piątek, 31 stycznia 2014

Ale mnie pan w aucie przytulił!

Dziś Międzynarodowy Dzień Przytulania - usłyszałam rano w radiu.

Wybrałam się do pracy, jadę. Moją uwagę zwrócił jakiś wściekle pomarańczowy suv, chyba Nissan, który się roszadował ze mną przez kilka skrzyżowań. W końcu wjechaliśmy na estakadę, pusto było, dwa pasy, a on trzyma się za mną. Zatrzymaliśmy się przed światłami, widzę, że siedzi mi na bagażniku, więc obserwuję go w lusterku. Nagle pan wysiada z auta, podchodzi do mnie z uśmiechem od ucha do ucha, otwieram szybę, a on aksamitnym głosem: - nie włączyła pani świateł...

Jeju, jeju, jaki miły pan! Ile trudu sobie zadał! Może postanowił kogoś w Dniu Przytulania przytulić... motoryzacyjnie? Jechaliśmy potem jeszcze razem, w końcu musiałam zjechać na parking przed redakcja, to pomachałam mu łapką. Miałam ochotę go uściskać, taki przytulaśny był!


No własnie, temat przytulania wart jest chwili uwagi. 
Dotyk to przecież terapia. Jest  miły, poprawia samopoczucie,  może uśmierzyć  ból, łagodzi depresję i lęki. Dotyk jest potrzebny. Niemowlęta nie dotykane przez matkę gorzej się rozwijają. Ściskanie się, przytulanie  jest odmianą dotykania. Warto zostać... uściskologiem – kimś kto obdarza dotykiem i sam jest dotykany! 


Kto może zostać ekspertem od uścisków? Każdy z nas! Wystarczy być. Terapeutyczne ściskanie się wywołuje prozdrowotny efekt u obu ściskających się stron! I to jest jego wyjątkową cechą... Oczywiście, terapia uściskowa nie jest przeznaczona wyłącznie dla samotnych i chorych. Dzięki ściskaniu się zdrowy człowiek może stać się jeszcze zdrowszy, szczęśliwy – jeszcze szczęśliwszy, lubiany – jeszcze bardziej lubiany! Uściski nadają się po prostu dla wszystkich. Nie ma ograniczeń wieku, płci i talentu. Do ściskania każdy ma predyspozycje, czasem tylko nie umiemy pokazać swojej bezbronności i wyrazić swoich uczuć.

Aby zostać profesjonalnym terapeutą-uściskologiem musisz brać pełną odpowiedzialność za to, co mówisz i robisz. Uściski, którymi się dzielisz powinny być przemyślane, pełne szacunki i opiekuńcze. Terapia uściskami zawsze ma bowiem charakter aseksualny. Troskliwy, przyjacielski albo wspierający uścisk zwykle różni się od uścisku, którym obdarzają siebie  zakochani. Intuicyjnie rozpoznajemy tę różnicę! Należy jednak zawsze najpierw upewnić się, czy mamy zgodę na ściskanie kogoś! Często sam charakter znajomości podpowiada nam, kiedy możemy kogoś uścisnąć, mimo to zawsze trzeba respektować potrzebę chwilowego odosobnienia czy zachowania fizycznego dystansu. Przecież nawet zakochani potrzebują czasem zupełnie zwykłych, aseksualnych uścisków! Poza tym osobną grupą ściskaczy są dzieci. Jak nikt inny one tych uścisków potrzebują! W dzieciństwie każdy z nas był otwarty, chciał dawać miłość i dotyk. Niewielu z nas potrafi prosić o uścisk – emocjonalne wsparcie. Często ograniczają nas więzy kulturowe, wychowanie i brak czułych gestów w dzieciństwie, które pozostawić mogły niskie poczucie własnej wartości. I wtedy może nam się wydawać, że nie zasługujemy na wyściskanie. Ani na pokochanie...

Rodzaje terapeutycznych uścisków i przytulań:

- Znane wszystkim „niedźwiedzie” niosą uczucie ciepła, wsparcia i bezpieczeństwa.

- Uścisk w kształcie  litery A wyraża uprzejmą troskliwość lub umiarkowaną serdeczność. Nadaje się dla nowych znajomych oraz dla nieśmiałych... Dobry na rozpoczęcie działalności terapeutycznej w dziedzinie przytulania...

- Uścisk policzkami jest czuły i delikatny. Odpręża, wzbudza łagodność.

- Uścisk „kanapka” przeznaczony jest dla trzech osób – trójki przyjaciół, rodziców i dziecka (w dowolnym wieku!) itp. Niesie szczególne poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza dla osoby, która znajduje się w środku „kanapki”...

- Uścisk bokami można dawać, spacerując. Daje chwile radości.

Możesz wymyślać jeszcze wiele, swoich własnych uścisków! Uściski można dawać o każdej porze dnia i w każdym miejscu. Mogą im towarzyszyć okrzyki, sapnięcia, westchnieniaPo prostu - ściskaj się często. Ściskaj się dobrze!

 

 

 

 

 

 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Zimowy weekend w Szklarskiej Porębie

Zima mnie oczarowała! W górkach, oczywiście - było słonecznie, mroźno (minus 10) i baaardzo aktywnie. Także fotograficznie aktywnie, zobaczcie sami. Oczy napaśliśmy prawdziwymi cudami...

[gallery link="file" columns="4" orderby="post_date"]

Anioł kuchenny, czyli Madzia G.

W anielskim, bardzo twórczym amoku będąc, wykonałam - moim zdaniem - bardzo udatnego anioła kuchennego, który w zamierzeniu miał czuwać nad poczynaniami kulinarnymi pary znajomych, których nawiedziliśmy w ostatni weekend w Szklarskiej Porębie.

Robiąc dla nich anioła miałam przed oczami apetyczną nadkuchenną, czyli Madzię G., znaną rewolucjonistkę kulinarną. Wręczając gościniec gospodarzom przed proszoną kolacją, wymyśliłam stosowną historyjkę: że teraz będzie im się gotować jak po maśle (mimo że bez masła), bo anioł Madzia obdarzy ich talentem, wspomoże dobrymi kulinarnymi fluidami, płynącymi zwłaszcza z obfitej czupryny. Koniecznie więc muszą anioła umieścić gdzieś w pobliżu - nad blatem, przy stole w jadalni itd.
Gospodarze, w obliczu tego wspaniałego daru, natychmiast zaczęli rozglądać się za młotkiem. Tymczasem moja przyjaciółka Gosia, będąca świadkiem tego wiekopomnego wydarzenia, scenicznym szeptem podsumowała:
- To może powinnaś Madzię powiesić w swojej kuchni?
Najkrótsza recenzja mego talentu!

czwartek, 23 stycznia 2014

Matematyka rzeźbienia

Lepię te moje anioły z gliny (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/01/19/poznajcie-andzie/


 i walczę, bo wciąż im coś odpada: skrzydło, but, głowa. Kleję więc potem odpadnięte członki, zużywając zapas mężowych tubek typu  "kropelka", "gwóźdź w płynie" itd. Skarżę się więc Andrzejowi na techniczne usterki moich minitworów rzeźbiarskich, na co on z dobrą radą:

- Bo ty musisz z jednego kawałka tego anioła wyrzeźbic, a nie doklejać głowę, skrzydła - tak się nie robi, bo zawsze ci coś odpadnie! - poucza mnie po inzyniersku.

- Ale żeby rzeźbic z jednego kawałka to trzeba być artystą! Rzeźbiarzem! - bronię się. - Znajomy artysta powtarzał zawsze,  że "rzeźbienie to sztuka odejmowania". Nie widzę w bryle gliny, w środku, tego kształtu, który chcę z niej odjąć. To matematyka, a ja humanistka jestem!

- Tak tak, ty umiesz tylko dodawać, zamiast odejmować! Ale to też matematyka... - pocieszył mnie mąż.

wtorek, 21 stycznia 2014

Wkurzające promocje i znienawidzone reklamy - garść refleksji i sonda wśród blogerów

Telefony dzwoniące o różnych porach z informacją o superpromocjach, zapraszające na wspaniałe eventy - temat rzeka, nie poruszałam dotychczas, bo wydawało mi się, że tylko mnie to wkurza i że tylko ja na całym świecie jestem dla tych pań/panów opryskliwa i bardzo szybko, aczkolwiek to niegrzeczne - odkładam słuchawkę.

W domu dobrych przykładów nie mam (poza ostatnim, wspomnianym w notce "za bardzo samodzielny telefon"), bo Andrzej to się kłania nawet automatom parkingowym i generalnie zawsze grzecznie wysłuchuje, co pani promocja do niego mówi. Podobnie mama - ale to starsza pani, z kindersztubą. Myślałam więc, że tylko ja jestem taka "be" - tymczasem naczytałam się na blogach o podobnych "nękaczach", i że stanowisko wielu osób jest podobne do mojego - nie znosimy takich telefonów. 

Z jednej strony rozumiem te "promocje": dla wielu praca przez telefon to jest właśnie sposób zarabiania na życie. Myślę jednak o zleceniodawcach, bo na ogół  przecież usługa dzwonienia po klientach wykonywana jest przez jakieś call center, które realizuje zlecenie swojego klienta. Dlaczego ci zleceniodawcy nie rozumieją, że ten telefoniczny marketing jest już tak spowszedniały i znienawidzony, że przynosi raczej odwrotny, do zamierzonego skutek? A może z wyników sprzedaży wychodzi jednak coś innego? I że popełniam powszechny błąd myślowy - skoro mnie się to nie podoba, to wszystkim się nie podoba?


Drugi przykład już z mojego podwórka wydawniczego - mianowicie zagadkowa jest dla mnie miłość firm farmaceutycznych do reklamy telewizyjnej. Nie chcą reklamować się w prasie, nawet takiej profesjonalnej, jak moja - dostępnej w aptekach, bo kampania telewizyjna przynosi im wymierną korzyść - argumentują. Tymczasem widzę to całkiem inaczej, i z kim nie rozmawiam, zachowuje się tak samo (jak ja) - gdy tylko rozpoczyna się blok reklamowy w tv, natychmiast  szukam innego kanału, idę do toalety, robię herbatę. Nie oglądam, nie słucham emitowanych pod rząd kilku reklam specyfików na katar, kaszel i ból gardła. Do porzygu, jak nazwałaby dosadnie rzecz znajoma blogerka.


Co więcej - jestem pewna, że nikt z przeciętnych widzów nie jest w stanie zapamiętać nazw leków - jestem w branży farmaceutycznej od ponad 13 lat, a nawet mnie jest trudno spamiętać te "nieswojsko brzmiące" imiona nowych rewolucyjnych produktów na katar! Bardziej te reklamy złoszczą, niż informują - aż przyrzekam sobie, że raczej pozwolę, by mi odpadł zakatarzony nos, niż kupię ten tam jakiś otrivin czy akatar.


I znów nie wiem, czy to kwestia środowiskowa, ale wśród moich znajomych nie ma ani jednej osoby:


1.) Lubiącej promocje telefoniczne i odpowiadającej na zaproszenie na pokaz "genialnej" pościeli wełnianej lub supergarnków w cenie wycieczki dookoła świata;


2.) Lubiącej reklamy telewizyjne i podążające natychmiast np. do apteki w celu nabycia danego specyfiku.


Mało tego, nawet jeśli jakaś reklama jest zabawna i inteligentna (np. serial Serce i rozum czy animowane reklamy piwa Żubr) - jakoś nigdy żadna taka nie skłoniła mnie do zakupienia tegoż produktu. Do Orange nie przejdę, a piwa Żubr w ustach nie miałam...


Swoją drogą, to dla mnie też ciekawe - czy tylko ja tak reaguję? Może szybka sonda wśród czytelników tego bloga - jak to z Wami jest? Zapraszam do komentowania, ciekawi mnie Wasze zdanie.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Zdesperowana po kolędzie...

Przed Wigilią piekłam pierniczki. Ponieważ był to mój pierwszy raz, nie miałam żadnych kształtnych foremek, robiłam własnoręcznie: kotki, serca, anioły, trójkąty i kółka oraz choinki. 

Wyszło mi też jedno monstrum - ni to kot, ni to hipopotam, z dziurą w głowie i wielkim ogonem, który powiesiłam na choince, ale nie u siebie, lecz u mojej mamy. W dodatku w roli gwiazdy - na samym czubku.
Mama się okropnie z monstrum nabijała, obawiała się też, że przeważy jej choinkę i ją przewróci. Nic sobie z tego nie robiłam, monstrum wisiało, wisiało - aż do wczoraj, gdy mama wyznała nagle przez telefon:
- Zjadłam monstrum!
- Jak to zjadłaś???? Miało być przecież ozdobą choinek przez kolejne 10 lat - w roli rodzinnej pamiątki, no wiesz?
- Aaaaa, obudziłam się w nocy, głodna. Myślę sobie, co by tu zjeść. Słodkiego nie, mleka nie, jabłka też nie będę w nocy jadła. Pomyślałam o monstrum, bo mało słodki ten piernik. Poza tym ksiądz po kolędzie już był, choinkę widział. Zjadłam, ale tylko głowę, ogon i łapy. Kadłubek został...
- Mamo, jak mogłaś?????
- Zdesperowana byłam - odparła niewzruszona rodzicielka.

Troskliwa teściowa i kalesony

Jesteśmy w Ornecie, czyli 500 km od domu. Zimno, jak to na północy, gdzie psy pupami szczekają, wrony zaczynają zawracać i ogólnie - koniec Polski, biegun zimna. Na noworocznym spacerze nieprzyjemna temperatura, chłód daje nam w kość, ale zażywamy świeżego powietrza, trudno, trzeba. Nagle mama patrząc na nogi Andrzejka odziane w dżinsy pyta z troską swego ukochanego zięcia:


- Andrzejku, masz kalesony?

Na co mój mąż:

- Tak, mamusiu, mam.

- Oj, to mądrze, bo tak zimno, pupa by ci zamarzła - ucieszyła się teściowa.

- Ale ja mam kalesony... w domu! - prostuje Andrzej.

zdj. bielizna.ehandlowy.pl

niedziela, 19 stycznia 2014

Poznajcie Andzię

Niebieskiego motyla w rezultacie nie zaniosłam na włoski obiad (gicz okazała się wyborna, jak również zupa cebulowa na pierwsze i wybuchowe jabłka z pieca na deser) - bo go nie skończyłam, gdyż ponieważ wyschła mi srebrna konturówka, więc czeka dalej na finisz.

Za to anioł z masy solnej, który czekał od kilku... lat na pomalowanie

(zdążył w międzyczasie zgubić buty, skrzydło - naprawiałam go wytrwale) - dziś został odziany w sukieneczkę, biżuterię i generalnie stał się Andzią.

Czyż nie śliczna? A jaka sympatyczna! No, może trochę rozczochrana jest, ale to dlatego, że bardzo Andzia, po anielsku, jest zabiegana...

sobota, 18 stycznia 2014

Motyla męka dla Lilki


No i wreszcie to, co mnie tak gniotło twórczo, się wreszcie skrystalizowało - a raczej zmotyliło, bo powstało dzieło panny Beatki, czyli prawdziwy obraz (malarski). Dla Lilki (Ona jeszcze o tym nie wie), cały w zielonościach. Wręczę przy następnym spotkaniu Klubu Tatarskiego.


Tymczasem idę malować kolejny - w błękitach i srebrze. Na jutro, bo idę na włoski obiad: gicz cielęcą w soczewicy. Ciao!

ps. Jakby co, to chętnie namaluję na zamówienie - kolorystykę tylko trzeba wybrać (pasującą np. do ulubionego lakieru do paznokci). Śmiało, dzieła są darmowe, bo wielką ulgę mi przynosi pozbycie się mąk twórczych, więc jakby co, to powinnam jeszcze Wam dopłacać... :-)

piątek, 17 stycznia 2014

Za bardzo samodzielny samochód...

Parenaście lat temu, gdy parkowaliśmy naszego (kultowego teraz) malucha na ruchliwej ulicy pod domem, o 4 nad ranem dzwonek do drzwi wyrywa nas ze snu. Andrzej w piżamie, półprzytomny otwiera, za drzwiami sąsiad, który informuje:

- Panie sąsiedzie, pana auto brało udział w wypadku samochodowym...

- Jak to w wypadku, przecież ja śpię????? - wyraził zdumienie samodzielnością autka zaspany mąż...

Chodziło o to, że sąsiad wracał z nocnej zmiany i zauważył, że w nasze auto wjechała polewaczka...

zdj. maxy.chh.pl

Za bardzo samodzielny telefon...

Dzwoni nasz domowy telefon. Andrzej odbiera, jakaś pani promocja mówi:

- Proszę pana, gratuluję, pana telefon wygrał w konkursie...

- No nie, proszę pani, to niedopuszczalne! Bardzo nie lubię jak moje urządzenia grają beze mnie!

I odłożył słuchawkę...

czwartek, 16 stycznia 2014

Najlepsze miejsce dla seniorów, by poznać partnera?

Na przystanku autobusowym stoi starsza pani (ciocia mojej przyjaciółki). Podchodzi do niej mężczyzna w podobnym wieku i zagaja:
- Proszę panią, proszę mi coś doradzić. Od niedawna jestem wdowcem, w szafach pełno jeszcze żony ubrań, butów. Chciałbym je oddać jakiejś kobiecie. Gdzie ja mogę poznać kogoś w moim wieku?
- Na cmentarzu, proszę pana, na cmentarzu! - podpowiada bez namysłu ciocia.

To a propos też poprzedniej notki http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/01/10/horror-na-cmentarzu-strach-sie-bac/, która jak zauważył Smaczny Turysta była najwyraźniej jednak = miejską legendą. Okazało się bowiem, że kolega w pracy opowiadał ją 2 miesiące temu, tyle że zdarzenie miało miejsce w Lubinie i trafiło się jego osobistej cioci! Nie słyszałam tego wtedy, przysięgam! A może główny bohater przemierza nasz śliczny kraj? Różnica była taka, że akcja miała miejsce nie na cmentarzu, tylko w drodze (bo ciotka wzięła autostopowicza) i nie bagażnik był pretekstem do zatrzymania się, lecz złapanie gumy.


poniedziałek, 13 stycznia 2014

Gryczane ciasto z płatkami róż, czyli gnieciuch pachnący perfumami

W szaleństwie zdrowych dań i wypieków (w jakie wpadam od czasu do czasu) wyprodukowałam coś dziwacznego, czego przepis znalazłam w necie.

Bardzo chciałam bowiem uniknąć mąki pszennej - i znalazłam przepis na domowe ciasto z mąki gryczanej. No, no, pomyślałam - będzie zdrowo, bo bez cukru i bez wzdymacza jelit - czyli pszenicy. Pobieżnie poczytałam przepis, nabyłam mąkę gryczaną (gdyby mi się nie udało jej zdobyć, miałam pomysł uzyskania tejże ze zblendowania kaszy gryczanej, ale na szczęście obyło się bez takich eksperymentów młynarskich) i dziarsko zabrałam się do roboty. Składniki były takie:

Gryczane ciasto z różą

2 szklanki mąki gryczanej
150 g tartych płatków róży
szczypta soli morskiej
1 lekko kopiata łyżeczka proszku do pieczenia BIO
pół szklanki oleju
1 łyżeczka octu balsamicznego
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szklanka mleka koziego lub owsianego.

W trakcie gromadzenia produktów odkryłam, że nie wiem, co to za proszek Bio jest - dałam zatem zwykły. Ekstrakt waniliowy brzmiał dla mnie równie tajemniczo - dałam więc olejek waniliowy do ciast. No i największa "zagwozdka" - mleko owsiane (kozie jeszcze by uszło). Ponieważ zawsze mam w domu zwykłe, krowie - dodałam szklankę.

No i wreszcie pozbyłam się słoiczka płatków róż, samodzielnie wyprodukowanego, jako że jak niektórym wiadomo, mam taką konfiturową różę w ogrodzie i namiętnie co roku robię z jej płatków przetwory, które się potem najczęściej marnują, bo o nich zapominam... Nie ukrywam, że przepis podobał mi się ze względu i na grykę i płatki, które mogłam wreszcie do tego ciasta zużyć. Sposób wykonania bajecznie prosty i zajmujący jakieś 3 minuty:

Suche składniki zmieszać, dolać składniki płynne, przecier różany i wymieszać. Przelać do formy 20 x 20 cm wyłożonej papierem (lub tortownicy 20cm) i piec ok. 25 minut w 180°C do suchego patyczka.

Stwierdzam jednak, że wyszedł gnieciuch. Może powodem było zamienienie niektórych kluczowych składników - nie wiem. Pożarłam ciasto mimo to, bo zjeść się dało, pachniało jak perfumy różane, ale ochota na zdrowotne wypieki na razie mi przeszła.

Nawet zdjęcia nie zamieszczam, bo nie był to wdzięczny obiekt do fotografowania...

piątek, 10 stycznia 2014

Horror na cmentarzu - strach się bać!

Nie wiem tak do końca, czy mam w to uwierzyć. Sytuacja tak horrorystyczna, że aż fantastyczna. Ale ponieważ zdarzyła się w Kielcach, wydaje mi się prawdziwa. Tam bowiem wszystko się może zdarzyć...

Wczoraj dowiedziałam się od ciotki z Kielc, że przydarzyła się jej sąsiadce straszna historia. Otóż sąsiadka pojechała na cmentarz odwiedzić groby bliskich. Cmentarz w Kielcach jest pod miastem, na Cedzynie - piękne miejsce, na pagórkach pokrytych iglastym lasem, oddalone od centrum, lecz dojeżdżają tam miejskie autobusy. Sąsiadka jeździ na Cedzynę samochodem i jako osoba uczynna ma zwyczaj zabierać z powrotem jakiegoś pasażera, czekającego na autobus - najczęściej starsze panie, wracające jak ona,  z cmentarza.

Tym razem też tak było - na parkingu pod cmentarzem, gdzie znajduje się też przystanek miejskiej komunikacji kręcił się jakiś mężczyzna z teczką. Zaprosiła go więc do auta...


Jadą, on się jej przygląda. Od bramy cmentarza, z parkingu do wyjazdu na drogę główną w stronę Kielc i centrum jest jakiś kilometr. Pasażer nagle nachyla się ku sąsiadce, zaglądając jej bacznie w oblicze i mówi:

- Ależ z pani ładna kobieta! Pięknie by pani wyglądała w... trumnie!

Sąsiadkę zmroziło, ale nie tracąc głowy mówi do mężczyzny:

- Ojej, wie pan co, chyba zapomniałam zamknąć bagażnik samochodu. Czy może pan wysiąść i mi go domknąć?

Auto zatrzymuje się, mężczyzna wysiada, by spełnić prośbę kierowcy, sąsiadka wtedy ostro rusza z miejsca i ucieka, zostawiając go przy drodze. W samochodzie została jednak teczka mężczyzny. Sąsiadka jedzie prosto na policję, opowiada o zdarzeniu. Otwierają teczkę a tam... siekierka i nóż.

Od razu mi się przypomniało, że o Kielcach się kiedyś mówiło: Kraina Latających Noży.

Żeby nie było podejrzeń o antypatię: uwielbiam Kielce, to kraina mojego słodkiego dzieciństwa.  I uwielbiam ten surrealistyczny, Kielecki klimacik - odkąd sięgam pamięcią, działy się tam rzeczy niezwykłe...

zdj. neuronia.pl

czwartek, 9 stycznia 2014

Alkomaty - gorący temat

O każdy pomysł, dotyczący nas wszystkich zaraz toczą się u nas zawsze zażarte dyskusje, kłótnie i awantury.

Pomysł premiera, by wprowadzić obowiązek posiadania alkomatu w apteczce samochodowej wywołuje kłótnie i podejrzenia o lobbing.

Dwa lata temu, jak jechałam do Francji samochodem na wakacje dowiedziałam się, że wymagane jest tam posiadanie własnego alkomatu. Francuzi wprowadzili w życie ten obowiązek już kilka lat temu i jakoś z tym żyją, mimo że mają wyższe normy stężenia alkoholu w organizmie podczas prowadzenia pojazdu. Może więc nie szukajmy wad tego pomysłu, tylko skorzystajmy z doświadczeń francuskich? Dywagacje, czy ma to być alkomat jednorazowy czy wielokrotnego użytku są bezsensowne - we Francji można mieć i taki i taki, a kupuje się je na każdej stacji benzynowej. U nas już rzesza głąbów prawniczych (gdzie są, gdy sejm uchwala buble prawne?) zastanawia się nad zgodnością tegoż pomysłu z konstytucją itepe, bo co by było, gdyby alkomat własny wykazał dopuszczalne stężenie alkoholu, a alkomat policji - że jest przekroczone? Gdyby ciocia miała wąsy! W takim przypadku są jeszcze przecież ostatecznie rozstrzygające badania krwi.

Ktoś tam twierdzi, że przekroczoną normę można mieć po zjedzeniu jabłka albo wypłukaniu ust Listerine (płynem na bazie alkoholu, służącym do pielęgnacji jamy ustnej). To jakaś totalna bzdura.  I te podejrzenia o lobbing producentów alkomatów - do zarobienia na nowej ustawie są grube miliardy złotych. Jakby wszystko tłumaczyć lobbingiem i spiskiem, to w takim razie w Chorwacji korzystają producenci kamizelek odblaskowych, bo tam obowiązek ich posiadania ma oprócz kierowcy każdy pasażer samochodu (czyli czasem aż 5), oraz producenci okularów słonecznych , bo w Chorwacji kierowca musi mieć 2 pary!!!!

U nas to zawsze musimy się napyskować, naobrażać, pooskarżać. W ten sposób chronimy, ale chyba lobby... pijaków za kółkiem!

 

zdj. alkomatcom.republika.pl

wtorek, 7 stycznia 2014

Refleksje o starości

Jesteśmy na pchlim targu. Nagle wpada mi w oko drewniana figurka krasnala - w sam raz pasująca do ogrodu, zważywszy, że mam tam już jednego, ceramicznego, o imieniu Kajtuś. Oglądam krasnala (made in Indonesia), pytając sprzedawcę o cenę (8 złotych!!!!) i mówię do męża:

- Patrz, tatuś dla Kajtusia!

Na co mąż, widząc, że figurka jest mniejsza od tej, którą już mamy, pyta z przekąsem:

- A co on taki mały?

- Bo stary jest, do ziemi idzie! - odpowiadam rezolutnie. Sprzedawca zaczyna się strasznie śmiać...

My, Wrocławianie

Sytuacja podróżna.

Jesteśmy w Toruniu, zwiedzamy Starówkę najpierw sami (ja miasto świetnie znam, 5 lat tam studiowałam...), potem dołącza do naszej 4-osobowej wrocławskiej grupy przyjaciółka, tubyłka. Oczarowani urodą miasta w świątecznej szacie co chwila wykrzykujemy słowa zachwytu. Na to wreszcie Torunianka nie wytrzymuje i karci nas:

- Co wam się tak wszystko podoba, to dziwne!

- Aaaa, bo my z Wracławia jesteśmy... - odpowiadamy chórem.

Tfurczość panny Beatki

Od kilku dni zmagam się z twórczą mocą.

Mam bowiem chęć (i moc!) namalowania obrazu olejnego. Tyle, że nie mam farb olejnych, jedynie plakatowe, więc miotam się tu i tam, ostatkiem sił powstrzymując się przed pomalowaniem ścian albo drzwi, czyli twórczością  w rozmiarze mega XXXL.

I dziś własnie,w  stanie tego twórczego rozstroju dostaję maila od przyjaciółki, której niedawno powierzyłam do oprawy (jako że jest zdolnym introligatorem) bardzo leciwą książkę kucharską mojej mamy, klasyczną już pozycję "Kuchnia Polska" wydaną w latach 50-tych XX w. Na niej to, jako 4-5 letnia dziewczynka, ćwiczyłam rysowanie i kaligrafię.  



 

Moja przyjaciółka zabrała się dziś widocznie do pracy, bo odkryła na stronach książki m.in. ten tutaj prezentowany po lewej rysunek niewątpliwie kobiety (a może to autoportret?) i przysłała mi jego skan z zapytaniem, czy to wczesny Picasso?

I wszystko mi się wyjaśniło, skąd te twórcze katusze. Otóż, mam je od... dziecka!

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Zbrodnia i kara

Karolina nie wyjechała nigdzie na wakacje. Stara się zorganizować sobie ciekawe lato w mieście. Postanowiła napisać  powieść kryminalną. Czy uda jej się zakasować Agatę Christie? 

„Kolejny dzień lata wstał słoneczny i radosny niczym truskawka po ucieczce  z salaterki” – przemknęło mi przez głowę, gdy tylko otworzyłam rano oczy. Koniecznie muszę zanotować to zdanie! Przyda mi się w mojej powieści kryminalnej, może nawet w pierwszym rozdziale, gdzie zawiążę całą akcję? Wprawdzie przyznam, że nie wiem jeszcze, czym ją zawiążę i o czym w ogóle będzie moja powieść, ale przynajmniej będą notatki. Nie mówiąc już o tym, że nie miałam w tej chwili zielonego pojęcia, jaką zbrodnię popełni główny bohater. Ale zgrabne zdania, które wpadają mi do głowy tuż po obudzeniu, trzeba notować. Założyłam już sobie specjalny notesik, w którym jest miejsce na różne takie perełki...

No więc dzień wstał słoneczny, nie zamierzałam więc spędzić przedpołudnia w czterech ścianach. Konkretnych planów nie miałam, obowiązków także. Są wakacje, mogę się bez przeszkód oddać jedynemu hobby – pisaniu! Na razie jednak postanowiłam zrobić sobie śniadanko. Powieściopisarki muszą przecież coś zjeść od czasu do czasu i niekoniecznie musi to być wieczne pióro... Gdy gotowało mi się jajko na miękko, miałam chwilkę by pozaglądać do okien sąsiadom. Zawsze to robię, gdy jestem w  kuchni. To nie jest czysta ciekawość. To ciekawość z domieszką obowiązkowości. Robię to dla wprawy w trudnej sztuce obserwacji. Obserwacja zaś to podstawowe ćwiczenie pisarskie. Muszę mieć materiał badawczy, by wymyślać charaktery i intrygi!

Mój materiał badawczy w postaci Władka przemieszczał się właśnie chwiejnym krokiem w stronę sklepiku z piwem. „Aha, musi być już po ósmej” – pomyślałam sobie, nie patrząc na zegarek. Znałam obyczaje podwórkowego „sztajmesa”. Tuż za nim wyskoczył z pobliskiej bramy niski, kulistej postury facecik w szortach (te krótkie spodenki nosi nawet zimą), prowadząc na smyczy dwa wilczury. Z niewiadomych powodów zwracał się zawsze tylko do jednego z nich, nazywając go Rex. Chyba, że się mylę i po prostu oba psy mają tak samo na imię? Wielkość tego odkrycia sprawiła, że moje jajko ugotowało się na twardo. Przegapiłam czas. Gdy ponownie spojrzałam przez okno, paniusia z drugiego piętra, w gustownych papilocikach na głowie, z premedytacją płatnego zabójcy wyrzucała obierki ziemniaków i inne śmiecie przez okno, wprost na parkujący niżej samochód sąsiada. Wiedziałam, że w tym samym momencie z okna pod nią wychyli się głowa mężczyzny, który w niewybredny sposób będzie opowiadał kobiecie, co jej zrobi, gdy ją złapie. Z grubsza chodziło o sprawne i bolesne usunięcie dolnych kończyn. Kobieta jak zwykle zignorowała go zupełnie. Nie wiem, na czym polega ta ich gra, ale grają już dość długo i trudno mi powiedzieć, kto jest górą. Wreszcie wytoczył się z bramy nabombany jak autobus Tadeusz i zaczął miauczeć jak kot. W tym momencie zaczęły uciekać wszystkie podwórkowe koty, wylegujące się akurat na maskach samochodów w porannym, lipcowym słoneczku. Nie znosiły chyba miauczenia Tadeusza. Trudno być uznanym przez wszystkich artystą...

Wiedziałam, że dochodzi dziewiąta. Według spragnionych piwa mieszkańców mojego podwórka można było regulować zegarek! Wyjście z domu zajęło mi jeszcze godzinę. Postanowiłam pojechać do parku na peryferiach miasta, by poczytać i trochę podumać nad moją powieścią. Świeże powietrze, mimo upału, lepiej mi zrobi, niż to bezsensowne duszenie się w domu. Gdy zamykałam drzwi na klucz, usłyszałam nieznane dźwięki. Zeszłam piętro niżej i zobaczyłam, że na półpiętrze, u drzwi sąsiadów znanych mi z widzenia i nazwiska stoi tyłem nieznajomy (chyba?) mężczyzna i grzebie przy zamku. Zeszłam do niego, tupiąc odważnie, ale on ani drgnął, zajęty bardzo otwieraniem nieswoich (byłam pewna) drzwi!

Nie namyślając się wiele, zdzieliłam go torebką, zanim zdążył się obejrzeć. Przyznaję, że był to niemały ciężar. Miałam w niej (oprócz typowo damskich drobiazgów) jeszcze termos z zimną herbatą z cytryną (wybierałam się do parku na literacki piknik, a herbata jest najlepsza na upały!) i kanapeczki. Niewiele głów mogło przetrzymać takie uderzenie. Głowa włamywacza widocznie do nich nie należała, bo jej właściciel osunął się nagle po ścianie i usiadł półprzytomny. Wreszcie mogłam mu się przyjrzeć. Jak na przestępcę był cholernie przystojny! Zamknięte z bólu oczy ujawniały kosmiczną długość czarnych rzęs. Nos nieduży, szlachetny, usta pełne. Zmysłowa bródka. Porządnie ubrany, żaden tam obdarciuch. Mój wzrok ześliznął się niżej i dojrzałam w jego dłoni pęk kluczy na breloku. „Klucze? Z brelokiem? Nie żaden wytrych? E, pewnie wchodził na pasówkę!” – pomyślałam, mając w pamięci ostrzeżenia policji przed sezonem wakacyjnym. Schyliłam się, by lepiej widzieć klucze. Wyglądały całkiem normalnie. Na breloku odkryłam w dodatku logo firmy, w której pracował sąsiad, właściciel mieszkania. Nagle poczułam się nieswojo. Wszystko wskazywało na to, że facet miał udostępnione klucze do mieszkania sąsiadów, a ja go chyba zabiłam torebką z termosem! I to za co? Za opiekę nad opuszczonym chwilowo lokum?Przestraszyłam się nie na żarty. Facet nie dawał znaku życia.

- Proszę pana, proszę się obudzić! – powiedziałam stanowczo, szarpiąc go za ramię. Jeszcze zapadnie mi tu w śpiączkę! – Bardzo pana proszę, obiecuję, że już nigdy nie zaatakuje nawet myszy torebką! – byłam gotowa składać solenne obietnice.

- Gdzie... gdzie ja... gdzie ja jestem? – wyjąkał wreszcie poszkodowany, otwierając swoje śliczne oczęta.

- Tutaj pan jest.

- Czy to już raj? A gdzie pani skrzydła? – albo facet oszalał, albo wracała mu uwodzicielska forma.

- Właśnie jednym pana zahaczyłam, stąd mamy problem...

- Mamy problem? – powtórzył jak echo, a było to miłe memu uchu echo, dzięki przyjemnemu tonowi jego głosu.

- Czy pan tu chwilowo mieszka?

- Na to wygląda.

- Ale, tylko bez żartów! Uderzyłam pana torebką, bo myślałam, że jest pan włamywaczem! – przyznałam się odważnie do winy.

- A może jestem włamywaczem, skąd mam wiedzieć? Niczego nie pamiętam. – „No pięknie, jeszcze sprawiłam, że stracił pamięć. Do końca życia się z tej historii nie wygrzebię!”

- Błagam pana, niech pan sobie przypomni, jak to było. Grzebał pan tu w drzwiach, ja myślałam, że jest pan złodziejem, więc uderzyłam pana torebką. Pan teraz, w wyniku tego nieprzemyślanego ataku, traci pamięć. Co z tym wszystkim zrobić??!

- Nadal nie wiem, co tu robię, czy co miałem zrobić. Może gdyby mnie pani zaprosiła do siebie na zimną colę albo sok, wiedziałbym w jakim celu tu przyszedłem?

- Przecież ja pana nie znam!

- No to już się poznajemy, mam na imię... zaraz, jak ja mam na imię?? – przerażenie w jego oczach wyglądało na autentyczne...

- Ja, jaa... nie wiem! – odpowiedziałam bezradnie. – Wiem, że moje imię to Karolina... Może ma pan przy sobie jakiś dokument? – Chłopak zaczął przeszukiwać kieszenie dżinsów, co było nieco utrudnione, zważywszy, że nadal siedział na podłodze korytarza, oparty plecami o ścianę. W tylnej znalazł dowód osobisty. Z ogromnym zainteresowaniem zaczął go studiować.

- Sebastian Wolniewicz? Ja się tak nazywam? Masz może lusterko? Muszę to sprawdzić! – byłam tak przerażona, że gdyby poprosił mnie o mechaniczną piłę, podałabym mu ją bez mrugnięcia powieką. Chłopak spojrzał w lustro, raz jeszcze w swój dowód. – Wygląda na to, że ja to ja...

Co za ulga! Wizja pasiastego ubranka w rozmiarze XXXL i więzienia za próbę morderstwa zaczęła się szybko ode mnie oddalać.

- Jak dobrze, że wróciłeś do siebie!

- No właśnie, jeszcze nie wróciłem! Przecież nadal siedzimy tak głupio pod drzwiami. Skoro boisz się zaryzykować zaproszenia na zimny napój, ja to za ciebie zrobię – podniósł się ostrożnie, trzymając się jeszcze za głowę i zaczął otwierać drzwi państwa Brzozowskich. – Proszę bardzo, Karolino, zaraz poszukamy czegoś zimnego do picia. Stanął w progu w zapraszającym geście. A we mnie miotało się trochę wątpliwości. „Wejść, czy nie wejść? Skoro ma klucz, nie jest włamywaczem. Ale czy będę bezpieczna z nieznajomym facetem w obcym mieszkaniu?” – przyznam, że wcale nie chodziło mi o ewentualność, że gospodarz spotkania mógł mieć powiązania ze światem przestępczym. Bardziej obawiałam się o swoje bezpieczeństwo, bo jego ładnie wykrojone usta i spojrzenia szykowały jakiś zamach na moje serce...

- A państwo Brzozowscy nie będą mieli nic przeciwko temu? – wyszukałam kolejnego pretekstu.

- Nie sądzę. Wyjechali na urlop, a ja pilnuję ich mieszkania. Jestem spokrewniony z gospodarzami. Mam nadzieje, że mieszkasz w tej samej bramie i nie jesteś krążącą w poszukiwaniu urlopowych okazji, włamywaczką?

- Co to, to nie! Jedyne moje powiązania ze światem przestępczym to literatura!

- Aha, czytasz kryminały?

- Nie. Ja je piszę, Sebastianie, ja je piszę!

Cóż, cola w towarzystwie Sebastiana była gorąca jak kakao. Zainteresował się moimi literackimi planami i powiedział, że chętnie pouczestniczy w jakimś twórczym wydarzeniu. Może to być nawet grzmocenie torebką, byle już nie jego głowy. Przez to całe zamieszanie miałam przynajmniej pierwszy rozdział! Co z tego, że romansu, a nie kryminału? Zawsze przecież mogę tam jeszcze wpleść jaki złodziejski wątek: kradzież serca, na przykład...

Tekst: Beata Łukasiewicz©, zdj. kobieta.pl

piątek, 3 stycznia 2014

Na bocianim szlaku noworocznie

Sylwestra spędzaliśmy jakieś 500 kilometrów od domu - na Warmii, w Ornecie. Wspaniałe pejzaże (mimo szarości grudniowych, bo śniegu tam też nie było), urokliwe ukształtowanie terenu, wioski pruskie z ceglanymi kościółkami urzekły nas wielce.



Ale najbardziej zadziwiła nas wielka mnogość bocianich gniazd w każdej wiosce, nawet tej najmniejszej, liczącej ledwie parę domów. Okazało się, że byliśmy na bocianim szlaku! Gniazda były jeszcze puste, ale i tak tworzyły fantastyczny bociani krajobraz. Wyobrażam sobie, co się tam dzieje w marcu, jaki ruch i trzepot skrzydeł oraz dziobów...

Warmia w ogóle jest przeurocza, jedną z konkluzji było postanowienie, że wrócimy na szlak w jakiś wiosenny długi weekend. Zrobimy wtedy lornetkowe polowanie na bociany. No i popłyniemy kanałem elbląskim, by poobserwować 200 innych gatunków ptaków, które się tu gnieżdżą sprawiając, że to ponoć raj ornitologów z całej Europy.