wtorek, 16 lutego 2016

Kryminogenna filologia, czyli łacina, Hannibal i zbrodnie

Najbardziej poszukiwany ostatnio psychopata wykonywał zawód bibliotekarza. Co więcej, zna biegle starożytny, uważany za martwy, język (łacinę), pisze wiersze, lubi wyprawy do lasu, gotowanie i ziołolecznictwo, filozofuje i... ćwiartuje swoje ofiary.

Kajetan Poznański, ścigany międzynarodowym listem gończym, jest nader skomplikowaną osobowością (może nawet mnogą?), która przypomina fikcyjną postać literacką - Hannibala Lectera. Media zresztą dotarły już do źródeł potwierdzających fascynację Kajetana tym bohaterem thrillerów T. Harrisa. 

Jeden i drugi psychopata znają biegle kilka języków. Prasa podała, że Kajetan jest filologiem klasycznym z wykształcenia (jak wiadomo to mój klub), popełnił nawet wiersz po łacinie, zatytułowany nomen omen "Uczta Hannibala Lectera". Wiersz jest gniotem, ale został opublikowany w fachowym czasopiśmie filologiczno-antycznym "Meander", wydawanym pod auspicjami szacownej instytucji naukowej jaką jest PAN. Ktoś te wypociny puścił do druku.

Dziś sprostowano, że filologii klasycznej wcale nie ukończył, skądś jednak łacinę znał. W bibliotece pracował, odbywał wcześniej staże dziennikarskie w różnych wydawnictwach. Próbował opublikować teksty o historii kannibalizmu. Wygłaszał prelekcje na różne tematy związane z antykiem czy wczesnym chrześcijaństwem, tłumaczył teksty religijne. Uczył się pilnie języka włoskiego, nauczycielkę tegoż zabił. Południowej jest urody więc może odkrył w sobie włoskie, jak Hannibal, korzenie (matka Hannibala Lectera pochodziła z rodu Sforza, a powieściowy morderca we Włoszech żył kilka lat w ukryciu, pracując w jakimś muzeum). Czyżby Kajetan chciał pójść w jego ślady? Mam więc sugestie dla Europolu, gdzie go szukać: w Italii! Teraz jednak wielki mętlik mam w głowie: mężczyzna tak wykształcony, erudyta, humanista popełnia czyny potworne - czy ma tu znaczenie jego wykształcenie? 


Skojarzyło mi się, że inny filolog klasyczny jest wybitnym twórcą kryminałów, w których zbrodnie nie są też jakieś zwyczajne. Myślę tu o Marku Krajewskim i jego cyklu o Eberhardzie Mocku działającym w Breslau... Mock to jednak policjant jest, chociaż dość psychopatyczny: pełen wad alkoholik i bon vivant, klient lupanarów, mason i oczywiście... filolog klasyczny!
Czy więc ja też powinnam, z racji wykształcenia kryminogennie filologicznego, zająć się jakimś spektakularnym działaniem: np. pisać "zbrodnicze"powieści? 
Oto najbardziej zbrodnicze moje opowiadanie (ma mało oryginalny tytuł "Zbrodnia i kara"):

Karolina nie wyjechała nigdzie na wakacje. Stara się zorganizować sobie ciekawe lato w mieście. Postanowiła napisać  powieść kryminalną. Czy uda jej się zakasować Agatę Christie? 

„Kolejny dzień lata wstał słoneczny i radosny niczym truskawka po ucieczce  z salaterki” – przemknęło mi przez głowę, gdy tylko otworzyłam rano oczy. Koniecznie muszę zanotować to zdanie! Przyda mi się w mojej powieści kryminalnej, może nawet w pierwszym rozdziale, gdzie zawiążę całą akcję? Wprawdzie przyznam, że nie wiem jeszcze, czym ją zawiążę i o czym w ogóle będzie moja powieść, ale przynajmniej będą notatki. Nie mówiąc już o tym, że nie miałam w tej chwili zielonego pojęcia, jaką zbrodnię popełni główny bohater. Ale zgrabne zdania, które wpadają mi do głowy tuż po obudzeniu, trzeba notować. Założyłam już sobie specjalny notesik, w którym jest miejsce na różne takie perełki...

No więc dzień wstał słoneczny, nie zamierzałam więc spędzić przedpołudnia w czterech ścianach. Konkretnych planów nie miałam, obowiązków także. Są wakacje, mogę się bez przeszkód oddać jedynemu hobby – pisaniu! Na razie jednak postanowiłam zrobić sobie śniadanko. Powieściopisarki muszą przecież coś zjeść od czasu do czasu i niekoniecznie musi to być wieczne pióro... Gdy gotowało mi się jajko na miękko, miałam chwilkę by pozaglądać do okien sąsiadom. Zawsze to robię, gdy jestem w  kuchni. To nie jest czysta ciekawość. To ciekawość z domieszką obowiązkowości. Robię to dla wprawy w trudnej sztuce obserwacji. Obserwacja zaś to podstawowe ćwiczenie pisarskie. Muszę mieć materiał badawczy, by wymyślać charaktery i intrygi!

Mój materiał badawczy w postaci Władka przemieszczał się właśnie chwiejnym krokiem w stronę sklepiku z piwem. „Aha, musi być już po ósmej” – pomyślałam sobie, nie patrząc na zegarek. Znałam obyczaje podwórkowego „sztajmesa”. Tuż za nim wyskoczył z pobliskiej bramy niski, kulistej postury facecik w szortach (te krótkie spodenki nosi nawet zimą), prowadząc na smyczy dwa wilczury. Z niewiadomych powodów zwracał się zawsze tylko do jednego z nich, nazywając go Rex. Chyba, że się mylę i po prostu oba psy mają tak samo na imię? Wielkość tego odkrycia sprawiła, że moje jajko ugotowało się na twardo. Przegapiłam czas. Gdy ponownie spojrzałam przez okno, paniusia z drugiego piętra, w gustownych papilocikach na głowie, z premedytacją płatnego zabójcy wyrzucała obierki ziemniaków i inne śmiecie przez okno, wprost na parkujący niżej samochód sąsiada. Wiedziałam, że w tym samym momencie z okna pod nią wychyli się głowa mężczyzny, który w niewybredny sposób będzie opowiadał kobiecie, co jej zrobi, gdy ją złapie. Z grubsza chodziło o sprawne i bolesne usunięcie dolnych kończyn. Kobieta jak zwykle zignorowała go zupełnie. Nie wiem, na czym polega ta ich gra, ale grają już dość długo i trudno mi powiedzieć, kto jest górą. Wreszcie wytoczył się z bramy nabombany jak autobus Tadeusz i zaczął miauczeć jak kot. W tym momencie zaczęły uciekać wszystkie podwórkowe koty, wylegujące się akurat na maskach samochodów w porannym, lipcowym słoneczku. Nie znosiły chyba miauczenia Tadeusza. Trudno być uznanym przez wszystkich artystą...

Wiedziałam, że dochodzi dziewiąta. Według spragnionych piwa mieszkańców mojego podwórka można było regulować zegarek! Wyjście z domu zajęło mi jeszcze godzinę. Postanowiłam pojechać do parku na peryferiach miasta, by poczytać i trochę podumać nad moją powieścią. Świeże powietrze, mimo upału, lepiej mi zrobi, niż to bezsensowne duszenie się w domu. Gdy zamykałam drzwi na klucz, usłyszałam nieznane dźwięki. Zeszłam piętro niżej i zobaczyłam, że na półpiętrze, u drzwi sąsiadów znanych mi z widzenia i nazwiska stoi tyłem nieznajomy (chyba?) mężczyzna i grzebie przy zamku. Zeszłam do niego, tupiąc odważnie, ale on ani drgnął, zajęty bardzo otwieraniem nieswoich (byłam pewna) drzwi!

Nie namyślając się wiele, zdzieliłam go torebką, zanim zdążył się obejrzeć. Przyznaję, że był to niemały ciężar. Miałam w niej (oprócz typowo damskich drobiazgów) jeszcze termos z zimną herbatą z cytryną (wybierałam się do parku na literacki piknik, a herbata jest najlepsza na upały!) i kanapeczki. Niewiele głów mogło przetrzymać takie uderzenie. Głowa włamywacza widocznie do nich nie należała, bo jej właściciel osunął się nagle po ścianie i usiadł półprzytomny. Wreszcie mogłam mu się przyjrzeć. Jak na przestępcę był cholernie przystojny! Zamknięte z bólu oczy ujawniały kosmiczną długość czarnych rzęs. Nos nieduży, szlachetny, usta pełne. Zmysłowa bródka. Porządnie ubrany, żaden tam obdarciuch. Mój wzrok ześliznął się niżej i dojrzałam w jego dłoni pęk kluczy na breloku. „Klucze? Z brelokiem? Nie żaden wytrych? E, pewnie wchodził na pasówkę!” – pomyślałam, mając w pamięci ostrzeżenia policji przed sezonem wakacyjnym. Schyliłam się, by lepiej widzieć klucze. Wyglądały całkiem normalnie. Na breloku odkryłam w dodatku logo firmy, w której pracował sąsiad, właściciel mieszkania. Nagle poczułam się nieswojo. Wszystko wskazywało na to, że facet miał udostępnione klucze do mieszkania sąsiadów, a ja go chyba zabiłam torebką z termosem! I to za co? Za opiekę nad opuszczonym chwilowo lokum?Przestraszyłam się nie na żarty. Facet nie dawał znaku życia.

- Proszę pana, proszę się obudzić! – powiedziałam stanowczo, szarpiąc go za ramię. Jeszcze zapadnie mi tu w śpiączkę! – Bardzo pana proszę, obiecuję, że już nigdy nie zaatakuje nawet myszy torebką! – byłam gotowa składać solenne obietnice.

- Gdzie... gdzie ja... gdzie ja jestem? – wyjąkał wreszcie poszkodowany, otwierając swoje śliczne oczęta.

- Tutaj pan jest.

- Czy to już raj? A gdzie pani skrzydła? – albo facet oszalał, albo wracała mu uwodzicielska forma.

- Właśnie jednym pana zahaczyłam, stąd mamy problem...

- Mamy problem? – powtórzył jak echo, a było to miłe memu uchu echo, dzięki przyjemnemu tonowi jego głosu.

- Czy pan tu chwilowo mieszka?

- Na to wygląda.

- Ale, tylko bez żartów! Uderzyłam pana torebką, bo myślałam, że jest pan włamywaczem! – przyznałam się odważnie do winy.

- A może jestem włamywaczem, skąd mam wiedzieć? Niczego nie pamiętam. – „No pięknie, jeszcze sprawiłam, że stracił pamięć. Do końca życia się z tej historii nie wygrzebię!”

- Błagam pana, niech pan sobie przypomni, jak to było. Grzebał pan tu w drzwiach, ja myślałam, że jest pan złodziejem, więc uderzyłam pana torebką. Pan teraz, w wyniku tego nieprzemyślanego ataku, traci pamięć. Co z tym wszystkim zrobić??!

- Nadal nie wiem, co tu robię, czy co miałem zrobić. Może gdyby mnie pani zaprosiła do siebie na zimną colę albo sok, wiedziałbym w jakim celu tu przyszedłem?

- Przecież ja pana nie znam!

- No to już się poznajemy, mam na imię... zaraz, jak ja mam na imię?? – przerażenie w jego oczach wyglądało na autentyczne...

- Ja, jaa... nie wiem! – odpowiedziałam bezradnie. – Wiem, że moje imię to Karolina... Może ma pan przy sobie jakiś dokument? – Chłopak zaczął przeszukiwać kieszenie dżinsów, co było nieco utrudnione, zważywszy, że nadal siedział na podłodze korytarza, oparty plecami o ścianę. W tylnej znalazł dowód osobisty. Z ogromnym zainteresowaniem zaczął go studiować.

- Sebastian Wolniewicz? Ja się tak nazywam? Masz może lusterko? Muszę to sprawdzić! – byłam tak przerażona, że gdyby poprosił mnie o mechaniczną piłę, podałabym mu ją bez mrugnięcia powieką. Chłopak spojrzał w lustro, raz jeszcze w swój dowód. – Wygląda na to, że ja to ja...

Co za ulga! Wizja pasiastego ubranka w rozmiarze XXXL i więzienia za próbę morderstwa zaczęła się szybko ode mnie oddalać.

- Jak dobrze, że wróciłeś do siebie!

- No właśnie, jeszcze nie wróciłem! Przecież nadal siedzimy tak głupio pod drzwiami. Skoro boisz się zaryzykować zaproszenia na zimny napój, ja to za ciebie zrobię – podniósł się ostrożnie, trzymając się jeszcze za głowę i zaczął otwierać drzwi państwa Brzozowskich. – Proszę bardzo, Karolino, zaraz poszukamy czegoś zimnego do picia. Stanął w progu w zapraszającym geście. A we mnie miotało się trochę wątpliwości. „Wejść, czy nie wejść? Skoro ma klucz, nie jest włamywaczem. Ale czy będę bezpieczna z nieznajomym facetem w obcym mieszkaniu?” – przyznam, że wcale nie chodziło mi o ewentualność, że gospodarz spotkania mógł mieć powiązania ze światem przestępczym. Bardziej obawiałam się o swoje bezpieczeństwo, bo jego ładnie wykrojone usta i spojrzenia szykowały jakiś zamach na moje serce...

- A państwo Brzozowscy nie będą mieli nic przeciwko temu? – wyszukałam kolejnego pretekstu.

- Nie sądzę. Wyjechali na urlop, a ja pilnuję ich mieszkania. Jestem spokrewniony z gospodarzami. Mam nadzieje, że mieszkasz w tej samej bramie i nie jesteś krążącą w poszukiwaniu urlopowych okazji, włamywaczką?

- Co to, to nie! Jedyne moje powiązania ze światem przestępczym to literatura!

- Aha, czytasz kryminały?

- Nie. Ja je piszę, Sebastianie, ja je piszę!

Cóż, cola w towarzystwie Sebastiana była gorąca jak kakao. Zainteresował się moimi literackimi planami i powiedział, że chętnie pouczestniczy w jakimś twórczym wydarzeniu. Może to być nawet grzmocenie torebką, byle już nie jego głowy. Przez to całe zamieszanie miałam przynajmniej pierwszy rozdział! Co z tego, że romansu, a nie kryminału? Zawsze przecież mogę tam jeszcze wpleść jaki złodziejski wątek: kradzież serca, na przykład...

Tekst: Beata Łukasiewicz©

poniedziałek, 1 lutego 2016

Pociąg do muzeum

Uwielbiam chodzić do muzeum. Czynność ta niezmiennie od lat bawi mnie i ekscytuje, a nazwa przybytku nie brzmi bynajmniej stęchle. Jako znawca martwych języków rozumiem ją i umieszczam w czasoprzestrzeni urokliwych, pełnych blasku dawnych wieków.

Na usprawiedliwienie tej „miłości” mam też fakt, że moją pierwszą pracę po studiach podjęłam w muzeum właśnie – dziś już nieistniejącym samodzielnie Muzeum Sztuki Medalierskiej we Wrocławiu. Przepracowałam tam tylko rok, w dziale Orderów i Odznaczeń, ale pewnie dalej siedziałabym w uroczym otoczeniu kosztownych „broszek” (proszę, temat akurat na topie!), gdyby nie uczynny kolega, który namówił mnie na zmianę pracy.

Co to były za czasy, te muzealne! Charyzmatyczny dyrektor, ś.p. Pan Więcek, który wymagał od pracowników naukowych rycia w dokumentach, gdyż kilkadziesiąt obiektów w miesiącu musiało być opisanych w ramach „pensum”. Dzięki Niemu zainteresowałam się wolnomularstwem, bo w zbiorach mojego działu były nie opisane jeszcze odznaki masońskie. Nawiązałam nawet kontakt ze ś.p. prof. Ludwikiem Hassem – największym ekspertem w tym temacie w Polsce. Raz też zostałam wysłana w delegację do Muzeum Ruchu Robotniczego w Łodzi, któremu wiozłam pociągiem wypożyczoną przez to muzeum kolekcję orderów demoludów, z Orderem Lenina na czele (platyna i złoto), wycenionym wówczas na milion złotych (dla porównania moja pensja miesięczna wynosiła wówczas w muzeum 12 tysięcy). Ordery wiozłam w walizce, a ta nie była przyspawana do moich nadgarstków, nie miałam też towarzysza-ochroniarza.

Nasze muzeum miało wtedy skromną siedzibę z maleńkimi salami wystawienniczymi. Wielka była tylko wizja dyr. Więcka, który z falerystyki chciał uczynić dział sztuki godnej wielkich wystaw.  Nigdy nie zapomnę, jak wydelegował mnie do Warszawy, do różnych egzotycznych ambasad (np. Laosu, Kambodży i Wietnamu) w celu pozyskania kompletu odznaczeń tych krajów. Tak więc stałam się bywalczynią różnych warszawskich pałacyków i pałaców, w których podejmowano mnie herbatką i ciasteczkami. Miło sobie gaworzyliśmy, wychodziłam a wkrótce potem docierały ze stolicy kartony z cenną zawartością. Na wszelki wypadek azjatyckie ambasady wysyłały po 3 egzemplarze każdego orderu, dzięki czemu ich zbiory szły u nas w setki!

Jako pracownik tego fascynującego działu mogłam sobie codziennie oglądać np. Order Podwiązki lub też Order Złotego Runa, nie mówiąc o Orderze Orła Białego, ha! W bibliotece muzealnej pracowała ekscentryczna Ania, skarbnica wiedzy wszelakiej i wielbicielka obcinania mężowi krawatów. W sekretariacie energiczna istota, która nawet dziecko urodziła w pędzie – między wanną a kuchnią, gdyż właśnie robiła pranie i mieszała bigos. Rzecznikiem prasowym muzeum był konserwatywny liberał, wielbiciel Korwina-Mikkego, który sprawił, że moja praca dyplomowa o Platonie ukazała się w podziemnej gazecie (był rok 1987) za honorarium w postaci butelki czerwonego węgierskiego wina. Pani kustosz, Halinka, emerytowany ekspert falerystyczny dwa razy w miesiącu przyjmowała na wizytach kolekcjonerów z miasta – szalonych zbieraczy, gotowych posunąć się nawet do mordu dla jakiejś rzadkiej sztuki. O niektórych kolekcjonerach po muzeum krążyły legendy. Były też kochane panie sprzątaczki, które „robiły” za ochronę na wystawach, robiąc na drutach i pilnując, by zwiedzający za bardzo nie szurali butami po parkiecie, zdzierając go.

Z pewnością ta moja pierwsza praca oraz zaczytywanie się w przygodach Pana Samochodzika w młodości sprawiła, że do zawodu muzealnika mam kultowy szacunek, a muzea wręcz uwielbiam – miejsca te mają dla mnie nieodparty urok i magię.

Ale do czego zmierzają moje wspominki? Aaaaa - do zachwytu nad współczesnym muzeum. Pierwszy szok przeżyłam w Muzeum Polin w Warszawie. Ogromne, multimedialne, imponujące, intrygujące, niesamowite, prowadzące przez wieki obecności Żydów w Polsce. Ilość wiedzy i wrażeń zwaliła mnie z nóg wtedy.

Kolejny szok był moim udziałem po niedawnej wizycie we wrocławskim Hydropolis. Trudno je nazwać muzeum, ale wiele w nim eksponatów z przeszłości, które obsługuje technika teraźniejszości czy też przyszłości. Niezwykłość tego miejsca jest nie do opisania. Wita wszystkich drukarka wodna:

drukarka wodna, czyli ciana kolorowego deszczu z napisami

 

Potem wesoły, błękitny strumyk, który prowadzi zwiedzającego przez kolejne groty. Wielka makieta Ziemi – planety wody, replika batyskafu (jedyna na świecie kopia tego prawdziwego, który zanurkował w Rowie Mariańskim!), szum oceanu i leżaczki do wypoczynku pod rozgwieżdżonym, tropikalnym niebem, chmura schwytana w gablotkę z pleksi, starożytne urządzenia wodne (a były takie!)… Jednym słowem - baja!  Nawet mnie nie złości, że wrocławskie przedsiębiorstwo wodno-kanalizacyjne podniosło opłatę za wodę do niebotycznej kwoty 11 zł za m3, bo Hydropolis kosztowało ponad 50 milionów złotych i nie było dotowane ze środków unijnych. Z chęcią jednak za nie zapłacę, o wiele chętniej, niż za poprzednią inwestycję wodociągów - Klub Śląsk Wrocław.

Obecnie w ramach ESK w Muzeum Narodowym we Wrocławiu odbywają się niesamowite spektakle – Muzeum Marzeń, w czasie których zwiedzający maszerują po muzeum z mapą i składanym krzesełkiem, by w wyznaczonych miejscach, pod obrazami, obejrzeć sceny odgrywane przez żywych aktorów. Niestety, na żaden spektakl nie udało mi się jeszcze dostać biletów, ale nie ustaję w staraniach.

Polecam wszystkim te miejsca – zarówno starej, jak i nowej, cyfrowej daty. Znajdziecie w nich to, co nieuchwytne i nienamacalne.