poniedziałek, 25 maja 2020

Lawendowe żniwa

A u mnie już kwitną dwie kępki lawendy! W maju! 

Jedna w ogrodzie, w starej beczce bez dna, więc w zasadzie w gruncie. Druga na tarasie, w doniczce. Dwie odmiany, dwie piękności:


Uwielbiam lawendę, chociaż nie dla zapachu, który wydaje mi się dość przaśny i mydełkowy (zwłaszcza  w postaci własnie saszetek zapachowych, czy mydeł). Raz zrobiłam nawet nalewkę lawendową, której nikt nie chciał wypić, bo mydlana w smaku i zapachu wyszła... Inna sprawa, że mam wielką kępę przy garażu, która trącam przechodząc. Odwdzięcza mi się świeżą wonią. I tę lubię.
No i same krzaczki, widok, kolor - cudo! Pamiętam, że bardzo chciałam zobaczyć słynne lawendowe pola w Prowansji. Niestety, w lipcu, kiedy tam trafiłam, było już po żniwach. Smętne, przycięte krzaczki nie chwytały za oczy. Nagroda spotkała mnie... na Tasmanii. W grudniu lawenda kwitła tam w całej okazałości. Co więcej, Tasmania, identycznie jak Prowansja, uważa te uprawy za swoją specjalność! Napasłam oczy i aparat. Przypominam sobie, że dość karkołomnie musieliśmy zatrzymać samochód, by zrobić tę focię...


Odcienie fioletu wciąż mi towarzyszą. Nie tylko lawenda:


środa, 20 maja 2020

Dzięcioł, czyli osa

Jesteśmy z mężem ornitologami-amatorami. Wszelkie obserwacje ptaszęce konsultujemy z atlasem ptaków.

Ostatnio widziałam w naszym ogrodzie, na starym orzechu włoskim dzięcioła, opukującego gałęzie. Tyle, że jakiś inny niż zwykle był: nie czarno-biały w czerwonym bereciku, ani nie zielony. Jakiś taki szaro-brązowy, za to miał dużo białych poprzecznych pasków na grzbiecie. Opowiadam o nim mężowi:
- No i wiesz ten dzięcioł...
- Duży czy zielony był? - dopytuje.
- Nie, nieduży i nie zielony... Nie miał czerwonego, ale miał pasy takie w poprzek na pleckach...
- To ty może osę widziałaś???

Czułki mi opadły :-)
Potem się okazało, że to była samica dzięciołka, najmniejszego rodzimego dzięcioła :-)
zdj. Beata S




Pandemolka zamiast pandemonium

Zamiast pandemonium mamy PanDemolkę, czyli mały remoncik przedpokoju wykonywany przez baaardzo zdolnego męża.

W piątek urodził mi się pewien remontowy pomysł. Skonstatowałam mianowicie, że cegły, za którymi ostatnio przepadam (we wnętrzach), mam pod samym nosem, i to od 17 lat! Mieszkamy w domu z 1938 roku, więc jego główną konstrukcję stanowią umiłowane cegły właśnie. Przez chwilę myślałam, że łatwiej będzie położyć sztuczne, których pełno w Castoramach i Merlinach. Ale po co, skoro oryginały są tuż tuż??
Już tego samego dnia wieczorem dokonana została destrukcja tapety na ścianie, by się upewnić, że łatwo ją będzie zedrzeć, no i że cegły są na swoim miejscu:

 W sobotę rano ruszyły prace destrukcyjne, pełną parą dwóch mężowskich rąk. Mogłam go tylko wspierać duchowo zza foliowej śluzy:


Po paru godzinach (zaledwie!) wyłoniło się cudo - i nie mam tu na myśli męża oprószonego tynkiem niczym Amundsen szronem po zdobyciu bieguna... Wyłoniła się cegła, nierówna, pokryta warstwą tynku, z wadami wynikającymi z wieku lub beztroski przedwojennych murarzy.


Ta część prac poszła nadspodziewanie szybko. Ale zaczęły się trudności. Delikatne oczyszczanie cegieł z tynku i wybieranie zaprawy, by uzupełnić ją nową, w jednolitym kolorze. Fugowanie cegieł stało się wyzwaniem dla talentu murarsko-tynkarskiego męża. Ale dał radę!


Przyszła kolej na mnie. Doczyszczenie cegieł i zaimpregnowanie ich. Komin aktualnie wygląda tak:


Cudnie?
Zgłaszamy się jako team odkrywający cegły w starych wnętrzach. Jako rekomendacja niechaj posłużą powyższe zdjęcia :-)

niedziela, 3 maja 2020

Eksperyment kulinarny

Poszukuję informatora, który używał kulinarnie korzeni jukki.

Wczoraj pacyfikowałam jukkę karolińską, rosnącą w moim ogrodzie i wyciągnęłam pół wiadra smakowitych na oko korzonków. Biały miąższ wygląda pysznie. Przypomniałam sobie, że podczas wakacji na Kubie w lutym b.r., codziennie do kolacji podawano m.in. puree z jukki, które ze smakiem spożywałam. Wydaje mi się, że i moje korzonki mogłabym ugotować w ramach eksperymentu kulinarnego, bo eksperyment to moje drugie imię... Jednak w tym przypadku wolałabym mieć pewność że się jutro obudzę... Wprawdzie rzeczywistość przedwyborcza nie nastraja do wstawania w ogóle, ale mam jeszcze parę marzeń poza wyborami, które chciałabym zrealizować, w dodatku z mężem. Zatem: czy ktoś kompetentny może powiedzieć mi (odpowiedzialnie) - tak, ugotuj to!?
Na dole zdjęcia korzonków oraz jukki rosnącej w ogrodzie. Chwilowo bez kwiatów, bo pięknie kwitnie, ale latem.



p.s.
Właśnie natknęłam się na zdjęcie z Kuby... Czy ta jukka nie wygląda na identyczną z tą moją ogrodową? Zatem może jednak to ją podawano na kolację????


Filmowi krótkodystansowcy

Ostatnimi czasy mamy więcej okazji do poślęczenia przed TV i zaliczania kolejnych filmów. Bywa, że w ciągu jednego wieczora udaje nam się z mężem obejrzeć nawet 3-4 fabularne opowieści...

Metoda jest prosta i ogólnie znana: skakanie po kanałach. Ja z zasady nie cierpię oglądania filmów fabularnych na kanałach, które przerywają projekcję reklamami. Takich jest, jak wiadomo, większość. Mój mąż z kolei kocha filmy akcji i może zacząć oglądać jakieś ekscytujące mordobicie nie zrażając się tym, że z reklamami trwa ono np. 3,5 godziny. W efekcie chodzimy czasem spać o 2-3.30 rano (nasz rekord). Dla męża najważniejsze bowiem jest, by film był OD POCZĄTKU.

Ja natomiast poszukuję ciekawej fabuły, więc jeśli np. coś mnie zaintryguje, to oglądam, mimo że film zbliża się do końca za np. 40-30 minut. Dla mnie pointa jest najważniejsza, nawet w przypadku kryminałów. Tak zatem dwie szkoły oglądania ścierają się wieczorami. Bywa, że musimy grać o pilota w karty albo w marynarza, lub w inny sposób rozstrzygać, kto ma w ten wieczór władzę. (Na szczęście posiadamy tylko jeden telewizor i z zasady nie oglądamy filmów na kompie). Ostatnio to ja byłam byłam "przy władzy" i zmusiłam męża do obejrzenia filmu, który kończył się za 25 minut. Był wyraźnie niezainteresowany fabułą, zaglądał do telefonu, robił dwudziestego drinka itp. Gdy w kolejny wieczór to ja miałam decydować o wyborze filmu do obejrzenia wspólnie, mąż przyglądał się moim wysiłkom z wyraźną ironią. W końcu wziął się za doradzanie:
- Nieee, nie ten, za długi! Zostało aż 15 minut do końca! Poszukajmy jakiegoś, który kończy się za 5-7 minut! Przecież nie musimy znać fabuły, streszczenie nam wystarczy!
Małpa z niego.