzi na badanie jakaś starsza pani. Po dwóch minutach wychodzi. Córka pyta ją: - Już?

- Nie, jutro muszę przyjść!

- Dlaczego?

- Bo mi się słabo zrobiło i dziś nie można już zrobić badania...

Jakoś mnie to jeszcze nie przeraziło, starsi ludzie mają przecież swoje stany. Czekam.

Po niej weszła kobietka, mniej więcej w moim wieku, minisukienka, świetne nogi, szpilki, okulary, przerzedzone włosy i brak jedynki po lewej, ale generalnie - laska. Zza drzwi gabinetu po chwili zaczynają docierać do poczekalni jakieś dziwne dźwięki - dudniąco-zgrzytające. Strach. Po kilku minutach kobietka w mini wychodzi, siada na krześle, zakłada nóżkę na nóżkę - czeka na wynik. Zaczyna rozmasowywać sobie lewy nadgarstek. Zagaduję więc:

- Co tam się działo, że takie straszne dźwięki było słychać?

- Aaaa nic takiego, prądem kopią.

- Boże! To straszne! - oczy mi się powiększyły do fi 500.

- Eeeeee tam, nic takiego. Nie boli.

- Pani to odważna jest... - sapnęłam z zachwytem.

- A rzeczywiście, ja niczego się nie boję - stwierdziła pogodnie pani w mini, po czym oglądając swoją prawą rękę konstatuje: - co mi tu za dziury porobili?

Zaczynam czuć się nerwowo-niepewnie. A może by stąd wyjść... Ale nie, przecież mi nogę będą badać, nie rękę, dziur nie zrobią - pocieszam się.

Kolej na młodszą kobietę, taką na oko 35+, szczupła, wysoka. Wchodzi do gabinetu, siedzi z 15 minut. Cicho tam jakoś. Nagle drzwi się otwierają, kobietę prowadzi pod rękę pani w białym fartuchu, ostrożnie, w stronę wolnego krzesła, sadza ją, każe jej odpocząć. Scena jak z "Lotu nad kukułczym gniazdem" po elektrowstrząsach. Patrzę na blondynkę - wygląda na zmieszaną, wstrząśniętą i odjechaną. Co one jej zrobiły???

Po blondi, która chwilowo zombie jest, kolej na mnie. Wchodzę. W gabinecie dwie panie w wieku moim+, w białych fartuchach. Nie wiem, kto kim - która lekarką, która asystą. Wygłaszam expose, że nie wiem, czy nie zwieję, bo straszne dźwięki stąd dochodzą i generalnie dziwni są ci ludzie po badaniu. Panie nie mają czasu na pogaduchy, jedna radzi mi jednak wziąć nogi za pas, druga rozstawia parawan. Każe zdjąć spodnie i się położyć. Kładę się na plecach i pytam doktor przy "telewizorze", na czym właściwie polega to badanie? W odpowiedzi słyszę:

- Pracuję z tym 35 lat i właściwie nadal nie wiem. To skomplikowane... Ale boli jak cholera - kończy z uśmiechem.

Widzę otwarte okno i rozważam ucieczkę z leżanki i skok z pierwszego piętra. Ale asysta już mi coś do łydki przypina, maszyneria burczy i jęczy po czym łuuuuup! - czuję kopnięcie prądu. I kolejne. Ale nie jest tak źle. Bolesne, lecz bez przesady...

Potem powtórka z druga nogą, krótkie spięcie między paniami w temacie kolejności jakichś odcinków pod kolanem, za kolanem, przed kolanem itp., w sumie zabawnie jest, uroczo się dochodzą, są boskie.

Kończymy. Żyję. Nie jestem nawet wstrząśnięta. Panie się skupiają na opisie, bo to skomplikowane. Chwalę je, że fajnie było i że ciekawa ta praca w energetyce...

Wychodzę z gabinetu o własnych siłach :-)

Ślęża - góra na każdą pogodę...

Uwielbiam wypady na Ślężę. Niekoniecznie trzeba się wspinać na szczyt, wystarczy mi magiczna atmosfera w miasteczkach dojazdowych (Sobótka, Sulistrowiczki, Przełęcz Tąpadła).  To wycieczka na leniwy niedzielny weekend, czarowna noc świętojańską albo... sylwestrową!

O mojej fascynacji śląskim Olimpem poczytajcie tutaj.

zdj. z forum Gazeta.pl

piątek, 14 lipca 2017

Jak 20 lat temu uciekałam przed powodzią...



W lipcu mija okrągłe 20 lat od powodzi tysiąclecia. W mediach trochę wspomnień, więc dorzucę swoje...

W 1997 roku pracowałam wahadłowo w Warszawie. Pamiętam, że wracałam w weekend do Wrocławia i już dzień przed moim wyjazdem w telewizji informowali, że fala powodziowa idzie Odrą od Śląska w kierunku Opola i Wrocławia. Zdaje się, że już zalany był Racibórz. W wydawnictwie wszyscy radzili mi zostać w Wawie, bo bezpieczniej. Dobrze im było mówić! Niepokoiłam się, co tam w domu!

W piątek wracałam ekspresem popołudniowym "Odra" i stałam już na peronie, gdy oznajmiono, że ekspres nie odjedzie, bo trasa w okolicach Opola jest nieprzejezdna. Zamieszanie, nie wiadomo, co robić, ale dzwonię (miałam komórkę, co w tamtych czasach nie było aż tak powszechne) do bliskich - a to do męża do pracy - nie udało mi się, do taty, również nie było go w domu (mama była w tym czasie w Australii). Wreszcie dodzwoniłam się do mojej babci, wówczas 80-letniej. Przekrzykując hałas dworca pytam głośno, czy jest woda we Wrocławiu? W tym momencie zorientowałam się, że kilkanaście par oczu patrzy na mnie z napięciem, podsłuchując moją rozmowę. Na co moja babcia odpowiedziała po swojemu: - ale co, w kranie? No jest!

Tak więc była, na razie tylko w kranach, ale pociągi już nie dojeżdżały do miasta od wschodniej strony. Obok mnie na peronie stał cudzoziemiec, który w ogóle nie rozumiał, co się dzieje, więc poinformowałam go, że do Wrocławia się ekspresem nie dostaniemy. Zorientowałam się jednak, że za 15 minut jest pociąg do Poznania, jadący inną trasą, więc raczej pewniejszą, poza tym z Poznania do Wrocławia wjeżdża się od północy, więc jest szansa na dostanie się do domu. Porwałam cudzoziemca ze sobą, informując go o nowej opcji, pobiegliśmy na inny peron i wsiedliśmy do pociągu. 

Okazało się, że mój przypadkowy towarzysz podróży, który tak mi zaufał i w ciemno zdecydował na okrężną drogę, jest Egipcjaninem, który pracuje w szpitalu chorób płuc, bo jest lekarzem. Podróż minęła nam szybko i miło na rozmowie o Egipcie i jego pracy w Polsce.

Kiedy mąż odebrał mnie z dworca była już ciemna noc, ale po drodze do domu (mieszkaliśmy wtedy koło Ostrowa Tumskiego) zatrzymaliśmy się na Moście Pokoju, by sprawdzić poziom wody w Odrze. Razem z nami sprawdzało ten poziom kilkadziesiąt osób, patrzyliśmy po prostu. ile jest jeszcze miejsca do szczytu wału, który w okolicach Ostrowa jest (był) kamienny, solidny, poniemiecki i baaardzo wysoki. Na oko było jeszcze ze dwa metry. Wydawało się nam, że wały mają zapas i wytrzymają, nic się nie wyleje.

Spotkaliśmy znajomych, którzy krążyli po mostach od kilku godzin, natykając się nawet na prezydenta miasta, również patrolującego wówczas nabrzeża (był nim w tamtym czasie Bogdan Zdrojewski). Znajomi mówili, że prezydent uspokajał: nie ma co panikować, sytuacja jest opanowana. Oczywiście wszędzie żołnierze i mieszkańcy układali worki z piaskiem. W powietrzu czuć było taką dziwną atmosferę, ale była to dobra energia współpracy i wzajemnej pomocy. Lato było upalne, deszcze przestały padać, wydawało się, że nie będzie tak źle, jak w Raciborzu i Opolu...

Uspokojeni dotarliśmy do domu i poszliśmy spać. W sobotę przed południem doszliśmy do wniosku, że nie jest bezpiecznie w domu, mimo że mieszkaliśmy na 5. pietrze, ale w piwnicy była już woda po kolana (wybiły wody gruntowe). Miasto mobilizowało siły do obrony Ostrowa Tumskiego.

Postanowiliśmy ewakuować się do taty na Krzyki. Jednak tam wytrzymaliśmy tylko parę godzin, bo nie było już wody w kranach i też zaczęto układać worki w bramach nasypu kolejowego nieopodal bloku, w którym mieszkali rodzice. Miasto ogarniała coraz większa panika. Zdecydowaliśmy w końcu, że bezpieczniej będzie na Nowym Dworze, u babci. Tam też pojechaliśmy, samochodem, bo chodziło też o jego ochronę przed zalaniem. Najśmieszniejsze jest to, że uciekliśmy w najgorsze miejsce, bo Ostrów Tumski został obroniony, natomiast rzeczka, która przepływa przez Nowy Dwór, podążając w stronę Kozanowa - Ślęża, okazała się czarnym koniem powodzi, zalewając Kozanów do cna wskutek tzw. "cofki". Nowy Dwór był raczej suchy.

Tak więc z powodzi wyszliśmy obronną ręką, niczego nie straciliśmy, bo w piwnicy zalało tylko trochę słoików z przetworami - nie ma nawet o czym mówić. Natomiast miasto strasznie oberwało. Jednak ta niezwykła atmosfera tego czasu, mnóstwo życzliwości, wzajemnej pomocy, heroicznej walki z wodą o każdy skwer, ulicę - na zawsze wyryła się w moim sercu. I myślę,  że także w sercach tysięcy Wrocławian.

Kilka miesięcy po powodzi widziałam album z fotografiami z tego czasu. Utkwiło mi w pamięci zdjęcie z zalanej ulicy Piłsudskiego, po której jakiś młody mężczyzna przemieszczał się na... windsurfingu. Niestety, do dziś tego zdjęcia nie mogę już nigdzie znaleźć... To co się zdarzyło 20 lat temu potwierdziło stare porzekadło: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wrocław się odbudował - jeszcze piękniejszy...

środa, 5 lipca 2017

Skąd przybył Frankenstein?




W miniony weekend kręciłam się tu i tam po Dolnym Śląsku. Odwiedziłam trzy urocze miasteczka. Jedno z nich jest podobno "ojczyzną" monstrum z horrorów - Frankensteina. Poczytajcie na innym blogu mój tekst:http://rosomag.pl/zagadka-pochodzenia-potwora-frankensteina-dwa-miasta-dwie-historie/

grafa z: www.thelitcritguy.com


wtorek, 27 czerwca 2017

Ortopeda z ADHD, czyli jak nie pomylić nogi pacjentki...

Mam nawracające problemy z kolanem, więc zamówiłam kolejną wizytę w prywatnej przychodni, w której jestem ubezpieczona, a której nazwy litościwie nie będę wymieniać. 
Po dwóch tygodniach oczekiwania na konsultację lekarską moje kolano zdążyło już wrócić do jako takiego stanu (wcześniej spuchło jak balon sprawiając, że przemieszczałam się "na sztywno" krokiem młodego Frankensteina...), ale co tam. Poszłam się skonsultować, tym bardziej, że roli w horrorze mi nie zaproponowano, ignorując całkowicie moją dyspozycyjność. Już w gabinecie okazało się, że jest to ortopeda numer dwa (z bogatej kolekcji czterech, których zdążyłam w tej przychodni odwiedzić) i to w dodatku ten, którego obiecałam sobie omijać szerokim łukiem. Dlaczego? Bo młody, nadpobudliwy ruchowo i bełkoce. No, ale nie było czasu na fochy, przedstawiłam się i usiadłam na krześle.
- Pani się nazywa? - pada pytanie chmurnej postaci w białym fartuchu.
Odpowiadam, chociaż wchodząc wymieniłam swoje imię i nazwisko, a i z rejestracji ma dane w komputerze.
- Co panią do  mnie sprowadza? 
Opowiadam szeroko i soczyście o dolegliwościach kolankowych. Doktor w tym czasie zerwał się i szykuje dla mnie leżankę, zamotując się w wielką rolkę papierowego prześcieradła, które usiłował dla mnie rozwinąć. Pomagam mu się odplątać, bo wygląda jak główny bohater filmu "Mumia" (swoją drogą, jak on to zrobił?) i kładę się na plecach. 
- Które kolano? - pyta fachowiec. Ważne pytanie, bo są aż dwa.
- Lewe...
Zabiera się do obdukcji. Uciska, naciska, wykręca kolano, sprawdza, czy boli. Po tych manewrach każe mi się przewrócić na brzuch.
- Które kolano? - pyta. Chyba pamięć podręczna mu nawala, a może gramy w pokera i mnie sprawdza?
- Lewe! 
Znów wygina, zagina moją nogę, naciąga, prostuje i składa.
- Niech pani siada! - schodzę z leżanki, siadam na krześle.
- Robiliśmy zdjęcie? - interesuje się doktor. Domyślam się, że nie chodzi mu o selfie.
- Tak, rezonans, mam  wynik  - podaję mu kartkę, a on rzuca na nią okiem i mi ją oddaje. Chowam ją do teczki. Doktor zaczyna pisać notatkę w komputerze i wali w klawiaturę komputera, jakby uczestniczył w zawodach pisania na czas i jednocześnie chciał się dostać piętro niżej nie używając schodów.
- Niech pani pokaże mi wynik rezonansu! - żąda. Jak to, przecież przed chwilą go schowałam, bo mi oddał. Ale niech mu - podaję kartkę drugi raz.
- Niech pani usiądzie na łóżku, ale żeby nogi pani zwisały - komenderuje. Wracam więc na leżankę, siadam.
- Które to kolano? - no nie, ja go chyba uduszę!
- Lewe! - cedzę przez zaciśnięte zęby.
Doktor zaplata mi nogi, odplątuje, uciska je, majta.
- Niech pani zejdzie.
Schodzę, siadam na krześle.
- I co, panie doktorze, z moim kolanem? -  dociekam z trwogą.
- Wypiszę pani skierowanie do szpitala na artroskopię... Które to kolano? - dopytuje się, w skupieniu waląc w klawiaturę.
- Lewe!! - dojrzewa we mnie chęć mordu, koniecznie lewą nogą.

Ale potem pomyślałam, że doktor najwyraźniej miał jakąś traumę związaną z błędnym rozróżnieniem kończyny. Wciąż słyszy się przecież historie, że zoperowali komuś nie tę nogę, albo nie tę ucięli lub też na niewłaściwą gips założyli. I zastanawia mnie, czy lekarze nie mają jednolitego systemu rozpoznawania stron ciała????





niedziela, 28 maja 2017

Alfa! Alfa!

To, że od kilku lat wielbię moje auto, czyli Alfę Romeo 159, wiedzą wszyscy, którzy mnie znają. Czekałam na następcę tego modelu, Gulię, ale przyznam szczerze - ten długo wyczekiwany przez wszystkich alfisti design mnie osobiście nieco rozczarował, więc zostanę przy swoim, niemłodym już modelu, który wciąż robi na mnie ogromne wrażenie. To miłość, która od nowa rozkwita, gdy tylko podchodzę do mojej Belli: z przodu, z boku, z drugiego boku, z tyłu. Ochchchchchchch....

Ostatnio czytałam świetny polski kryminał Anny Klejzerowicz "Zaginione miasto" i oprócz intrygi archeologiczno-kryminalnej, sprawnej akcji i dialogów, autorka dodatkowo ujęła mnie swoim zachwytem nad Alfą Romeo. Oczywiście, nie wymienia mojego modelu, ale limuzyna tak piękna (w książce) może być tylko jedna: 159-ka.... W powieści alfą jeździ wprawdzie morderca, ale co mi tam!

A dziś inne, zabawne zdarzenie: miałam spotkanie w małej miejscowości, no, właściwie dużej wsi nieopodal Środy Śl. W roli kierowcy (i dla funu) pojechał ze mną mąż, który siedział na ławeczce i czytał książkę, podczas gdy ja dwie godziny pracowałam. Małe osiedle bloków, podwórko, sąsiedzi siedzący na ławeczkach, swojskie klimaty, dzieciaki. I nagle pojawiają się dwaj małoletni (Andrzej twierdzi, że mieli może z 8 lat...) wielbiciele motoryzacji. Chłopcy idą wzdłuż różnych zaparkowanych pod blokiem samochodów, oglądając je. Nagle jeden staje jak wryty przed moją alfą i mówi do kolegi: ty, patrz, to chyba lamborgini jakieś! Ale wóz! Cmokają z zachwytem, po czym ten pierwszy przechodzi na tył auta i znów wykrzykuje: ale ty zobacz, z tyłu jak wygląda, no! Małolaty były pod wrażeniem. Prawdziwi koneserzy, w przyszłości - alfisti, o!

I trzeci kamyczek do mego alfowego ogródka: umawiam się z koleżanką na wymianę czegoś tam, ja w aucie, ona z mężem, też w aucie, mijamy się samochodami bok w bok, z mężem koleżanki rozmawiam przez okno. On: "ależ ty masz piękne auto!" - wykrzykuje z zachwytem. Wiem, dziękuję - odpowiadam. Na co ów: "jak to mówią, każdy prawdziwy fan motoryzacji powinien przynajmniej jedną alfę mieć w życiu". Nic dodać, nic ująć!

                                             Ja tam z moją Bellą mogłabym nawet sypiać!

środa, 24 maja 2017

Wokół Bonda...

Nie żyje Roger Moore, wspaniały aktor, którego bardzo, bardzo lubiłam. Może akurat nie za 7 ról Bonda, bo z odtwórców tej postaci podobał mi się najmniej jako dość szowinistycznie nastawiony do partnerek (oczywiście jako James!), lecz pamiętam go z mego dzieciństwa, z innych świetnych filmów...

Roger występował przecież w serialu Ivanhoe! Zdaje mi się jednak, że jako Simon Templar w "Świętym", razem z serialem "Randalf i duch Hopkirka" był odpowiedzialny za moje dziecięce marzenia, by zostać w przyszłości detektywką. Czy można było mu się oprzeć?:

https://www.youtube.com/watch?v=OxQcpmC9RTY

Kilka lat temu, gdy zafascynowałam się historią zakonu Templariuszy, gdzieś po drodze natknęłam się na informację, że nazwisko bohatera "Świętego", Simona Templara to w tłumaczeniu Szymon Templariusz. Wydaje mi się, że snuto hipotezę o związkach autora cyklu powieści o Simonie, a tym zakonem właśnie, o proszę!:

https://www.youtube.com/watch?v=Ypm1kPgVKjM

Wracając jednak do najsłynniejszej jego roli, Jamesa, oto ulubiony mój odcinek (ze względu na muzykę Duran Duran):

https://www.youtube.com/watch?v=k9qOXILOe38

Bond spina klamrą dwie ostatnio zmarłe osoby: Rogera oraz Chrisa Cornella, który napisał muzykę do Casino Royale, a który kilka dni temu powiesił się po koncercie w Detroit. Za tę piosenkę Chris otrzymał nagrodę Grammy:

https://www.youtube.com/watch?v=867iyhVFyEw

 

 

 

wtorek, 16 maja 2017

Niezapomniana niezapominajka

Trochę z opóźnieniem zorientowałam się, że wczoraj (15 maja) był Dzień Niezapominajki (to z gatunku śmiesznych świąt). A ten wdzięczny kwiat rozsiał się w moim ogrodzie i właśnie pięknie go wybłękitnił.

Ilekroć wchodzę do ogrodu w te niebieskie obłoki pod stopami, przypomina mi się harcerska piosenka o niezapominajce: "...rośnie nad potoczkiem, rośnie nad potoczkiem, patrzy modrym oczkiem. Gdy ktoś płynie łódką, śmieje się cichutko i (coś tam) skromnie: nie zapomnij o mnie!"

Według legendy, kiedy Bóg stworzył wszystko i ponazywał, zapomniał nadać imię małemu niebieskiemu kwiatkowi. Kiedy ów się o imię upomniał, Bóg postanowił, że teraz będzie się nazywał niezapominajką.

Według innej legendy rycerz rwący kwiaty nad strumieniem dla damy swego serca pośliznął się nieszczęśliwie i wpadając do wody krzyknął do ukochanej: nie zapomnij o mnie! 

Prawda, że cudna jest? Pojawiła się u mnie dzięki jakiejś jednej sadzonce, teraz w niezapominajkach mam cały ogród. W tym roku cieszy oko nawet biała odmiana, czekam jeszcze na różową, bo i takie widziałam.



zdj. www.e-ogrodek.pl

niedziela, 14 maja 2017

Tajemniczy szpital Joannitów, czyli zagadka Mokrzeszowa

Przez lata fascynował mnie ogromny budynek z żółtej cegły, położony na lekkim wzniesieniu w małej miejscowości, który mijałam wracając z okolic Wałbrzycha do Wrocławia. Wcześniej nie zatrzymywałam się nawet, bo mieściła się w nim jakaś szkoła czy ośrodek. Dopiero kilka dni temu, gdy wracałam z Książa, zatrzymałam się tu wreszcie.

Obiekt zasmucił mnie opłakanym stanem powybijanych szyb i dramatem opuszczenia. A pamiętam, że był całkiem „żywy” jeszcze tak niedawno... Brama wjazdowa zamknięta łańcuchem, stałam więc przy niej, wciskając głowę między kraty, by jak najwięcej zobaczyć. Nagle pojawił się jakiś pan… Gdy zapytałam jakim sposobem wszedł za parkan, uśmiechnął się i pokazał mi pęk kluczy. Po kilku moich pytaniach o historię budynku (dostrzegłam bowiem białe krzyże maltańskie na czerwonym tle w ozdobnych plafonach nad niektórymi oknami – symbol Zakonu Joannitów) i krótkich negocjacjach, pan postanowił pokazać nam wnętrza budowli. 



Przeszliśmy na tyły obiektu mijając pozostałość okazałej fontanny od frontu. Za budynkiem znajduje się niewielki ogród i drzwi – chyba dla dostawców. Najpierw zeszliśmy do piwnic. Resztki kolorowych mozaik na podłogach, puste, zdewastowane pomieszczenia, które wg słów naszego przewodnika jeszcze dwa lata temu były wyposażone w sanitariaty, jedna sala obita sklejką w roli boazerii – cud dekoratorstwa z lat 70. (tu mieściła się szkolna stołówka z czasów, gdy budynek należał do szkoły rolniczej).


Potem zaczęliśmy zwiedzać wyższe kondygnacje. Labirynt długich korytarzy, po których bez wahania prowadził nas nasz przewodnik zaczął mi sugerować przeznaczenie obiektu: na klasztor cele byłyby zbyt obszerne. Może więc szpital? Szpitalnicy w końcu w tym się specjalizowali – wznosili takie obiekty, w których leczono ludzi. Najpierw pielgrzymów w Ziemi świętej, potem m.in. na Malcie – w siedzibie komandorii Zakonu. Ale jaki jest ten mokrzeszowski szpital! Olbrzymie sale, szerokie korytarze, obszerny hall, imponująca klatka schodowa. Nawet jest tu kaplica z małym chórem.



Weszliśmy też na strych, skąd przez okrągłe okno bez szyby podziwialiśmy okolicę.

Spadzisty dach został „dokomponowany” w czasach PRL, pierwotnie był płaski, chociaż budowla stylizowana jest na gotyk, ale neogotycka.


Nasz przewodnik opowiadał o swojej walce z lokalnymi wandalami, którzy wciąż włamują się do obiektu bezsensownie niszcząc to, co ostatni właściciel, obywatel niemiecki, chciał tu wyremontować. Podziękowaliśmy za oprowadzenie, daliśmy datek na karmę dla licznie tu mieszkających dzikich kotów i się pożegnaliśmy.
Szpital ma naprzeciwko kościół i cmentarz, który z szosy wygląda bardzo obiecująco, kusząc starymi nagrobkami wmurowanymi w mur cmentarny. Jednak to tylko atrapy – większość oryginalnych, poniemieckich kwater jest zajęta przez współczesnych zmarłych… Szkoda.



Dopiero po powrocie do domu zaczęłam szperać w Internecie, poszukując informacji o tym niezwykłym obiekcie. Budynek nie jest stary – powstał pod koniec XIX w., w 1890 r. z takim właśnie przeznaczeniem, a to dzięki byłemu właścicielowi tej miejscowości, który w testamencie zapisał swoje dobra Zakonowi Kawalerów Maltańskich (Joannitom). Miał tu powstać szpital i dom starców. I powstał obiekt naprawdę okazały.

Skąd jednak wzięli się tu Joannici? Nie będę całej historii tego zakonu na naszych ziemiach opowiadać, ale natrafiłam na ciekawe dwie notki. W dodatku wiążą one to miejsce z właścicielem pobliskiego zamku Książ. Otóż, za panowania pruskiego króla Fryderyka Wilhelma III (1770-1840) ustawą z 1812 roku założono ewangelicki rycerski zakon joannitów z siedzibą we Wrocławiu (Śląskie Stowarzyszenie Zakonu Joannitów). Członkami tego stowarzyszenia byli np. książę Jan Henryk XI Hochberg i ówczesny starosta pszczyński Stanislaus von Seherr-Thoss. W Pszczynie znajdował się okazały pałac Hochbergów, a księżna Daisy von Pless była najsłynniejszą mieszkanką zarówno pszczyńskiego pałacu jak i zamku Książ. W Pszczynie powstał również szpital Joannitów - w 1865 r. Umowę zawarł ze Starostą von Seherr-Thossa, będącym jednocześnie pełnomocnikiem Ewangelickiego Zakonu Joannitów Prowincji Śląskiej - honorowy kawaler zakonu, książę pszczyński Jan Henryk XI Hochberg. Książę odstąpił grunt pod budowę szpitala, załatwił wszelkie formalności oraz dał 6000 talarów na koszty budowy i 1000 talarów rocznie na koszty utrzymania szpitala. W zamian stowarzyszenie zapewniało 10 łóżek dziennie na potrzeby księcia.

Wyobrażam sobie, że podobny kontrakt mógł powołać do życia szpital w Mokrzeszowie. Widziałam zdjęcia nieistniejącego dziś szpitala w Pszczynie – w porównaniu do obiektu w Mokrzeszowie budynek był mały i nieciekawy architektonicznie. Zresztą, ów Związek Śląski Joannitów zbudował w r. 1870 duży szpital św. Juliana w Rybniku, w r. 1871 szpital św. Jadwigi w Trzebnicy, w r. 1893 szpital dziecięcy św. Anny we Wrocławiu i wiele innych. Pierwsza wojna światowa zaktywizowała cały Zakon Maltański, w tym również nowo powstałe związki narodowe. W czasie I wojny światowej podobno leczyli się tu, w Mokrzeszowie, niemieccy piloci. Podobno było tu 85 łóżek – osobiście wydaje mi się, że było ich znacznie więcej, sądząc po rozległości sal, ale nie jestem ekspertem. Znalazłam informację, że rocznie hospitalizowano tu 400 pacjentów,  w tym też umysłowo chorych. W okresie między wojnami mieściło się tu sanatorium. Jest też wzmianka, że wskutek trudności finansowych zakon pozbył się posiadłości na rzecz jakiegoś żydowskiego kupca, który z kolei  musiał z wiadomych względów się stąd ewakuować i zabrać całe cenne wyposażenie szpitala. Skarbów więc w obiekcie nie ma, co nie przeszkadza lokalnym wandalom pruć drewnianych parkietów w niektórych salach…

Najbardziej mroczny okres w historii szpitala rozpoczyna się w latach 40., gdy miała tu działać jedna z placówek „Lebensborn”. Był to projekt Himmlera, wg niego w licznych tzw. „Domach Matek” wybrani aryjscy żołnierze na turnusach pobytowych zapładniali mieszkające tu wyselekcjonowane aryjskie Niemki. Urodzone z tych związków dzieci miały być przyszłością Rzeszy – niemowlęta były jednak odbierane matkom po kilku miesiącach od narodzin i wysyłane w głąb kraju. Nie ma dowodów na to, że w Mokrzeszowie działał taki osobliwy „szpital położniczy”, jednak z drugiej strony są liczne relacje naocznych świadków, a nawet udało się zebrać informacje od ok. 150 takich sierot, poczętych w ośrodkach „Lebensbornu””. Brzmi to wszystko bardzo tajemniczo, ale nie zapominajmy, że Mokrzeszów leży w epicentrum tajemnic – w pobliżu jest zamek Książ z podziemiami, w których naziści mieli produkować coś niesamowitego, podobnie jak w jeszcze bliższych  Świebodzicach, w których produkowano dziwnie promieniującą broń rodem z Kosmosu…

Po wojnie mieszkali w szpitalu żołnierze radzieccy (do 1947 roku), potem była tam szkoła rolnicza, ośrodek szkoleniowy. W połowie lat 90. pojawiła się szansa dla opuszczonej budowli. W 1995 roku dawny szpital Zakonu Maltańskiego nabył Alexander D. z Bawarii. Miały być wielkie remonty, plan uruchomienia hotelu, jednak do dzisiaj nic nie zrobiono. A właściciel jest, zdaje się, poszukiwany i w Niemczech i w Polsce…

Podobno mieszkańcy Mokrzeszowa zawiązali stowarzyszenie, mające na celu obronę zabytku. Czy dadzą radę - bez funduszy i jakichkolwiek praw własności?

wtorek, 2 maja 2017

Majówka w najbardziej oblężonej atrakcji turystycznej Dolnego Śląska...

Festiwal Kwiatów i Sztuki na Zamku Książ odbywa się od wielu lat, zawsze na początku maja. Nigdy wcześniej nie byłam tam w tym okresie, aż do dzisiaj. Oto relacja z najbardziej oblężonej imprezy majówkowej na Dolnym Śląsku! 

Sam zamek Książ jest już ogromną atrakcją turystyczną. Natomiast "podkręcony" jeszcze festiwalem kwiatów i sztuki - po prostu pękał w szwach, co trudno mi było sobie wcześniej wyobrazić. Zamek jest przecież rezydencją potężną i rozległą. Ma jednak swoją pojemność, jak się właśnie okazało...
Najpierw zaskoczył nas aż trzykilometrowy korek aut na dwóch pasach, by wjechać na parking, i tak dodatkowo poszerzony na czas festiwalu na okoliczne łąki. Potem długi spacer, ciągi handlowe i gastronomiczne, toy-toyki i... blisko stumetrowa kolejka ludzi czekających, by wejść do zamku. Mieliśmy bilety zakupione w internecie, jak większość "staczy kolejkowych" zresztą, bo przy kasach prawie nikogo nie było. Przyznam szczerze: wkręciliśmy się do węża, słowo daję, nie lubię takich metod, ale złamałam się dzisiaj... Tego tłumu się po prostu nie spodziewaliśmy! Dzięki tej śmiałej decyzji na wejście do zamku czekaliśmy jedyne pół godziny... 
Ludzi tłumy, ścisk jak w Bangkoku. Na przedzamczu (czy podzamczu) urocze dziewczyny, ubrane w kwiatowe suknie witały przybywających:

Jednak najważniejsze festiwalowe instalacje florystyczne, z pogranicza bukieciarstwa i sztuki rozstawione zostały w przepięknych salach zamku:



Trasa była długa, ciągnęła się przez piętra i zakamarki, po drodze "zaczepiało oczy" mnóstwo dodatkowych atrakcji: stoiska z biżuterią, ciuchami, wyrobami rzemiosła, miodem, kwiatami żywymi (storczyki) i setki innych... Napatrzyliśmy się i na wnętrza samego zamku - sale bardzo pięknie odrestaurowane, jak i na kwiatowe kompozycje przestrzenne.



Dla mnie najbardziej porywająca instalacja to ta w sali balowej:

Obejrzenie tego wszystkiego zajęło nam kilka godzin. Ludzi wciąż przybywało, to niesamowite, że organizatorzy jakoś to ogarniali. Ponieważ wszędzie obowiązywał ruch jednokierunkowy, z zamku wyszliśmy na tarasy, stąd znów potrzebowaliśmy kilkunastu minut, by dostać się do bramy prowadzącej na zewnątrz.


Mimo ogromnego ścisku warto było zobaczyć tę atrakcję. Jeśli zaplanujecie taki wypad na festiwal do Książa, czy to jeszcze w tym, czy w przyszłym roku, mam jedną radę: załóżcie z góry, że dojazd i dojście do zamku zajmie wam kilka godzin! I nie niecierpliwcie się - w końcu zobaczycie coś naprawdę niesamowitego!

Kolejną niesamowitą atrakcję zwiedziliśmy w drodze powrotnej: w Mokrzeszowie znajduje się zrujnowany mocno (czy raczej zdewastowany) szpital z końca XIX wieku, zbudowany tu przez Zakon Joannitów. Dzięki uprzejmości pana pełniącego tam charytatywnie rolę stróża, zwiedziliśmy obiekt od piwnic po strych. Nie wiem, co ciągnie mnie do takich miejsc, ale jestem przeszczęśliwa mogąc dowiedzieć się czegoś więcej...

Obie budowle jakoś dziwnie się ze sobą łączą, przez osobę księżnej Daisy - panią na zamku Książ, która w Mokrzeszowie też miała swoje ustronie - tzw. jeziorko. No ale to temat na inny wpis. zapraszam, poszukajcie na blogu!






poniedziałek, 1 maja 2017

Niedziela skarbów w Festung Breslau

Jaka jest majówka tegoroczna - każdy widzi. Kiedy więc zobaczyłam dziś rano we Wrocławiu słońce, natychmiast zachciało mi się wycieczki, chociażby maciupkiej. I rowerowej na dodatek, bo to trzy w jednym (moja ulubiona formuła): kolanko zostanie trochę rozruszane, aktywność fizyczna odfajkowana, a i może jakieś tereny zeksplorujemy nowe, a nieznane nam dotąd. 

Muszę przyznać, że na męża i google zawsze mogę liczyć - wynaleźli w trzy minuty atrakcję turystyczną i to w odległości paru kilometrów od domu: fort piechoty z czasów I wojny światowej. No to na koń!


Wspomniany fort znajduje się na terenie dzielnicy Sołtysowice i jest nazywany Lisią Górą. W sąsiedztwie tylko ogrody działkowe, więc betonowe konstrukcje z przeszłości systematycznie zasypywane są przez działkowiczów odpadami ogrodniczymi. Z tego chyba powodu, jeszcze zanim dostrzegłam fort, moje oczy porwał kwiat, pyszniący się w malowniczych chaszczach. Z pożądaniem w oczach i jednoczesnym ubolewaniem nad faktem, że nie zabrałam żadnej saperki do wykopków, wytargałam roślinę, prawie metrowej wysokości (no dobrze - pół metra ma!) i wpięłam w rowerowy bagażnik. Potem roślinka wylądowała w plecaku.



W tym czasie mój mąż chodził po obwarowaniach, zafascynowany rozległością konstrukcji. I lekcją historii, bo jakoś do tej pory nie wiedzieliśmy, że Festung Breslau to nie jest termin z czasów II wojny światowej. Już bowiem w 1889 roku naczelne dowództwo armii niemieckiej podjęło decyzję o utworzeniu tu twierdzy, którą nota bene budowano ponad pół wieku. W pierwszym etapie tworzenia tego zamysłu militarnego powstała większość umocnień. Pozostałe obiekty powstawały w okresie międzywojennym i w czasie II wojny światowej.
Fort nr 4 to obecnie kompleks obiektów (betonowych), znajdujący się w dość opłakanym stanie, aczkolwiek ściany stoją solidnie. Są tu schrony, bunkry i zespoły forteczne, unikatowe na skalę Europy. O ich wyjątkowości stanowi także różnorodność tych budowli, staranność, z jaką zaprojektowano każdy element. 
Bardzo ciekawy jest np. ciąg  murów - betonowa linia okopów. Nawet dla baby wygląda to bardzo interesująco.

Mimo wszystko nie miałam ochoty pobrudzić sobie malinowych tenisówek błotem, więc nie weszłam na teren fortu. Zostałam przy rowerach, rozglądając się pilnie za kolejnymi skarbami. Niekoniecznie roślinnymi. Moje oko spoczęło na wyjątkowej urody cegle. Jej kształt i kolor był niezwykły, pomyślałam sobie, że może przyda się jako stojak na parasol w ogrodzie. Kiedy podekscytowany militarną budowlą mąż wrócił z obchodu fortu, ja zdążyłam już wytargać cegłę z mokrego podłoża i zamontować ją na bagażniku mężowego roweru. Biedak tylko jęknął, ale przywykł już do tego, że musi zwozić różne rzeczy z wycieczek - a to kamienie polne, albo korzenie szczególnie malownicze itp. Natomiast "malownicza" cegła z fortu wygląda tak:


Prawda, że cudna????

Mam nadzieję, że jest równie zabytkowa jak sam fort. Już cieszy me oko w ogrodzie, podobnie jak roślina, którą zdążyłam dzisiaj posadzić. Tu w drodze do domu:


A, i kiedy już opuszczaliśmy fort, znalazłam jeszcze jeden skarb, monetarny tym razem. Na ścieżce, w błocie, wypatrzyłam monety. Niestety, nie zabytkowe, ale całkowicie współczesne. 7,90 zł. dokładnie... Cóż, jak to mawiali starożytni Rzymianie: "pecunia non olet".... Co za niedziela skarbów!