wtorek, 31 stycznia 2017

Jak bank doprowadził mamę do bezsenności...

Moja mama-emerytka nie śpi już kilka nocy (od ubiegłego tygodnia), bo miała taką przygodę w swoim PKO cud-miód banku polskim...

Poszła coś załatwić, doradca stwierdził, że lokaty, które ma przypięte do ROR-u jakieś sprzed wieków są, archaiczne i zaproponował zmianę na nowszy typ. Oczywiście, nie była to zmiana na korzystniejsze oprocentowanie, ale dotyczyła przede wszystkim opłat za posiadanie konta, karty itp. Kiedy mama dała się skusić, pani bankierka zaczęła sprawdzać dane i doszła do współwłaściciela konta, że potrzebna będzie jego wizyta w banku i zgoda na zmianę rodzaju rachunku. No to mama powiedziała, że współwłaściciel (czyli mój tato) nie żyje od przeszło 8 lat... Pani zrobiła surową minę: - jak to, bank nie został o tym poinformowany???? Mama zmartwiała. Dostała pouczenie, że musi donieść akt zgonu i stawić się w banku ponownie.

No i od piątku mama nie śpi, bo jest przekonana, że czeka ją jakaś kara. Dziś wreszcie poruszyła ze mną temat, stąd wiem. Mama jest przerażona, czuje się jak złodziej, który ukradł pieniądze. Pieniądze są jej, konto było wspólne z tatą. Wpływała na nie mamy emerytura i taty pensje, kiedy żył i pracował. Lokaty zakładali, kiedy zaoszczędzili jakąś kwotę. Od 8 lat wpływy dotyczą tylko mamy, bo taty wpływów nie ma. Nadmienię, że w postępowaniu spadkowym mama wyspowiadała się urzędowi skarbowemu ze stanu wspólnych oszczędności. Wydaje mi się, że formalności dotyczące zgonu współwłaściciela konta zostały dawno zgłoszone w tym banku, no ale mogę się mylić. Bank wie lepiej. Przecież to absurd, mama często jest w banku, bo nie ma bankowości internetowej, więc wciąż coś musi tam zgłaszać. I nikt wcześniej nie zauważył jej "archaicznego" rachunku? Wątpię. Pewnie trafiła na jakąś akcję łapanki seniorów.

Ja też dałam się złapać w swoim banku BPH (obecnie przejęty po raz dziesiąty przez inny bank). Skusiłam się na superlokatę 18-miesięczną - w szwajcarską giełdę. Mogłam zarobić kilkadziesiąt procent, albo zero, ale przynajmniej nie stracić (to było gwarantowane). I tak się stało. Po 18 miesiącach otrzymałam dokładnie tę samą, wpłaconą kwotę. Nawet złotówki nie zarobiłam. Wiwat banki!

Znalezione obrazy dla zapytania bank


 

grafika: gazeta-msp.pl

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Ucieczka od smoga, czyli śnieżne obiekty latające i kopi luwak

Niedzielny wypad poza Wrocław miał na celu ucieczkę od smoga. Czy udało nam się przewietrzyć płuca?

Piękna zimowa pogoda, a zwłaszcza przegląd zdjęć z 2014 roku, z weekendu w Szklarskiej Porębie, spowodowały moją nagłą tęsknotę za górskim, zimowym pejzażem...

Wskoczyliśmy więc w samochód i po 2 godzinach przyjemnej (drogi odśnieżone i suche, niewielkie natężenie ruchu) jazdy byliśmy w kurorcie. Czy w Szklarskiej jest mniejszy smog? Tu polemizowałabym, ale nie skupialiśmy się na negatywach. Ruszyliśmy czerwonym szlakiem w stronę Kamieńczyka (wodospad). Było słonecznie, ciepło i pięknie. Może nie aż tak jak 3 lata temu (zdjęcie powyżej), ale nie kaprysiłam wcale... Tym bardziej, że wokół mnie skrzył się diamentami śnieg i latały niezidentyfikowane obiekty...


Po cudownym spacerze zjechaliśmy do centrum miasteczka, by znaleźć jakiś obiad. W "Kaprysie" było sporo ludzi, ale lokal przyjemny, więc zdecydowaliśmy się tutaj spożyć posiłek. Czekając na danie i popijając wino znalazłam na stoliku ulotkę reklamującą kopi luwak, czyli najdroższą kawę świata, którą tu podają. 
Od razu przypomniała mi się moja wizyta na Bali, która to wyspa słynie również z kopi luwak. Miałam wielką ochotę porównać smaki, tym bardziej, że tutejsza kawa pochodzi z Wietnamu, a sposób jej podawania wydawał mi się (po opisie sądząc) intrygujący. Koszt filiżanki niespecjalnie mnie odstraszył (49 zł) i już, już widziałam siebie delektującą w/w kawą, gdyby nie... beznadziejna obsługa. Na obiad czekaliśmy bardzo długo, tyle, że zdążyliśmy wypić herbatę, wino (teoretycznie zamówione do obiadu), a posiłku jak nie było, tak nie było. Kiedy pomyślałam, że na kawę będę czekać równie długo, a poza tym jej parzenie odbywa się przy stoliku i trwa ok. 10 minut - moja ciekawość musiała zostać tym razem niezaspokojona... Szkoda. Nie opowiem zatem, jak smakuje wietnamska kopi luwak podawana w Szklarskiej Porębie! A o kopi luwak pisałam wyczerpująco tutaj


wtorek, 24 stycznia 2017

Mistrzynie ciętej riposty

Moja mama od kilku lat dokarmia koty na "zaprzyjaźnionych" działkach. Zimą nosi swoim podopiecznym smakowite kąski... Czasem przybywa pokaźna gromadka - nawet 4-6 kotów, które poznają mamę z daleka i szóstym zmysłem poinformowane, pojawiają się przy niej.
Mama nigdy nie wchodzi na teren działek, lecz karmi w szerokiej alejce, biegnącej pomiędzy ogrodzonym terenem, którą często spacerują ludzie, najczęściej z psami. Ostatnio podczas akcji karmienia, przechodził nieopodal zwalisty mężczyzna z wielkim brzuchem, który odezwał się do mamy w te słowa: 
- Niech pani przestanie karmić te koty!
- A bo co? - zaczepnie zapytała mama, bo w kwestii kotów i wszelakich "biednych" zwierzątek waleczna i nieustępliwa jest.
- A bo te koty ptaszki zjadają! W okolicy nie ma już w ogóle ptaszków! - indyczy się gruby pan.
- Tak to już natura wymyśliła, że każdy kogoś zjada. Pan również zjada: świnki, krówki, ptaki, proszę pana... A koty zjadają też myszy i szczury!
W sukurs mamie przychodzi dziewczyna z psem:
- Wstydziłby się pan, co te koty mają w te mrozy jeść? A i sam pan niejedną świnkę w życiu zjadł, sądząc po pana brzuchu....



niedziela, 15 stycznia 2017

Miasto trolli, czyli Alberobello!

Moim najważniejszym celem podróży do Włoch w listopadzie było zobaczenie miasteczka Alberobello, o którym usłyszałam przed laty od studiującego we Włoszech syna mojej znajomej.

Ów młody człowiek studiował w Bari (nota bene, to portowe, starożytne miasto jest bardzo otwarte dla studentów z Polski) i przysłał mi zdjęcia z wypadu do Alberobello. Zachwyciły mnie okrągłe jak ule, białe domy, nakryte spiczastymi czapeczkami dachówek.
Niektórzy nazywają je miastem krasnali, smerfów, ale domy są, według mnie, o wiele za duże na krasnoludzkie. To na pewno domy trolli... Sugeruje to nawet ich włoska nazwa: trulli. Zresztą, nieważna nazwa, wrażenie się liczy. 
W miasteczku jest 1500 takich domów, które jak bąbelki szampana przyklejają się do siebie i gromadzą w skupiskach wzdłuż wąskich uliczek. Pomalowane na biało, z szarymi dachówkami, pod błękitnym niebem Apulii (Puglia), w dodatku ozdobione kwitnącą bugenwillą lub winoroślą stanowią tak malowniczy widok, że każdy turysta z pewnością zjedzie z trasy, by wpaść do Alberobello. Miasteczko leży ok. 60 km od Bari, można się tu dostać samochodem lub pociągiem. Tę opcję wybraliśmy.

Pociągi w południowych Włoszech są niedrogą alternatywą podróżowania. Kiedy pokona się trudności w rozeznaniu, która z 4 linii kolejowych obsługuje daną trasę, na którym dworcu kupić bilet i jak znaleźć w ogóle informację o godzinach odjazdu - reszta jest bułką z masłem. Aha, pociągi nie są też szybkie, bo tej trasy nie obsługuje pendolino tylko coś, co jedzie prawie 2 godziny. Co ważne, w pociągu (eleganckim, a jakże) nie ma toalet, więc uprzedzam, warto wziąć to pod uwagę. 
Ten południowy region Włoch (Puglia, czyli Apulia obejmuje z grubsza obcas włoskiego buta) jest mniej u nas popularny, a jak każdy inny w tym pięknym kraju oferuje atrakcje. Tyle, że są tu także wyjątkowe, niesłychane miejsca, nawet jak na Włochy. Apulia jest zielona gajami oliwnymi (apulijska oliwa uważana jest za najlepszą w Italii) i winnicami, w których produkuje się doskonałe białe wino. Śnieżnobiałe miasteczka mają swój wielki urok. Zawdzięczają go także m.in. baśniowym domkom: trulli. Jest to budowla na planie koła, jednoizbowa, którą było łatwo powiększyć: robiono dziurę w ścianie i dobudowywano kolejne "kółko". Ilość stożkowatych daszków odpowiada ilości pomieszczeń. Grube ściany i małe okna działają jak termos: zimą utrzymują ciepło, latem trzymają chłód. 

Kiedy oddalimy się nieco od Bari, zaczną pojawiać się w pejzażu pojedyncze trulle, by przed Alberobello zdecydowanie rzucać się już mocno w oczy, bo występują stadnie. Nikt nie wie dokładnie, jak są stare i dlaczego akurat w tym rejonie zaczęto budować tak odmienne w kształcie domostwa. Hipotez na ten temat jest wiele, jedna z nich np. mówi, że domki te początkowo służyły jako schronienia dla zwierząt i schowki na narzędzia. To właśnie można zaobserwować w pejzażu Apulii - pojedyncze trulli pojawiają się w gajach oliwnych, jakby to były narzędziownie. 
Osada w Alberobello powstała w XVII wieku, kiedy hrabia Giangirolamo II zmusił mieszkańców do zasiedlenia trulli, aby uniknąć płacenia podatków królowi Neapolu. W razie królewskiej inspekcji przecież nikomu nie przyszłoby do głowy, że w trulli mogą mieszkać ludzie. Według innej teorii to król Neapolu zmusił niejako mieszkańców do budowy trulli, ponieważ zakazał budowy stałych domów. Chciał w ten sposób móc szybko przesiedlać mieszkańców wraz z mieniem tam, gdzie potrzebna była siła robocza. Inna teoria mówi, że to mieszkańcy chcieli uniknąć podatku od domów budowanych na stałe, dlatego stworzyli konstrukcję dachu z szarych łupków układanych bez zaprawy. Gdy pojawiał się poborca podatkowy podobno dach i ściany częściowo rozbierano, udowadniając, że budowla nie jest "stała"... Ot, spryt apulijski w oszczędzaniu?

Obecnie Alberobello wpisane jest na listę UNESCO, a więc trulli stały się zabytkami. Wiele z nich jest w bardzo dobrym stanie i służy jako sklepy, hotele czy zwykłe domy mieszkalne. Jednak poza miasteczkiem, na wsiach, dużo trulli jest w ruinie i czeka na nowych właścicieli. Kupowaniu sprzyja swoista moda na posiadanie trullo. Jednak ich zakup to spory wydatek, bo remont musi być prowadzony pod okiem konserwatora. 

Z dworca kolejowego trzeba przejść kawałek ulicami nowocześniejszego miasta, by dotrzeć do strefy trulli. Rozsądnie jednak uznaliśmy, że trzeba coś zjeść, by mieć siły zwiedzać. Wstąpiliśmy więc do restauracji znajdującej się w jednym z trullo, w której podano nam miejscowe specjały, m.in. puree z bobu z cykorią... I rozwiązała się zagadka zielonych krzaków, które w listopadzie pyszniły się w przydomowych ogródkach i na niewielkich poletkach. Nie mieliśmy pojęcia, co to za zieloność i do czego służy. No to się wyjaśniło. Zielone jak szpinak gałązki cykorii podaje się tu, w Apulii, duszone, m.in. do puree z bobu. Wszystko obficie polane oliwą (apulijską). Proste, jak to u Włochów, a przesmaczne jedzenie!

Z pełnymi brzuszkami, bez pośpiechu mogliśmy ruszyć w wąskie uliczki i chłonąć bajkową atmosferę Alberobello. Włóczyliśmy się godzinami. Było warto!

Matera - magiczne miejsce w Europie

Podczas mojego urlopu (listopadowego) w Apulii wybrałam się też do sąsiedniej Bazilikaty, głównie po to, by zobaczyć Materę - miasto, które będzie stolicą kultury (Europy) w 2019 roku...

Moją krótką relacje możecie przeczytać tutaj:
https://rosomag.pl/matera/

Bari - miasto świętego Mikołaja

Nie myślcie, że się lenię. Pracuję i podróżuję, ale nie zawsze mam możliwość pisać w tylu miejscach w sieci o swoich wrażeniach. W listopadzie byłam we Włoszech, na południu, w  Apulii. To moja nowa love... A relację poczytacie tutaj (najpierw o samym mieście Bari):


Wróciłam właśnie z kilkudniowej podróży do Włoch. Tym razem tanie linie lotnicze powiodły mnie do Bari – miasta na obcasie włoskiego buta. To tu spoczywa słynny i ukochany nie tylko przez dzieci, święty Mikołaj!  

Bari jest fascynujące – dawna rzymska osada Barium, położona nad Adriatykiem potwierdza, że obcas (Apulią zwany) był interesujący już dla starożytnych. Bardzo intrygującym okresem w historii Bari były czasy wypraw krzyżowych – stąd właśnie wyruszały krucjaty do Ziemi Świętej. Rycerze, także zakonni, jak np. Templariusze, szlachta i chłopi, różni awanturnicy i poszukiwacze przygód, natchnieni obrońcy chrześcijaństwa rekwirujący święte relikwie oraz zwykli rabusie czy kupcy różnego formatu - nie mogli ominąć tego ważnego portu.
Obecnie Bari jest miastem św. Mikołaja (niebawem, 6. grudnia będziemy obchodzić jego święto). Tu znajduje się jego największe w Europie sanktuarium. Najstarsze przekazy o tym świętym pochodzą z VI wieku, ale tak naprawdę żył na przełomie III i IV wieku, był biskupem Miry w Licji (obecnie wybrzeże Turcji) i wsławił się licznymi cudami oraz pomocą biednym i potrzebującym. Obecnie to jego właśnie wizerunek jest wykorzystywany w kulturze masowej jako przynoszącego podarki dobrotliwego dziadka w czerwono-białym stroju.
Patron Bari ma tu swoją bazylikę, w której przechowywane są jego relikwie. Historia ich pojawienia się w mieście jest owiana legendami. Domniemane ciało świętego Mikołaja zostało zabrane w 1087 roku z Miry przez kupców z Bari, którzy dowiedzieli się, że Wenecjanie planują wywieźć ciało świętego z Miry, aby uchronić je przed profanacją wojsk tureckich. Kupcy z Bari postanowili więc uprzedzić Wenecjan. Przypłynęli do Miry i w bazylice świętego Mikołaja negocjowali ze strażnikami świątyni przekazanie ciała. Kilka cudów, proroctw i wizji skłoniło wreszcie strażników do oddania relikwii, które znaleziono pod posadzką kościoła, w marmurowym grobowcu. Kości wydzielały podobno cudowny zapach. Mimo protestów mieszkańców Miry, przybysze przenieśli je na statek, w mieście pozostawili jednak cudowną ikonę oraz pusty sarkofag świętego. Podczas podróży morskiej przeżyli sztorm, który był  karą za kradzież części relikwii przez marynarzy. Po kolejnych cudownych wydarzeniach flota dopłynęła wreszcie do Bari. Relikwie złożono najpierw w kościele św. Benedykta, ale wkrótce wybudowano wspaniałą bazylikę. Świątynia ta zasłynęła z cudów.
Oczywiście, Wenecjanie mają swoją wersję wydarzeń! Twierdzą, że też mają „prawdziwe” relikwie, zdobyte przez nich w Mirze podczas pierwszej wyprawy krzyżowej w 1100 roku. Podobno po zdobyciu miasta w tamtejszej katedrze rozpoczęli poszukiwania grobu św. Mikołaja, podczas których burzyli mury, przekopywali grunt, a nawet torturowali strażnika świątyni. W końcu odnaleźli relikwie, które uznali za najdroższy skarb. Gdy wrócili z nimi do Wenecji, złożyli relikwie w klasztorze na wyspie Lido. Jednak nikt im chyba nie uwierzył, bo to bazylika w Bari stała się w średniowieczu najważniejszym ośrodkiem kultu świętego i nadal pozostaje – o czym przekonałam się na własne oczy.
W 1972 r. papież Paweł VI przekazał fragmenty relikwii Mikołaja z Bari przedstawicielom prawosławia, jako gest dobrej woli w rozpoczynającym się dialogu Kościołów zachodnich i wschodnich. To dlatego, gdy zwiedzałam bazylikę i zeszłam do krypty, by zobaczyć relikwie, usłyszałam piękne śpiewy gregoriańskie. Okazało się, że prawosławni odprawiali tu nabożeństwo. Było kilka osób, kobiet w chustkach na głowie oraz mężczyzn. Śpiewali, bili pokłony czołem przed sanktuarium – niesamowite wrażenie…
Kolejną atrakcją była dla mnie cała starówka Bari – labirynt wąskich uliczek i domów z kamienia, tworzący bardzo egzotyczną i dość arabską w klimacie plątaninę zaułków, suszącego się prania, ludzi stojących przed domami, do których nie ma bram, są tylko przeszklone drzwi prowadzące wprost do kuchni, salonu i sypialni w jednym. Dzięki temu można swobodnie  podglądać codzienne życie mieszkańców. Od strony morza starówki broni warowny zamek normański, wart zwiedzenia. Włóczenie się po cittavecchia może Wam zająć kilka godzin. Uliczki i zaułki płynnie przechodzą we wspaniała esplanadę z palmami, która otwiera współczesną część miasta z jego pięknymi cafeteriami, piekarniami, cukierniami i pizzeriami.


Z miastem związane są też dwa polskie akcenty: w bazylice św. Mikołaja znajduje się imponujący grobowiec Bony, królowej Polski, której ród (Sforza) miał w posiadaniu księstwo Bari. Drugim polskim akcentem jest nazwa lotniska, imienia Karola Wojtyły.
Ale nie tylko to miasto warte jest zwiedzenia, cuda prawdziwe znalazłam także w promieniu 70 km od Bari. Ale o tym w następnym odcinku!

https://rosomag.pl/bari-wlochy/