czwartek, 26 grudnia 2019

Regaty Sydney-Hobart 2019

Dziś ruszyły jubileuszowe, 75-te regaty z Sydney do Hobart. Mordercza trasa (nie ze względu na odległość w milach, ale raczej na pułapki żeglarskie między Australią a Tasmanią), oraz wyścig z czasem, rywalami i oceanem na jachtach bez najprymitywniejszych choćby wygód (chodzi o to, by były jak najlżejsze).

Dwa lata temu byłam tam i na własne oczy widziałam finał wielkiej żeglarskiej imprezy o niesamowitej renomie z powodu trudności. Trasa długości 1163 km w linii prostej to 6 różnych odcinków, m.in.: start w ciasnym Sydney Harbour, złowieszcza Cieśnina Bassa, nieobliczalna Storm Bay i meta w Hobart. Na starcie w tym roku pojawiła się rekordowa liczba 157 jachtów. Po ośmiu godzinach dwa z nich zakończyły już swój udział. Polacy płyną na "Maserati" i nie mają zbyt ambitnych planów - wielkim sukcesem jest start i zakończenie regat, oraz imprezka w słynnym klubie w Hobart. Jeśli przy okazji uda się im zdobyć jakieś dobre miejsce, to chwała.

Dwa lata temu na własne oczy widzieliśmy finał. Ależ się działo! Na fb zamieściłam taką krótka relację: 
"Ale się dziś załapałam: najpierw na dekorację zwycięzców (jednak Comanche po proteście przeciw Wild Oats XI), a potem na finisz polskiego jachtu Weddell!
W porcie pojawiła się spora grupka fajnych dziewczyn, jednakowo ubranych w żeglarskie koszulki, jak się okazało był to team żon, córek itp. chłopaków z Weddella. Dziewczyny rozwinęły polską flagę, więc szybko dołączyliśmy do kibicowania. Ponieważ port w Hobart to miejsce kameralne (w porównaniu do Sydney), można tu zajrzeć na każdy jacht i pogadać z każdą załogą, więc otarłam się o żeglarski creme de la creme. Fantastyczna impreza!
Zdjęć brak niestety, bo z aparatu foto nie ściągnę tak szybko..."


Teraz już mogę zdjęcia zamieścić...













środa, 25 grudnia 2019

Panteizm

Z cyklu dialogi na cztery nogi z mężem. Przedświąteczne dywagacje śniadaniowe...

Ja: Wiesz, przechodzę na panteizm.
Mąż: A co to jest?
Ja: Hm, wiara w to, że Bóg jest wszędzie.
Mąż: Aha, dlatego pan a nie paniteizm?
Ja: Nie dlatego, po prostu to słowo, które z greki pochodzi. Wiesz, "pan" oznacza wszystko... Jakby tu wytłumaczyć - staram się, w końcu uczona w martwych językach jestem. - Jak były w starożytnej Grecji igrzyska panhelleńskie, to dotyczyły wszystkich miast-państw.
Mąż:?
Ja: No dobra, to dajmy na to - panteon, dom, świątynia  wszystkich Bogów... - ciągnę tłumaczenie z greki na nasze.
Mąż: A Pan Samochodzik?
Ja: ???

czwartek, 19 grudnia 2019

Przełomy w życiu kobiety

W życiu kobiety są dwa momenty przełomowe: kiedy ktoś zwróci się do niej po raz pierwszy per "pani", oraz dzień, w którym ktoś ustąpi jej miejsca w tramwaju...

Oba już zaliczyłam. 
Pierwszy przełom nastąpił w wieku nastu lat - (miałam wtedy chyba 13-14), gdy w sklepie ekspedientka zapytała: co dla pani? Dla PANI. Okropnie byłam z tego dumna, taka dorosłość bez dowodu osobistego, ha! W sekundę stałam się kobietą!

Drugi przełom nastąpił trzy dni temu. Ta tragedia spotkała mnie w tramwaju. Jakieś dziewczę chciało mi ustąpić miejsca, mimo że wsiadłam z mężem, i od razu skierowaliśmy się ku miejscom stojącym. Roześmiani i pełni energii, bo jechaliśmy do Rynku na jarmark bożonarodzeniowy. Rozumiem, gdybym wiozła tramwajem telewizor lub wsiadła z hipopotamem, ale tak???? Załamka.

I nawet nie mogłam zareagować jak moja przyjaciółka, rówieśniczka, w podobnej sytuacji tramwajowej. Bo ta dziewczyna jakoś mnie od tyłu zaszła, a przyjaciółka po prostu przytrzymała ramię młodzieńca, który usiłował poderwać się z miejsca, z cichym rozkazem: Ani się waż!


poniedziałek, 16 grudnia 2019

Wrocław jak Sydney...

Dwa lata temu, o tej porze roku, podczas mojej podróży życia do Australii, zwiedzaliśmy Sydney nocą. Specjalnie wybraliśmy się na przedświąteczny pokaz laserowy przy katedrze.

Nie miałam pojęcia, że będzie to tak piękne.
Upał zelżał, lekki wiaterek pozwalał oddychać. Laserowej projekcji towarzyszyła muzyka i osobliwe dźwięki wydawane przez... nietoperze, całkiem dobrze czujące się na pokazie. Miały najwyraźniej  chęć dołączenia się do występu. Feeria barw, która co kilkanaście sekund pokrywała fasadę katedry. Zmieniające się kolory i wzory jak w starodawnym kalejdoskopie... Byłam zachwycona!


A wczoraj, we Wrocławiu trafiliśmy przypadkiem na piękny świetlny spektakl pt. Zaczarowany Ogród, w Parku Staromiejskim. Na fasadzie przecudnej urody budynku Teatru Lalek wyświetlany był podobny pokaz. Oprócz niego park "zaludniły" różne świecące w ciemnościach stworzonka, a nawet wielkie muchomorki...


niedziela, 8 grudnia 2019

Hedy Lamarr - kobieta, którą warto poznać!

Taki tekst o woman-power mi się urodził. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Hedy Lamarr. A wpadła mi w ręce książka "Krótka historia jednego zdjęcia kobiety", bardzo ciekawa. Stąd zaczerpnęłam inspirację...

Jest to pseudonim Austriaczki, która przed II WŚ zrobiła karierę w Hollywood. Nazywana najpiękniejszą kobietą świata, jest obecnie zapomnianą gwiazdą, mimo że zagrała w wielu filmach z najwspanialszymi aktorami. Partnerowała Clarkowi Gable, Spencerowi Tracy. No i dzięki niej rozwinęła się ta dziedzina elektroniki, która pozwala nam obecnie na łączność bez kabli: wi-fi, bluetooth czy GSM.
Hedy Lamarr (czy raczej Hedwig Eva Maria Kiesler) urodziła się 1914 r. w Wiedniu, w zamożnej rodzinie bankiera i pianistki. Otrzymała staranne wykształcenie, ale największym marzeniem Hedwig (czyli Jadwigi) było aktorstwo. Jako nastolatka zagrała w kilku filmach, debiutowała w 1930 r. W 1933 wystąpiła w słynnej inaczej „Ekstazie”. Był to film, który stał się obyczajowym skandalem nie tylko w Austrii, ale w Europie i Stanach. Śmiałe na owe czasy sceny, w których Hedwig pokazuje się  nago, a potem przeżywa ekranowy orgazm (widać tylko jej twarz, a kochankowie są ubrani!). W dodatku potem nonszalancko zapala papierosa. Wywołały one taką burzę, że film został na kilka lat zakazany w paru krajach, m.in. w USA. Sam Hitler postawił veto dla jego dystrybucji w Rzeszy, a ówczesny papież film wyklął! Inne kraje, jak Francja czy Wielka Brytania uważały dzieło za artystyczne, film otrzymał nagrodę na Biennale Filmowym w Wenecji w 1934 r.

Pierwsze małżeństwo
Po „Ekstazie” zniknęła z ekranu, bowiem wyszła za mąż za Fritza Mandla, austriackiego producenta broni, współpracującego z faszystami, który zamknął ją w złotej klatce. Chorobliwie zazdrosny nie pozwalał jej grać, chciał nawet wykupić wszystkie kopie „Ekstazy”. Uciekła od niego i z poznanym współzałożycielem wytwórni Metro-Goldwyn-Mayer, Mayerem dotarła w 1937 r. do Hollywood, z podpisanym kontraktem aktorskim. Musiała  tu zaczynać wszystko od nowa – nie znała ani słowa po angielsku!

Królowa Hollywood
Jej pierwszym hollywoodzkim filmem był "Algier" (1938), nominowany do Oskara. Hedy Lamarr grała też w kilkudziesięciu innych filmach, m.in. ze Spencerem Tracym, Clarkiem Gable, Williamem Powellem, Judy Garland. Mimo wielkiej urody i tytułu „najpiękniejszej kobiety świata”, którym obdarzył ją pewien reżyser, mimo 20 lat aktywnych aktorsko w Hollywood, nie stała się supergwiazdą, którą by dziś pamiętano. A w swoich czasach była ikoną stylu: idealnych rysów brunetka o zielonych oczach, jasnej cerze, falujących włosach, z perłami i brylantami na szyi, które nosiła tak swobodnie. Wcielenie idealnego piękna, „covergirl”, trendsetterka, celebrytka i ulubiona postać brukowców.
Tysiące kobiet czesało się jak ona, malowało usta czerwoną szminką, kopiowało jej glamour styl. W plebiscycie czytelników na najpiękniejszą kobietę świata, ogłoszonym przez magazyn „Look” (w 1944) zajęła pierwsze miejsce, ex aequo z Ingrid Bergman. Była jedną z najlepiej opłacanych gwiazd Hollywood lat 30., 40 i wczesnych 50. XX wieku. Zachowywała się jak królowa na ekranie i planie filmowym, oraz w sklepie czy restauracji. Potrafiła wyjść ze sklepu, nie płacąc za zakupy, gdyż jej zdaniem to się jej należało…

Gwiazda brukowców i wynalazki
Sześciokrotnie zamężna prowadziła bujne życie towarzyskie i erotyczne. Wśród jej „ofiar” byli m.in. David Niven, Douglas Fairbanks Jr., Erich Maria Remarque, Spencer Tracy, Clark Gable, Charlie Chaplin. Z Johnem F. Kennedym wybrała się ponoć na kolację do Paryża, z Errolem Flynnem imprezowała, a Frank Sinatra wypłakiwał się na jej ramieniu. Pablo Picasso miał narysować jej portret na serwetce.
Była złożoną osobowością, błyskotliwym umysłem, inteligentną kobietą. Interesowała się polityką, znała kilka języków: węgierski, francuski, włoski, hiszpański, uczyła się angielskiego. Malowała obrazy, kolekcjonowała dzieła sztuki, grała w szachy i pokera. Wymyślała też udogodnienia dnia codziennego – tabletkę musującą (o okropnym smaku, z bulionowej kostki), chusteczki higieniczne z pojemnikiem na zużyte. Niektóre z wynalazków, których była współautorką przyczyniły się do rozwoju elektroniki i technologii komunikacyjnych. Mowa o wynalazku z 1941 r. zastosowanym przez nią i jej partnera muzycznego Georga Antheila, tzw. metodzie rozpraszania widma sygnału z przeskokiem częstotliwości (FHSS). W necie znajdziecie sprzeczne informacje na ten temat – że to domorosła wynalazczyni, która nie miała do tego żadnego technicznego wykształcenia. Ponoć to, co określa się tą nazwą (FHSS) rozważał już Nikola Tesla, Siemens i Telefunken, oraz opatentował dużo wcześniej polski naukowiec.
Wieść niesie, że impulsem do opracowania tej metody było storpedowanie przez nazistów statku, w wyniku czego zginęło 77 dzieci. Hedy Lamarr była austriacką Żydówką, naziści nie należeli do jej ulubieńców. W trakcie małżeństwa z Mandlem zdobyła wiedzę na temat niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Chciała sprawić, by alianci dysponowali "tajną bronią" pozwalającą niszczyć nazistowskie torpedy.
Z kolei George Antheil, kompozytor "Baletu mechanicznego" to niezwykły innowator. Do swoich  kompozycji wykorzystał pianolę, dęte i blaszane instrumenty, a także wentylatory… Wspólny wynalazek George’a i Hedy miał służyć do zdalnego sterowania torpedami. W 1941 r. Lamarr i Antheil zgłosili swój „System tajnej komunikacji” do Urzędu Patentowego USA, a w październiku „New York Times” donosił, że Lamarr jest wynalazczynią. W 1942 r. Lamarr i Antheil otrzymali patent nr 2292387, który wygasł w roku 1959.
W latach 80. wynalazek Hedy odkryła branża telekomunikacyjna, bo procedury przeskoku częstotliwości miały o wiele większe zastosowanie, niż to się kiedyś mogło śnić. Umożliwiły one rozwój Wi-Fi, Bluetooth i telefonów bezprzewodowych, GPS, WLAN, systemów satelitarnych, dronów, kas i skanerów kodów kreskowych. Jedno z najbardziej znaczących odkryć XX w. dziełem pięknej aktoreczki, której już nikt nie pamięta? Psikus losu.
A miała ona ponoć jeszcze w zanadrzu plany urządzenia pomagającego niepełnosprawnym we wchodzeniu i wychodzeniu z wanny, fluorescencyjnej obroży dla psów i wielu innych!

Upadek bogini piękna i narodziny wynalazczyni
Miała zaledwie trzydzieści kilka lat, gdy studia filmowe zrezygnowały ze współpracy z nią. Wpadała już wcześniej w depresję, zajmował się nią lekarz wytwórni MGM – Max Jacobson. Jego zadaniem było przepisywanie gwiazdom „leków”, które poprawiały ich wydolność: kokainy, amfetaminy, diazepamu i opium. Lamarr uzależniła się od opioidów i alkaidów.
W latach 70. XX wieku prasa pastwiła się nad Lamarr, mimo że aktorka od lat nie pojawiała się na ekranie! Powodem zainteresowania brukowców były oszpecające ją operacje plastyczne. „Stara i brzydka”- kwitowały media. Bogini starzała się w zastraszającym tempie.
Ale rodziła się na nowo  –  jako wynalazczyni, kobieta super inteligentna. W 1997 otrzymała Pioneer Award przyznaną przez  Electronic Frontier Foundation. Po tym wyróżnieniu pojawiły się nowe artykuły na jej temat, a także kolejne nagrody (m.in. Bulbie Gnass Spirit of Achievement Award – taki jakby Oskar dla wynalazców). W 1998 r. otrzymała „Viktor-Kaplan-Medaille” od austriackiego związku wynalazców i posiadaczy patentów.
Pod koniec życia odniosła też sukces finansowy. Otrzymała w 1998 r. 5 milionów odszkodowania od kanadyjskiej firmy Corel za wykorzystanie jej wizerunku w programie Corel Draw, bez jej wcześniejszej zgody. W tym samym roku firma Wi-LAN z Calgary kupiła 49 procent jej udziałów w patencie.
Hedy Lamarr zmarła w styczniu 2000 roku na Florydzie. Część jej prochów została rozsypana w Lasku Wiedeńskim, a w 2014 roku, w setne urodziny aktorki, urnę z pozostałą częścią jej prochów złożono w grobie honorowym miasta Wiednia na Cmentarzu Centralnym.


sobota, 7 grudnia 2019

Legendy Wierzbic

Byłam ostatnio służbowo w Wierzbicach - podwrocławskiej wsi. Nawet miła, dużo starych domów z końca XIX i XX w., fajne klimaty. Kiedy chciałam napisać coś reklamowego o tej wiosce, by zachęcić do kupienia tam działki budowlanej, trafiłam na jakieś dziwne informacje, że to nawiedzona wieś, że w niej straszy itp.

Zaczęłam więc szperać i znalazłam takie oto ciekawostki:
Ta nieduża wieś pod Wrocławiem nie dalej jak rok temu była gwiazdą mediów jako „najbardziej nawiedzona wieś w Polsce”. Zawdzięcza to paru zjawiskom: dziwnym odgłosom nocnego siorbania, błędnym ognikom straszącym zabłąkanych przechodniów, duchowi barona, który policzkuje ciekawskich, oraz czarnemu psu z czerwonymi oczami. No i diabelski kamień, który był tu widziany jeszcze 40 lat temu. „Elementów straszących” jest tyle, że spokojnie można by nimi obdzielić kilka wiosek. Mam jednak podejrzenia, że doszło do pomyłki i przypisano podwrocławskim Wierzbicom „atrakcje metafizyczne” innych Wierzbic...


Wioska z historią
Historia tej miejscowości jest dość długa. Wzmiankowano ją po raz pierwszy w 1339 roku. W ciągu kolejnych stuleci właścicielami wsi były pruskie rody, m.in von Reibnitz i von Hund (pisane też Hundt), oraz von Schweinitz. W miejscowości znajdował się pałac, dwa folwarki, kościół katolicki, probostwo, dwie szkoły, młyn, piekarnia i browar.
Po drugiej wojnie światowej posiadłości pruskich arystokratów przejęło państwo. Pałac, zbudowany dla barona Hildebranda Rudolpha von Hundt und Altgrottkau, został wzniesiony na starszym dworze renesansowym z XVI w. Projekt wykonał ok. 1730 roku Christoph Hackner, twórca pałacu biskupów wrocławskich  - obecnie siedziba Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu.
W XIX w. pałac w Wierzbicach należał do hrabiego Schweinitz und Krain. Ostatnim właścicielem tych dóbr, do 1945 roku był baron von Wietersheim. W 1945 r. pałac przekazano Zgromadzeniu Sióstr od św. Józefa, które utworzyły tu ochronkę dla sierot. W latach 1974-1978 siostry przeprowadziły remont wnętrz, a od 2001 roku ośrodek funkcjonuje pod nową nazwą: Zakład Opiekuńczo - Leczniczy dla Dzieci, i nadal prowadzą go „Józefitki”. Leczy się tu dzieci po ciężkich chorobach, wypadkach, niepełnosprawne. Pałac obecnie można oglądać tylko z zewnątrz.
We wsi jest jeszcze wątpliwej urody gotycki kościół, który był przebudowywany, rozbudowywany i zbarokizowany. Myślę, że to on może przede wszystkim straszyć, lub też straszą pod nim członkowie Tajnego Stowarzyszenia Jawnych Przeciwników Barokizowania Budowli Gotyckich, którego jestem wielką fanką…


Siorbanie, baron i pies
Zatem kto, lub co straszy w Wierzbicach? Siorbanie zakłóca nocną ciszę już od dawna, bo wspomina o tym zjawisku akustycznym w książce wydanej w 1913 r. - "Schlesische Sagen" Richard Kuehnau. Opisuje, że siorbanie słychać we wschodniej części wsi pomiędzy godziną 12 i 1 w nocy. Nie wydaje się jednak groźne, jest natomiast niespotykane wśród innych nadnaturalnych zjawisk. Błędne ogniki pojawiające się rzekomo na Diabelskim Moście i sprowadzające nocnych przechodniów na manowce wyglądają już dość przerażająco. Tyle że przez Wierzbice żadna rzeczka nie przepływa, więc i mostu w nich nie ma… Chyba pomylono je z Wierzbicami Dolnymi w innej części Polski. Natomiast jak najbardziej prawdziwa jest informacja o baronie Hildebrancie Rudolphie von Hundt, który kazał pochować się w ozdobnym sarkofagu umieszczonym w krypcie miejscowego kościoła. Ponoć zaglądającym przez okienko duch barona wymierzał siarczysty policzek. Sarkofag stoi obecnie na zewnątrz kościoła, wyciągnięto go podczas renowacji świątyni w XX w. i można go tutaj znaleźć, pod murem. Policzkowanie ustało na dobre, baron najwyraźniej przestał chronić swoją prywatność.
Podobno jeszcze w latach 70. XX w. we wsi znajdował się wielki głaz, tzw. diabelski kamień. Miał go upuścić w wiosce czart, który z kamieniem porwanym z pobliskiej góry Ślęży leciał do Wrocławia, by zniszczyć jakiś kościół  w budowie. Zaskoczony pianiem koguta, porzucił go byle gdzie. Skoro był, to co się  z nim stało? Natomiast potężny głaz znajduje się przy drodze z Wierzbic… Dolnych do Włoch, a więc bliżej Warszawy, na Mazowszu.
Natomiast czarny pies z gorejącymi oczami, który ma grasować w Wierzbicach, ma moim zdaniem związek z herbem barona, w którym pies jest najważniejszym elementem heraldycznym. To nie dziwi, bo Hund to po niemiecku pies…


Wg innych badaczy śląskich legend, w czarne psy przeistaczały się duchy zmarłych wolnomularzy. I tu ciekawy zbieg okoliczności - o ile Hildebrandt nie był masonem, to bardzo znanym w Europie wolnomularskim rycerzem templariuszem, założycielem Zakonu Ścisłej Obserwy był jego krewny Karl Gotthelf von Hund und Altgrottkau (XVIII w.). O Karlu naczytałam się trochę, bo temat związany z Templariuszami, wolnomularstwem budzi  moje wielkie zainteresowanie od lat...

Wątki nawiedzenia tej wsi podjęli dwaj młodzi youtuberzy, kręcący filmiki o rzekomych strachach, ale poza ich fanami nikt nie bierze tych wieści na poważnie.






niedziela, 24 listopada 2019

Katarzyny, Kaśki, Katarzynki


25 listopada imieniny obchodzą Kaśki. Są to tzw. „Katarzynki” (analogicznie jak w imieniny Andrzeja urządzamy "Andrzejki"). Czy wiecie, że Katarzynki to dzień (a może raczej wieczór...) wróżb… męskich? 

„Katarzynki” to staropolski zwyczaj, który dawniej pozwalał kawalerom poznać imię przyszłej żony. Kładli się do snu z jakimś przedmiotem należącym do kobiety, co gwarantowało, że we śnie objawi się przyszła wybranka serca. Sen mógł zawierać także inne ważne informacje, m.in. jaka ta żona będzie. Gdy przyśniła się sowa, to oczywiście mądra, jeśli kura, to opiekuńcza itd. Niektórzy z kawalerów szli na łatwiznę i umieszczali pod poduszką karteczki z imionami znanych im kobiet, by losowo wyciągnąć jedną o poranku. Obecnie zwyczaj zapomniany za sprawą mocnego konkurenta – Andrzejek. Ciekawe są przysłowia związane z Katarzynkami: „Katarzyny dzień jaki, cały grudzień taki", „Od św. Katarzyny nie prześladuj zwierzyny", „Po Św. Katarzynie pomyśl o pierzynie".

A ja tak nieruchomościowo wspomnę o podwrocławskiej wsi Św. Katarzyna. Odwiedziłam ją niedawno służbowo. Patronką tej wsi jest pochodząca z Aleksandrii święta, nadzwyczajnej urody i mądrości dziewczyna, która nie chciała wyrzec się chrześcijaństwa. Zginęła w wyniku tortur w wieku 18 lat, chociaż cudowne wydarzenia miały przy tym miejsce: a to koło do łamania kości samo się złamało, użyto więc miecza, by ją zdekapitować, ale i tak anioł porwał jej ciało. 

Egipska Katarzyna
Św. Katarzyna Aleksandryjska żyła w IV w n.e. w Aleksandrii. Była chrześcijanką, w dodatku złożyła śluby czystości i odtrąciła zaloty cesarza, więc zamiast ślubu otrzymała tortury: kołem, mieczem, biczowanie. Ciało, jak wspomniałam - porwane przez anioła - znajduje się na Górze Synaj. 


Do dziś istnieje tam klasztor prawosławny, pod wezwaniem Św. Katarzyny, ufundowany przez cesarza Justyniana w VI w n.e. Prowadzi do niego 3000 schodów, wykutych w skale. Obecnie przebywa w nim 15 mnichów. Klasztor chroni bezcenne egzemplarze manuskryptów i starodruków. To jeden z najstarszych klasztorów chrześcijańskich na świecie! 
Klasztor położony jest w miejscu świętym dla trzech religii: chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. To tutaj Mojżesz usłyszał wydobywający się z krzewu gorejącego głos Boga, tu otrzymał Dekalog. Później znalazł tu schronienie Mahomet, wygnany z Mekki.Chrześcijańscy mnisi pomogli mu, dlatego muzułmanie zawsze otaczali klasztor szacunkiem i nigdy nie pozwolili na prześladowanie mnichów i zniszczenie klasztoru.
W klasztorze znajduje się wiele bezcennych dzieł sztuki - m.in. 2 tysiące ikon. Najsłynniejsze ikony klasztoru św. Katarzyny to ikona Chrystusa Pantokratora z VI wieku oraz ikona św. Piotra z kluczami.

Swojska Kaśka
A w naszej Św. Katarzynie znajduje się późnoromański kościół pod jej wezwaniem, z XIII w. Miejscowość wzmiankowana od 1257 r. jako Santa Katherine. W dawnym herbie miejscowości znalazło się koło do łamania i miecz – atrybuty tej świętej. Do dziś działają tu dwa żeńskie domy zakonne. Wieś jest miła, sielska i stylowa. Warto zerknąć do kościoła!


czwartek, 21 listopada 2019

Fascynujący dom z thrillera "Lokatorka"

Odkąd pracuję w nieruchomościach, pojawiło się nowe zainteresowanie... Przyznaję, cygara nadal mnie kręcą, ale wiecie, są już trochę passe. 

Cóż, nie ja podjęłam decyzję o przerwaniu współpracy, a "cygarowa miłość" tli się u mnie wyjątkowo długo! Jak samo cygaro... No i jestem wierna w uczuciach - mam zabukowaną wycieczkę na Kubę w lutym 2020.
Zostawmy jednak personalne animozje i palantów, którzy nie są warci wspomnienia. Wróćmy do nieruchomości - jestem teraz pośrednikiem! Ha, fantastyczna praca - z pasją oglądam domy i mieszkania innych, próbując wesprzeć ich realizację marzeń o własnym, wyjątkowym miejscu do życia. Ile ludzi, historii, czarownych domów i ogrodów!


Kiedy więc w moje ręce wpadła książka - thriller psychologiczny pt."Lokatorka"  JP Delaney'a, fan był dla mnie podwójny. Po pierwsze: lektura przyjemna bardzo - elegancki język, ciekawa narracja podzielona w czasie na przedtem i teraz, równolegle opowiadana historia dwóch dziewczyn, z których jedna została zamordowana w tym samym domu, napięcie budowane niczym u Hitchcocka, wyrafinowany gust głównego podejrzanego - mmmm czytało się z przyjemnością.

Wciągnął mnie luksusowy minimalizm wyznawany przez genialnego architekta, twórcy domu, wynajmowanego przez kolejne lokatorki. Dom jest niezwykłą budowlą, wyposażoną w inteligencję (system "Gospodarza" zarządzający funkcjonowaniem domu, a nawet samymi lokatorami). Ten dom jest właściwie też głównym bohaterem opowieści. Dużo nowych faktów, z róznych dziedzin, architektoniczna idee fixe, niesamowita atmosfera i oczywiście, Hitchcockowski suspens! Dałam się podejść jak dziecko... Nie rozpoznałam prawdziwego zabójcy.
Polecam zdecydowanie tę lekturę, pojawiają się tam smaki i smaczki (np. o kuchni japońskiej, o której wydawało mi się, że wiem dużo), przedmioty szalenie luksusowe, odwołania do wspaniałego filmu "Śniadanie u Tiffany'ego.
Lektura tak smaczna, że pożarłam ją w dwa dni! Może zasługuje na chociaż jedną gwiazdkę Michelin? :-)

niedziela, 17 listopada 2019

Urodzi(no)wy jednorożec

Mam dziś urodziny. Podobno przyszłam na świat z szopą czarnych włosków, które położna uczesała mi dłonią w irokeza, mówiąc: "jakie śliczne dziecko". Mama była przerażona, że łapami mi zgniecie główkę. A ja myślę, że położna naznaczyła mnie, i z takim irokezem w duszy (na głowie czasem też) idę przez życie. Struś pędziwiatr!


Na zdjęciu jestem golutka, z irokezem i jednorożcem nafaszerowanym cukierkami...

środa, 13 listopada 2019

Jak mama 80-tkę obchodziła

Moja mama miała niedawno urodziny, dokładnie 28 X. Co więcej, były wyjątkowe - jubileuszowe, 80-te. Z tej okazji łaskawie zgodziła się na zorganizowanie Jej imprezy restauracyjno-koleżeńskiej, w listopadzie, 9. dnia tegoż miesiąca.

No to zorganizowaliśmy Jej imprę, na którą z zapraszanych ponad tuzina, finalnie przybyło 6 osób. Była nas więc szczęśliwa Siódemka. 

Pyszności przygotowane przez maestro Rusinka w restauracji "4 Pory Roku" we Wrocławiu sprawiły, że było to także kulinarnie wyjątkowe i pyszne wydarzenie. Na zdjęciu poniżej tzw. fingertipsy podane po obiadku i torcie:


Najzabawniej jednak było ze wspomnianym tortem, ponieważ szacowna Jubilatka bardzo przeżywała ósemkę z przodu. Postanowiliśmy więc obciąć jej brzuszki i na torcie pojawiła się o wiele milsza dla oka... trzydziestka!


Wokół ósemki kręcił się też wierszyk okolicznościowy, mojego autorstwa, który brzmiał tak:


Droga Nasza Jubilatko, 
dziś się stajesz OŚMIOLATKĄ,                          

Popatrz, w życiu tylko trzy
Takie piękne sś liczby:
Najpierw OSIEM, gdyś pacholę
Jeszcze bardzo kochasz szkołę
Jesteś nadal dzieckiem, uczniem
Wciąż się bawisz, cieszysz hucznie.
Potem przyjdzie OSIEMNASTKA
I dorosłość Ciebie głaska
Pierwsza miłość – no i młodość,
Która daje wieczną radość.
Każdy chciałby ją zatrzymać,
OSIEMNASTKĘ wciąż przeżywać.
Lecz udaje się niewielu
Dożyć do trzeciego wieku…
OSIEM znów jest na początku,
Więc się trzymam tego wątku-
O ÓSEMCE wyjątkowej
Nawet trochę wywrotowej,
Bo gdy w prawo ją obrócisz
Czas i przestrzeń ciut zakłócisz
Znak nieskończoności stawiasz
I się śmierci – nie obawiasz!
JUBILATKO, Irmo miła
Obyś w zdrowiu nam dożyła
Czwartej liczby z OSIEM w rzędzie,
Czyli OSIEMSET niech będzie
Twoją liczbą lat przebytych.
Teraz będą serdeczności
Od przybyłych dzisiaj gości....

Tak, i dobrze widzicie różowego flaminga - piniatę w rękach Jubilatki! Postanowiliśmy obdarować mamę, jak ośmiolatkę - słodyczami ukrytymi w brzuszku. Otwarcie piniaty to dobra wróżba na cały nadchodzący rok. Taki latynoski zwyczaj, bardzo miły.
Jubileusz bardzo się udał, co widać po minach niektórych obecnych...



wtorek, 12 listopada 2019

Polska premiera filmowa z kubańskimi cygarami w (drugoplanowej) roli...

- Fajny film wczoraj widziałem... 
- Momenty były?- tak zaczynały się słynne dialogi w audycji Trójki "60 minut na godzinę". 

Para-męt pikczers czyli kulisy srebrnego ekranu to recenzje filmów polskich i zagranicznych omawiane w latach 80. XX w. na antenie przez Mariana Kociniaka i Andrzeja Zaorskiego.

No to chciałam tym cytatem podobnie zacząć moją recenzję obejrzanej prawie premierowo "Ukrytej gry", polskiego Bonda. Momentów nie było, a film rozgrywający się w latach 60. w Warszawie spodobał mi się z wielu powodów, także przez odniesienia to równoległych w czasie wydarzeń na Kubie.
Była więc sytuacja światowej (nuklearnej) katastrofy (jak w Bondzie), starcie mocarstw (amerykańsko-rosyjskie) militarne oraz to warszawskie na płaszczyźnie szachowej (turniej). Byli podwójni agencji, zdrajcy, zbrodniarze i romantycy, wódka i kubańskie cygara! Nawet przewodnia piosenka - jak z Bonda!
Super hiper, chyba wpiszę dzieło do rubryki "Cygara w filmie". Ale muza w wykonaniu Anii Karwan - najlepsza!

https://www.filmweb.pl/video/Zwiastun/nr+1+muzyczny-51779

wtorek, 5 listopada 2019

Kłamliwa waga łazienkowa, czyli elektroniczna zołza

Czy ktoś może mi wyjaśnić, dlaczego moja elektroniczna waga łazienkowa mnie okłamuje? Wydaje mi się, że mną manipuluje. Tylko w jakim celu to robi???

Mam z moją wagą na pieńku. I to ostrym.

Poranny mam zwyczaj: ważę się o tej samej porze, przed śniadaniem, na czczo i nago. Kiedy wynik nie jest zadowalający, podejmuję różne czynności mające na celu ujrzenie bardziej przyjaznych cyfr na wyświetlaczu. Np.  powstrzymuję się od podżerania słodyczy po 20.00-tej (a wcześniej - hulaj dusza!), szerokim łukiem obchodzę lodówkę (uwierzcie, to trudne, bo moje mieszkanie nie ma powierzchni hektara). Zmuszam męża do zaudania się ze mną w różne oddalone o 5 km miejsca - na piechotę, lub żądam wyprawy rowerowej. Czasem namiastką aktywności fizycznej jest uruchomienie odkurzacza lub grabienie liści w ogrodzie.
Jednym słowem zmóżdżam się, żeby tylko tej łazienkowej zołzie dogodzić. W czasie takiej akcji o kryptonimie "O"przez kilka dni nie staję na wadze. Walczę, aż uznam, że wysiłek był słuszny i systematyczny, zatem pożądany efekt powinien się pojawić. Może kombinacja cyfr drgnie choćby o 100 gram w dół, zmniejszy się?
Pełna nadziei (i tu słowo kluczowe: pełna!) staję, czekam chwilę na wynik, i... co za radość! 90 deko mniej po tych wszystkich: nocnych głodówkach, cmentarnych marszobiegach na Wszystkich Świętych, upychaniu prażynek ziemniaczanych w szafie, śniadań o owsiance na wodzie. Powoli uśmiech zaczyna wypełzać mi na usta, gdy.... Stop tokarki! Wyświetlacz miga, miga i w końcu pokazuje literkę oznaczającą BŁĄD ODCZYTU. Cholera, jak to, błąd? Niemożliwe, to nieprawda!
Jednak wynik znika i trzeba się zważyć ponownie. To się ważę. I zołza jedna dowala mi kilogram!!!!!
Jak tak można, pytam się? Jak można być tak pomylonym? Najpierw pokazać cudowną liczbę kilogramów i zaraz się z tego wycofać!!! Czy ktoś wgrał tej wadze jakieś złośliwe oprogramowanie?
Chociaż ta to jeszcze nic, słyszałam o takich, które wyświetlają komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo!




niedziela, 3 listopada 2019

Angelus 2019 za "Fizykę smutku" G. Gospodinowa!

Pogratulowałam sobie (tak, bardzo to nieskromne!) literackiego wyczucia. Jakieś trzy tygodnie temu opublikowałam bowiem na fb post poświęcony książce G. Gospodinowa "Fizyka smutku". Tak mnie zachwyciła ta przypadkowo w bibliotece znaleziona na półce z nowościami, niegruba książka. A wczoraj dowiedziałam się, że za tę powieść autor otrzymał Angelusa 2019. 

To wspaniała wiadomość, bowiem "Fizyka smutku" jest niezwykła. Cieszę się, że ta nowość wydawnicza tak szybko wpadła w moje ręce, i że zdążyłam ją przeczytać zanim tłumy czytelników zaczną ją sobie w bibliotekach lub księgarniach wyrywać z rąk. W "Fizyce smutku" bułgarskiego poety jest podążanie za mitem o Minotaurze (musi mi się podobać z filoantycznych względów), fizyka kwantowa, ekologia, bliska mi pokoleniowo historia "komuny", oraz przesłanie miłości. Książka o odrzuceniu, samotności, niezwykłości każdej żywej istoty, nie tylko człowieka.
W książce trwa sokratejska dyskusja o trwałym kontra nietrwałe:
- "A co się stanie z twoją własną tożsamością, jeśli postawisz na to, co zmienne?[...] Co się stanie z przodkami, tradycją, kulturą? [...] Wszystkim tym, co ci krzyczy prosto w twarz, żebyś nie zapomniał, kim jesteś i skąd pochodzisz?
- A co ci dała twoja tożsamość, dupku, krew i wojny, porozrywane tyłki, ludzi-bomby - to ci dała. Jest jedna tożsamość - bycie żywą istotą pośród żywych istot. Bycie nietrwałym i cenienie innego, ponieważ jest nietrwały..."
Polecam!

wtorek, 29 października 2019

Być może… zielone jabłuszko, czyli czym pachniał PRL?


Podzielę się wspomnieniem zapachów (perfum), które „aromatyzowały” PRL-owską rzeczywistość.

W czasach mego dzieciństwa najzasobniejszymi perfumeriami były… kioski Ruchu. Oprócz porannej gazety (nota bene silnie pachnącej farbą drukarską) każdy elegancki mężczyzna (jak mój dziadek) mógł zaopatrzyć się w papierosy, ale też w wodę kolońską, np. o nazwie Prastara (pamiętam, że była pakowana jak wino chianti – w wiklinowy koszyczek). Ewentualnie w wodę „derby” (tej używał z kolei mój tato). Natomiast mniej eleganccy panowie mogli się tu zaopatrzyć m.in. w „Przemysławkę”, „wodę brzozową”, którą użytkowali na miejscu, pod kioskiem, doustnie (ale w tej formie tylko do godz. 13-tej!). Zresztą pokazał to Bareja w „Misiu”. Niektórzy jednak preferowali „spirytus salicylowy”, który nie miał może szczególnie interesującej woni (ale jakąś woń przecież miał!), za to wspaniale dezynfekował cały przewód pokarmowy i dawał widocznie inne pożądane efekty, których jako dziecko nie rozumiałam.

Natomiast kobiety to już miały w kiosku raj pachnideł! Moje dziecięce oczy mamiły trapezowe w kształcie buteleczki czystych kwiatowych esencji: można było pachnieć bzem, konwalią, fiołkiem (za jedyne 8 złotych!). W małych, smukłych buteleczkach swoją kultową woń roztaczały znowuż perfumki „Być może...”, które później unowocześniły się i miały 3-4 odmiany, bo po słowach być może pojawiała się nazwa metropolii: Paryż, Londyn, Rzym. Być może… były artykułem deficytowym, rozchwytywanym natychmiast w drogeriach, często też eksportowanym z kraju przez handlujących w demoludach rodaków.
Były też większe, fioletowe butelki perfum „Pani Walewska” (droższe nieco) – o, to już był zapach od święta, zwłaszcza gdy wzmocniony użyciem kremu do twarzy „Pani Walewska”. Z czasem pojawiały się nowe wonie: perfumy „Carrara”, które też były modne w jakimś momencie, albo „Gazela”.
Okresowo pojawiały się hity zapachowe, jak wspomniane w tytule zielone jabłuszko, które też można było nabyć w kiosku lub w drogerii. Ten zapach miał nową postać małej buteleczki z kulką do aplikacji. Innym hitem, dla panów był „Brutal” – supermodna w pewnym czasie woda, którą pachniała męska część ulicy wielkich miast. Zdaje się, że ostatnio chciano wskrzesić ten zapach, ale nazwa jako niepoprawna politycznie się gdzieś zagubiła…
Z tego co pamiętam, pachnidła PRL-owskie były produkowane przez parę rodzimych firm: Miraculum w Krakowie, Pollenę Lechię w Poznaniu i Spółdzielnię Świt w Warszawie.
Czasami pojawiały się w sklepach, lub przywiezione przez kogoś z kraju „demoludów” perfumy rosyjskie oraz bułgarski olejek różany. Rosyjskie perfumy były nazywane „duchi” (z oryginału rosyjskiego) i nie miały renomy jako zapachy agresywne, mocne i słodkie, mało natomiast eleganckie. Często te zapachy wywoływały nieprzychylną reakcję otoczenia w stylu: „aleś się zlał jakimiś duchami” itp. Olejek różany miał większe wzięcie, ale był trudniej dostępny. I rzeczywiście był olejkiem – niezwykle mocnym, różanym zapachem, który latami utrzymywał się w drewnianym pudełku (bo tak ten olejek był sprzedawany) – miał zapach luksusowych wakacji nad Morzem Czarnym. 
Tę przebogatą rodzimą i bratnią ofertę uzupełniały absolutnie luksusowe zapachy dostępne w Pewexach. Młodszym czytelnikom trzeba objaśnić, że były to sklepy, w których można było nabyć wspaniałe towary wyłącznie za dewizy: dolary, marki, funty, franki, liry oraz bony (drukowane przez państwo wymienniki dolarów). No więc w Pewexach były zapachy francuskie, które kosztowały dla wielu fortunę, które były obiektem pożądania, a dziś stoją na najniższych półkach każdej drogerii typu Rossmann, a w Sephorach i Douglasach próżno ich szukać nawet na zapleczu! Myślę o kultowych w PRL-u zapachach firmy Coty i Bourjois:  Masumi, Evasion, Kobako, kosztujących 2,60 USD (co przy zarobkach miesięcznych np. nauczyciela, oscylujących w okolicy 12 dolarów było sporą kwotą). Jeszcze droższe były: Opium (chyba 4,40), Fidji, nie mówiąc o Chanel nr 5, czyli tych najluksusowszych, które kosztowały 20 i więcej dolarów. Jak one pachniały! Przede wszystkim Zachodem, wolnością, barwnością życia gdzieś „tam”, gdzie rosną palmy, a morze nadaje się latem do kąpieli.
W Pewexach kupowało się też silnie pachnące mydełko Fa (0,60 USD) – w kolorowe paseczki, które działało jak perfumy – po umyciu skóra pięknie pachniała przez kilka godzin. Ten artykuł higieniczny miał taka sławę, że doczekał się nawet przeboju: „Mydełko Fa”.
Czasem z czystego sentymentu sięgam w drogerii po któryś z dawnych zapachów, szukając  w nim wspomnienia, marzenia? Mówią, że pamięć zapachów jest najsilniejszym atawizmem człowieka. Ale albo mój nos się zmienił, albo te zapachy. Nic już nie jest takie samo…





niedziela, 20 października 2019

Dynamit i fortuna, czyli najbardziej prestiżowa nagroda świata!


Ostatnich kilka dni października to doniesienia o tegorocznych laureatach Nagrody Nobla.  Ogromnie mnie ucieszył Nobel w dziedzinie literatury, który w tym roku szacowna Akademia przyznała polskiej pisarce Oldze Tokarczuk.


W 109-letniej historii tego wyróżnienia, w kategorii literatura mieliśmy dotychczas tylko czwórkę laureatów. Dlatego to wyróżnienie jest tak niewiarygodnie potężne!

Fundator nagrody
Alfred Nobel, od którego nazwiska pochodzi nazwa nagrody, był człowiekiem nietuzinkowym. Można by rzec – człowiekiem renesansu. Urodził się w 1833 r. w Sztokholmie. Jego ojciec, Immanuel Nobel był inżynierem, który swoimi umiejętnościami służył wielu krajom. Dzieciństwo Alfred spędził w Finlandii, potem w  Rosji, dla której jego ojciec, inżynier i wynalazca produkował broń oraz wdrażał wynalazki techniczne.
Alfred odebrał wszechstronne wykształcenie: studiował we Francji, Szwecji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Podróże po świecie pozwoliły mu na poznanie wielu języków – już jako nastolatek władał biegle (oprócz rodzimego szwedzkiego) rosyjskim, angielskim, francuskim i niemieckim.


Na zdjęciu z lat młodości widać romantyka, wierszokletę, wagabundę (kochał podróże). We Francji pracował w laboratorium chemicznym i tam własnie poznał wynalazcę nitrogliceryny – Ascania Sobrero. Zmieszanie nitrogliceryny z ziemią okrzemkową było wynalazkiem Alfreda. Powstał w ten sposób dynamit, który naukowiec opatentował w 1867 r. Zapłacił za niego rodzinną tragedią – podczas prac w laboratorium doszło do wybuchu, który zabił jego brata Emila. Nie podejrzewał też, że dynamit przyczyni się do eskalacji przemocy na świecie. Był przekonany, że zapobiegnie wojnom przez swoją śmiercionośną siłę. Jakże się mylił!
Alfred był bardzo zdolnym inżynierem, wynalazł także wiele innych, wspaniałych materiałów: sztuczny jedwab, sztuczną skórę, syntetyczny kauczuk. Opatentował 355 swoich pomysłów. Posiadał też 90 fabryk i laboratoria w 20 krajach. Paradoksalnie to właśnie dynamit przyniósł mu ogromną fortunę. Okazało się, że świat potrzebował go do różnych celów, oczywiście nie zawsze gospodarczych.
Alfred Nobel był wielkim romantykiem. Postanowił zadośćuczynić ludzkości szkody wyrządzone pojawieniem się dynamitu i podzielił się swoją fortuną. Ufundował Pokojową Nagrodę. Wierzył w potęgę ludzkiego umysłu – sam znał się na chemii i fizyce, medycynie, fizjologii. Wierzył, że medycyna znajdzie lekarstwo na dolegliwości, które nękały jego współczesnych (w tym i jego samego). Zachętą do nowych odkryć miała być ustanowiona przez niego nagroda pieniężna. Mimo technicznego wykształcenia, inżynierskiego, interesował się literaturą, sam pisał wiersze. Stąd też cenił znaczenie literatury dla ludzkości, i w tej dziedzinie również ustanowił nagrodę.
Trzeba przyznać, że fundusze te wywarły ogromny wpływ na rozwój nauki w XX wieku, podniosły prestiż dokonań środowiska naukowego.

Testament wynalazcy

Cały swój majątek (a w chwili jego śmierci było to 9,2 mln ówczesnych dolarów USA) zapisał już w 1895 roku na nagrody. Pieniądze miały być lokowane w bezpieczne inwestycje.
Obecnie ponad połowa jest inwestowana na giełdach, jedna piąta – w instrumenty o stałej stopie zwrotu, a 28 proc. w nieruchomości i fundusze hedgingowe. Każdego roku, z woli Alfreda Nobla, dochód ze spadku ma być dzielony na pięć równych części pomiędzy zasłużonych dla ludzkości: fizyków, chemików, medyków, pisarzy i ludzi krzewiących pokój.

Nagroda w dziedzinie ekonomii nie znajdowała się w testamencie Nobla, dlatego jest przyznawana od 1968 r. jako nagroda im. Alfreda Nobla, a fundusz pochodzi ze środków  Banku Szwecji.

Alfred Nobel zmarł na atak serca 10 grudnia 1896 roku w San Remo, w swoim domu. Nagrody jego imienia po raz pierwszy przyznano w 1901 roku, w piątą rocznicę śmierci fundatora, z powodu zawiłości prawnych. W 1900 powstała specjalna Fundacja, zarządzająca testamentem Nobla. Ma ona siedzibę w Sztokholmie.
Od początku XX wieku Nagrody Nobla są wręczane laureatom zawsze w rocznicę śmierci fundatora - 10 grudnia, ale laureatów poznajemy w październiku. Akademicy przyznający nagrody pracują w całkowitym utajeniu, a ich zapiski, notatki, refleksje związane z laureatami mogą być ujawnione dopiero po 60 latach...

Polscy laureaci
W sumie mamy już 7 noblistów, najwięcej w dziedzinie literatury, bo aż 5. Byli to: Henryk Sienkiewicz za Quo vadis? w 1905, Władysław Reymont za „Chłopi” w 1924, Czesław Miłosz za twórczość poetycką w 1980, Wisława Szymborska za twórczość poetycką w 1996 i Olga Tokarczuk za „narracyjną wyobraźnię, która z encyklopedyczną pasją ujawnia przekraczanie granic jako formę życia” w 2019, ale za rok 2018, kiedy to z powodu skandalu w Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, wyróżnienia nie przyznano.
Zatem Olga Tokarczuk dostała wyróżnienie nie za konkretne dzieło, ale za całokształt dotychczasowej twórczości. Jest autorką 17 książek: powieści, opowiadań, esejów, a także scenariuszy filmowych. Jej twórczość była wielokrotnie przenoszona do teatru i na ekran filmowy („Pokot”).
Pękam z dumy i gratuluję wspaniałej pisarce, szlachetnemu człowiekowi i niezwykłej kobiecie!



poniedziałek, 7 października 2019

Jak wyregulować męskie brwi bez pomocy anestezjologa?

Na pytanie postawione w tytule przyznaję - nie mam odpowiedzi... Od lat staram się, by mój mąż wyglądał schludnie, w myśl powiedzenia, że wygląd męża świadczy o... żonie. Dotyczy to nawet takich detali jak wygląd fryzury, skóry i jej przydatków.

Jednak w pewnym wieku mężowskie owłosienie zaczyna płatać figle - znika z głowy, pojawia się natomiast w miejscach dość zaskakujących: na brwiach, w uszach, wyłazi z nosa. Zwłaszcza zagęszczenie włosów na linii brwi sprawia, że oblicze mężowskie nabiera mefistofelicznego wyrazu (a przecież anioł z niego!). Pojedyncze "kosmki" wystające z nosa też nie wyglądają zbyt pięknie, ale od biedy da się je jakoś wcisnąć z powrotem. Krzaki w uszach można przyciąć nożyczkami do paznokci i jest to zabieg mało inwazyjny, który w zasadzie jest też częścią usługi fryzjera męskiego, więc czasem ów mnie wyręcza. Dziwnie jakoś mąż darzy fryzjera większym zaufaniem, bo mnie zawsze podejrzewa (bezpodstawnie!), że ciachnę mu ucho przy okazji. Jednak na gęste, krzaczaste, diabelsko bujne brwi nie ma innej rady: dbająca o wygląd męża żona próbuje zastosować metodę, z którą kobiety są obeznane od lat... Bo jak fryzjer zgoli maszynką, to za parę dni jest jeszcze gorzej - brwi są sztywniejsze, krótsze, grubsze i rosną na cztery strony świata...

Ranking narzędzi tortur: pęseta 
Chcę zatem użyć sprawdzonej przez miliony kobiet metody. Okazuje się jednak, że niewinnie wyglądająca pęseta, długości jakichś 10 cm, składająca się z miniaturowych szczypiec staje się nagle potężnym narzędziem tortur, przy którym łamanie kołem, przypalanie żelazem i rozciąganie na madejowym łożu to zaledwie gilgotki.
Spróbujcie wyrwać pęsetą jeden włos z męskiej brwi. Jeden. Ryk bólu wytrąci wam narzędzie z dłoni, zaplecie koński ogon na nawet krótkich włosach, a mąż z załzawionym okiem ucieknie do sypialni, wykrzykując po drodze: - Mogłaś mnie przynajmniej ogłuszyć! To był włos oczny! (cokolwiek to znaczy). Dowiecie się zatem, że:
1) ból jest nie do zniesienia
2) ból jest nie do zniesienia
3) potrzebne jest znieczulenie, anestezjolog itp.
4) drugi włos możecie wyrwać nie wcześniej niż za tydzień

No i pat. Krzaki są, jak były, poziom zaufania do depilatorki spadł poniżej zera absolutnego, nadziei na zakończenie regulacji brak.
Można spróbować wyrwać kolejny JEDEN włosek w czasie snu, ale grozi to nagłym obudzeniem "pacjenta" i wybiciem sobie zębów, wydłubaniem oka pęsetą itp., więc odradzam.
Próbowałam kiedyś użyć kostki lodu jako znieczulenia miejscowego. Niestety, po przyłożeniu do skóry i brwi wrzask męża był podobny, tym razem nie z bólu a z zimna. Dowiedziałam się, że:
1) jest mu zimno i mokro
2) na pewno odmrozi sobie mózg.

Muszę więc wymyślać rozliczne podstępy, by urwać chociaż jeden sterczący włos. Bo do podania mężowi przed depilacją tabletki przeciwbólowej jeszcze się nie posunęłam...
Niby lew, a boi się pęsety!

Wszystko jednak zrozumiałam, gdy obejrzałam 13 odcinek 9 serii Przyjaciół, w którym Joey jest zmuszony do wyregulowania sobie brwi dla celów sesji zdjęciowej. 2 minuty tego odcinka rozbawiły mnie do łez, bowiem reakcja Joey'a w gabinecie kosmetyczki była po prostu bardzo mi znana. Widocznie mam w domu typowy okaz gatunku.

niedziela, 6 października 2019

Tam, gdzie narodził się tamada, czacza nie jest tańcem, wino pije się z rogu i żyją beztroskie krowy...


Postanowiłam sprawdzić, dlaczego Gruzja stała się tego lata ulubionym kierunkiem turystycznym Polaków. Niby to nie egzotyka lecz raczej swojskie klimaty, fragmentami podobna historia, pokrewieństwo charakterów narodowych, zdolnych do bitki i wypitki – a jednak zadziwienie mnie nie odstępowało.

Ta była republika ZSRR, ojczyzna Stalina, bardzo się stara utrzymać niezależność od potężnego sąsiada – Rosji. Mały raj dumnych Gruzinów, uważających się za właścicieli najpiękniejszego kraju na świecie (mają nawet o tym swoją legendę). 

Złota Kolchida
Gruzja leży nad Morzem Czarnym, po jego wschodniej stronie. Na tych terenach w zamierzchłej starożytności leżała mityczna Kolchida. Do niej to wyprawił się Jazon po Złote Runo. To tu znajdował się cel tej niebezpiecznej wyprawy i tu rozegrała się miłosna historia Jazona i lokalnej księżniczki - czarodziejki Medei. 
Pomnik złotego runa, a właściwie niesamowita fontanna stoi w Kutaisi. Są to repliki złotych figurek odkopanych na terenie całej Gruzji, a liczące sobie kilka tysięcy lat. Powiększone do gigantycznych rozmiarów koniki ze złotych kolczyków, owce, kozy i inne zwierzątka tworzą teraz fontannę - jedną z ciekawszych atrakcji miasta. Natomiast pomnik Medei, postawiony ogromnym kosztem miliona dolarów w Batumi, nadal budzi wiele kontrowersji wśród Gruzinów. Historia starożytna dzieje się tu nadal.
Medea dzierżąca złote runo
Uczta tylko z Tamadą!
Do prehistorii należy również Tamada. To jedna z wielu małych szczerozłotych figurek, liczących sobie kilka tysięcy lat. Przedstawia siedzącego mężczyznę trzymającego róg – Tamadę. A róg to naczynie do wina, jak twierdzą Gruzini, którzy nadal z rogu wino pijają. I twierdzą, że figurka jest dowodem na to, że to u nich narodziła się uprawa winorośli. Z niej powstaje napój sfermentowany, który stał się podstawą europejskiej cywilizacji (wcześniejsze piwo było napojem Mezopotamii i Egiptu). Tamada to także współcześnie określenie kogoś bardzo ważnego na gruzińskiej uczcie (suprze). Wybrany przez ogół mężczyzna, który wygłasza długie toasty i nadaje rytm biesiadowaniu. To król biesiady, funkcja bardzo zaszczytna i honorowa.

W smaku czaczy
Wino leje się w Gruzji szerokim strumieniem, produkuje je tu każdy gospodarz i nikt nie wymaga żadnych licencji, akcyz, certyfikatów czy sanepidów. Każdy te swoje produkty sprzedaje czy rozdaje, według uznania i bez pozwolenia. Jednak domowe jest raczej marnej jakości, jak miałam okazję się przekonać. Mimo rzekomo tysiącletniej historii uprawy winorośli, produkty nie bardzo mi smakowały. Osobliwością jest też produkowanie wina starożytną metodą – w glinianych amforach wkopanych w ziemię. Niestety, i to wino niespecjalnie mnie zachwycało, ale to rzecz gustu. Ciekawszym produktem, aczkolwiek dla mocnych głów jest czacza. To określenie samogonu, który tu pędzą wszyscy i z wszystkiego – z wina (czyli ala włoska grappa), ale też z morwy, brzoskwiń, moreli, śliwek itd. Moc to minimum 40%... Mnie bardziej posmakowały tzw. „koniaki” – alkohole dosmaczane czymś, wspaniale pachnące i smakujące słońcem, rodzynkami, karmelem, kupowane za grosze na targu warzywnym od babinek.

Morze, góry, herbata i… krowy
Oprócz Morza Czarnego Gruzja "zasobna" jest w wysokie góry. Jej pejzaż to Mały Kaukaz, Kaukaz, szczyty liczące sobie 5 tysięcy metrów n.p.m.  Nawet nad morzem pojawiają się wzgórza, na których uprawia się (obecnie szczątkowo, a krzewy są w opłakanym stanie) herbatę, szczególnie pod Batumi. Poza herbatą jest jeszcze coś, co upodabnia Gruzję do Indii – wszędobylskie i beztroskie krowy, spacerujące stadami nie tylko na wsiach, ale w miastach, miasteczkach. Niezwykłe spotkania krów pasących się dosłownie wszędzie, wieczorem wracających gromadnie do domu (chyba?). Krów-wielbicielek motoryzacji, ponieważ stada okupują drogi, niezbyt dobrej jakości, utrudniając  i tak duży ruch. Przyglądają się samochodom, stojąc w filozoficznej zadumie na środku szosy. A kierowcy zgrabnie wymijają je zygzakami, nie przerywając sobie prowadzenia pojazdu. Czegoś podobnego nigdzie nie widziałam. Widok był częściej zabawny, np. krowa stojąca pod apteką lub przy dystrybutorze na stacji benzynowej. Stały i patrzyły, zastanawiając się, co zatankować?
Kiedy w regionie wyższych gór, w Swaneti, gdzie drogi są jeszcze węższe i bardziej kręte, oraz strome, do stad krów dołączyły stada dzikich koni oraz półdzikich świń (z prosiakami) – to już był prawdziwy obłęd. Zastanawiałam się, czy ktoś tu w ogóle ogarnia, ile zwierząt domowych powinno nocować w stajni czy oborze.

Osobom wrażliwym na krzywdę zwierząt podróży do Gruzji nie polecam ze względu na błąkające się stadami bezpańskie psy, nieraz w dramatycznej kondycji. Nie widziałam natomiast kóz, owiec i kur, mimo że jajka były żelaznym punktem każdego śniadania.

Swanetia – gruzińska Toskania bez słoneczników
W Swaneti dotarliśmy do najwyżej położonej wsi (wciąż zamieszkałej), która okazała się być malownicza niczym Toskania. Kamienne wieże mieszkalne tworzyły jednocześnie trochę znajomy i nieznany wcześniej pejzaż średniowiecznych domów niezwykłego kształtu i koloru. Tylko tło było surowsze – zero słoneczników, falujących zbóż. Za to soczysta zieleń traw i majestat wysokich gór.


Mieszanka
Gruzja ma naprawdę niezwykłe pejzaże – i te ukształtowane przez Naturę, i te, będące dziełem ludzkich rąk… Wiele z tych niesamowitych miejsc zostało ukształtowanych wspólnymi siłami – Stwórcy i człowieka…. Olśniło mnie Batumi – kurort na miarę Lazurowego Wybrzeża, skalne miasta i monastyry owiane magią wieków. Niezwykłe jest pismo gruzińskie, alfabet, któremu w Batumi postawiono nawet pomnik.

środa, 2 października 2019

Jak wysłałam męża w pokrzywy...

W poprzednim poście zwierzyłam się Wam z grzybożądzy. Był jeszcze jeden faktor, który sprawił, że jakoś zniosłam tę grzybową zazdrość o pełne kosze. Otóż, odwróciłam swoją uwagę od "kapeluszy" i skierowałam ją w stronę zielonych kęp, porastających pobocza leśnych dróżek. Skoro wszyscy wracają z koszami pełnymi brązów, to ja będę się wyróżniać. Tym, czego nikt nie taszczy (bo i po co?), nikt z dumą nie podtyka pod nos napotkanym łachmytom z pustością w koszyku - naręczami zielonych chwastów w wiaderku!

Soczyście zielone, świeżutkie, dorodne, jakby przed chwilą wyrosły. Aż się chce w nie wgalopować, albo - bo ja wiem? - zanurzyć się? Nago to podobnoż zbawienie dla chorych stawów. Przede mną pyszniły się kępy, zagony, łany i chaszcze... pokrzyw. Prawdziwy parzybusz.
Natychmiast pojawił się w mojej głowie pomysł ugotowania z nich zupy, którą degustowałam u kogoś - uwaga! - w maju i kto podał mi na tę potrawę dość mętny przepis. Taki utkwił w pamięci mej, ale mętność to nie był problem. Nigdy nie przejmuję się recepturami, bo zawsze tworzę własne.

Większym problemem była kwestia, jak te pokrzywy ręcznie zdobyć, i w jakich ilościach (czy mam zapełnić wszystkie pojemniki lub bagażnik auta?). Przeżuwałam te egzystencjalne dylematy gdy moje oko spoczęło na ulubionym mężu, tego dnia akurat designersko ubranym w porządne, wysokie gumiaki i kurtkę ala ortalion. I narodził się plan.
Najpierw ubrałam smutną minkę, wycisnęłam łzę z oka. Mąż zaniepokojony łypnął na mnie.
- O co chodzi, kotku?
- Buuuuuu, wszystkie grzyby wyzbierali!
- Nie martw się, kupimy na hali.
- Ale ja muszę coś z lasu przywieźć, choćby pokrzywy, o! - chlipałam.
- Pokrzywy??? - zdumiał się niebotycznie najlepszy z mężów.
- Tak, zupę z nich zrobię. Skoro nie mogę grzybowej ugotować, będzie pokrzywowa!
- O matko, ale... ja nie będę musiał jej jeść? - zaniepokoił się.
- Zaraz wyjeżdżasz, nie zdążę zrobić... - skłamałam.
Mąż z wyraźną ulgą na twarzy, z wdzięcznością, że nie musi uczestniczyć w tym kulinarnym eksperymencie ruszył w parzybusz i zabrał się żwawo do rwania. Naciachał potężną reklamówkę świeżuteńkich łodyg. Dla zatroskanych kondycją męża (wiem, wszyscy znajomi uważają, że to anioł!), informacja: rwał w rękawicach roboczych, które wozimy w aucie.

I tak urodziła mi się zupa pokrzywowa:
Na bulion z kostki rosołowej wrzuciłam parę drobno pokrojonych ziemniaczków, kawałek pora, pół marchewki. Gdy troszkę zmiękły dorzuciłam opłukane (jak się potem okazało, niezbyt dokładnie...) łodygi, starając się usunąć najtwardsze części. Dodałam łodygę lubczyku i przyprawy do smaku. Gdy warzywa były miękkie, wyłączyłam gaz, zblendowałam wszystko na krem i zabieliłam śmietaną. Można do tego użyć topionego serka, ja akurat nie miałam. Miałam za to startą goudę, chociaż z płatkami parmezanu jest jeszcze lepsza, co wypróbowałam następnego dnia.


Przyznaję, sama ją pożarłam. Innych chętnych nie było. Uważam jednak, że to ich strata - ominęło ich coś interesującego smakowo.

poniedziałek, 30 września 2019

Grzybożądza

Coś dziwnego psychologicznie mi się ostatnio przydarzyło - grzybożądza totalna. Nigdy na grzyby tak "napalona" nie byłam, chętnie po nie do lasu jeździłam, ale raczej dla przyjemności spaceru, zwłaszcza jak jesienny dzień był piękny, niż dla zbieractwa. Kto by to miał czas potem przetwarzać? Grzyby wprawdzie lubię, takie na gęsto ze śmietaną do ziemniaczków puree i radość mi sprawia ich samodzielne znajdowanie, ale żeby to była jakaś wielka pasja, to nie. 

Kiedy jednak w ogrodzie przy domu, w centrum miasta znalazłam maślaki, uznałam że w lesie to już musi być grzybowa pandemia i trzeba pouczestniczyć. Ruszyłam zatem w południe, jak zwykle, do kniei, z zamiarem upolowania kilku wspomnianych. Początek był sofcikowy, co widać na zdjęciu, ale mnie cieszył, bo rekordzistką i tak nigdy nie byłam. 


Wszystko szło swoim rytmem, do czasu. Kiedy zaczęliśmy mijać ludzi wracających z wiadrami pełnymi tych darów lasu, a ja tu z maleńkim koszyczkiem wielkanocnym, ledwie zapełnionym - załamałam się z... grzybowej zazdrości! Czegoś podobnego wcześniej nie doświadczyłam. Byłam wręcz zrozpaczona. Nawet nie chciałam w te wiadra zaglądać, bo serce mi się kroiło, a tu wszyscy jak na złość chcieli się chwalić zdobyczą. 
Stanęłam w miejscu i odmówiłam dalszego marszu do lasu. Zarządziłam odwrót, odpuściłam sobie poszukiwania w przekonaniu, że już dla mnie w lesie nie zostało! Że nie ma sensu, te watahy grzybiarzy wyzbierały już wszystko. I wtedy potknęłam się o grzyby. Machały do mnie z trawy, z łąkowej ścieżki, zerkały spod liści. 
Rekord życiowy osiągnięty! Konkluzja? NIGDY NIE REZYGNUJ.