niedziela, 27 grudnia 2020

Między Perłową a Koralową rocznicą cz.II

Minął ponad tydzień od mojej poprzedniej relacji, czas zatem na ciąg dalszy wspomnień o ślubie w odcinkach... Znów cofam się w czasie o 33 lata...

Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia 1987 roku to termin naszego ślubu w kościele i czas prawdziwej zabawy - wesela! Zacznę od sukni, bo "cywilną" relację też zaczęłam od sukienki. Nie chciałam bombki, bezy, tiulu, jednak na życzenie mojego Taty nabyłam (drogą kupna zresztą), suknię z welonem, na obręczy u dołu:

Moja ślubna kreacja kosztowała 12000 zł, czyli moją ówczesną miesięczną pensję muzealniczki. Pracowałam bowiem (jeszcze do połowy listopada '87) w Muzeum Sztuki Medalierskiej jako asystentka w Dziale Orderów i Odznaczeń. (W drugiej połowie listopada zamieniłam tę pracę na rolę nauczycielki łaciny w IX LO we Wrocławiu, z kolosalną pensją 16000 zł, 18-godzinnym tygodniem pracy, wakacjami, feriami - słowem zawodowa baja!).

Pamiętam, że w 1987 r. tylko jedna sobota w miesiącu była wolna od pracy. W pozostałe pracowało się, wprawdzie nieco krócej, np. do 13-tej, ale całej soboty nie mieliśmy wtedy dla siebie. Ponadto Andrzej też zmienił pracę, od czerwca '87 zaczął pracować w Gazoprojekcie. Zarabiał  25000 zł, więc dwa razy więcej niż ja na tej muzealnej pensji. Niestety, nikt z nas nie pamięta, ile kosztował jego ślubny garnitur!

W drugi dzień świąt było dość zimno, śnieg leżał na ulicach. Przed wyjściem do kościoła (w mojej parafii na Krzykach) powstało lekkie zamieszanie. Jakoś się wszyscy zakręciliśmy, część rodziny pojechała autobusem, zorganizowanym, aby zawieźć gości do kościoła, a potem na wesele. Nagle wszyscy gdzieś zniknęli, zostaliśmy z Andrzejkiem w mieszkaniu moich rodziców sami, nie było żadnego wolnego auta, kierowcy, nasi świadkowie też się zawieruszyli, więc... poszliśmy do kościoła na piechotę. Nie było daleko, to zaledwie 5-10 minut marszu, ale w tych pantofelkach (białych), i w tej bezie na obręczy, z płaszczem zarzuconym na ramiona śmiesznie było.

Jak wspomniałam poprzednio, jako narzeczeni przed ślubem nie mieliśmy wielu rzeczy materialnych. Ciuchy i buty nas obojga zmieściłyby się zaledwie w jednej walizce (obecnie jedną walizkę to ja mam tylko na kosmetyki, gdy wyjeżdżamy...). Najcenniejszym i największym z posiadanych dóbr był chyba komputer Andrzeja - ZX Spectrum. Nawet zakup obrączek czy wcześniej pierścionka zaręczynowego nie był prosty. Złoto się szmuglowało z Rosji, u jubilerów ograniczony był wybór. Pierścionek  zaręczynowy odkupiłam od koleżanki z muzeum, Ani Orzepowskiej, która planowała wtedy emigrację do Włoch i wyprzedawała swoją biżuterię, by uzbierać na podróż ze swoim mężem. Nasze obrączki robiliśmy z jednej grubej, kupionej lata wcześniej przez moją babcię Helenę jako lokata kapitału :-)

Ja miałam jeszcze tzw. książeczkę mieszkaniową. Andrzej także miał taką książeczkę, oraz książeczkę samochodową. Z obu książeczek mieszkaniowych 5 lat po ślubie odbierzemy nasze pierwsze mieszkanie spółdzielcze, a z książeczki samochodowej urodzi się już po 3 czy 4 latach nasz fiat 126 p zwany Pikusiem. Moją ślubną suknię odsprzedałam koleżance ze studiów, Violetcie (nota bene bardzo fajna para do dziś). Zdaje mi się, że młodsza siostra Violetty, Marysia także pofalowała w niej do swego ślubu...

To były te dziwne czasy, kiedy w prezencie ślubnym dostawało się od rodziców, dziadków, chrzestnych itd. nie pieniądze (wszyscy je mieli), lecz bezcenne a prze-praktyczne sprzęty domowe: pralkę, telewizor, żelazko, lodówkę. Wszystko oczywiście wystane w kilkutygodniowych kolejkach, załatwiane na lewo i prawo... Dostaliśmy także m.in. serwis obiadowy, serwis kawowy, komplet garnków emaliowanych (wszystko mocno zdobyczne). Te z prezentów, które można było unieść, goście przytargali do kościoła. Po ceremonii kolejka gratulujących obciążona była wielkimi paczkami i naprawdę wyzwaniem było wywiezienie tego z kościoła :-)

No, ale wróćmy do ślubu. Kiedy udało się wszystko ogarnąć, pojawiliśmy się w restauracji hotelu "Monopol", w którym zarezerwowane było wesele. To nadal najstarszy i najpiękniejszy hotel we Wrocławiu, obecnie 5-gwiazdkowy, z niesamowitą historią (z jednego z balkonów przemawiał chyba w 1936 r taki wstrętny facet z wąsikiem o inicjałach A.H, ale nocował tu też Pablo Picasso w 1949 r.).

W 1987 Monopol był opanowany przez półświatek - ekskluzywne panie, panowie handlujący dolarami itd. - no i my, skromni weselnicy. Gości było mniej niż 50 osób, tak więc wg dzisiejszych kryteriów to było zaledwie weselne party :-) Do tańca przygrywał dansingowy zespół monopolowy, a wesele trwało tylko do 1-szej nad ranem. Jak widać, nawet tort był taki zwyczajny, wcale nie piętrowy:

Przez wiele lat mieliśmy zwyczaj chodzenia w rocznicę ślubu cywilnego do "Monopolu" na tatara. Potem do innych restauracji, a kiedy Monopol był przez długi czas w remoncie, wróciliśmy po nim do "matecznika". Całkiem odmieniony wewnątrz jest w tej chwili ekskluzywnym miejscem na miarę swojej wspaniałej legendy.

Po weselu nie pojechaliśmy w podróż poślubną, jako nauczycielka miałam ferie świąteczne do Sylwestra, a Andrzej chyba sobie tylko urlop okolicznościowy wziął w wymiarze jednego dnia, dwóch? Nie pamiętam tez, jak spędziliśmy pierwszego małżeńskiego Sylwestra, który przecież miał miejsce 5 dni po ślubie. Pamięć mocno zawodzi, nie było wtedy smartfonów, którymi utrwala się teraz prawie każdą chwilę dnia codziennego. Dobrze, że wpadłam na pomysł, by po 33 latach wreszcie coś opisać z tamtych wydarzeń. I tak powstał ten post.

Jak mi się jeszcze coś ciekawego przypomni, to uzupełnię.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz