czwartek, 31 października 2013

Zwariowany weekend w Dreźnie!

Opisany w kilku słowach: jak zgubić i znaleźć złotą bransoletkę, zrobić wybuch w szklance wody i nabyć za grosz kilogramy czystej sztuki…
Nasz urodzinowy (to mama była jubilatką) wypad do Drezna okazał się bardzo emocjonujący, pełen wrażeń różnej natury i cudownych zdarzeń, w których uczestniczyli, m.in.: św. Antoni (zaocznie), tajemniczy Anioł o ciemnej skórze (z papier-mache), spory kawał drutu, jednozębna sprzedawczyni na pchlim targu, grzałka do wody, niezwykły pianista grający na wozie zaprzężonym w konie, a wszystko z barokową Florencją w tle, czyli miastem, które podbiło w trzy minuty nasze serca…
Do Drezna przyjechaliśmy w sobotę przed południem (podróż autostradą zajęła nam 2,15 h, co jest lepszym wynikiem, niż ta sama odległość autostradowa na trasie Wrocław-Kraków!). Pogoda była październikowo… letnia: ponad 20 stopni, pełne słońce, czyste niebo. Zatrzymaliśmy się najpierw na pchlim targu nad Łabą, gdyż była to jedna z atrakcji, którą chcieliśmy „zaliczyć”. Wałęsaliśmy się między straganikami, na których już za 1 euro można było nabyć cudeńka. Ja wypatrzyłam jakiś drewniany stary świecznik w stylu prowansalskim, a Andrzej znalazł curiosum – kolekcję szklanych płytek pokrytych czarno-białymi fotografiami przedstawiającymi jakieś rzeźby i płaskorzeźby, detale architektoniczne. Niektóre były podpisane: Florencja, Siena. Na moje pytanie, co to za zbiór, jednozębna sprzedawczyni wzruszyła ramionami. Nabyliśmy więc skarb czystej sztuki za 5 euro, a jako bonus (bo sprzedawczyni najwyraźniej ucieszyła się, że pozbyła się grata) dorzuciła jeszcze szklany świecznik.
Z dosłownie kilogramami sztuki (waży to wszystko dość sporo) pochodziliśmy jeszcze trochę, podziwiając ubraniowe stylizacje niektórych klientów i pojechaliśmy „zaokrętować” się w hotelu, w dzielnicy Neustadt po drugiej (niż Starówka) stronie Łaby. 
Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy na zwiedzanie Starego Miasta (Altstadt). 
Drezno jest zachwycające, nazywane nie bez powodu Barokową Florencją. Przyczynia się do tego ogromny kompleks budowli, stłoczonych na małej przestrzeni, przeglądających się w rzece, z najbardziej przypominającą włoskie cud-miasto - kopułą Frauenkirche. Obok niej wyrasta szklana kopuła Akademii Sztuk Pięknych (zwana przez Drezdeńczyków wyciskarką do cytrusów) i barokowo zdobione fasady budynków przy Tarasach Bruhla. Kościół,  Zamek Rezydencjalny, Semperopera, Zwinger – oczopląsu można tam dostać!

Wałęsaliśmy się w sobotę do zmroku, mijając m.in. anioła z papier-mache z twarzą murzyna, pewnie dzieło studentów Akademii Sztuk Pięknych. 
Dotarliśmy potem do placu przed Frauenkirche, zwabieni dźwiękami pianina. Pianista grał na instrumencie zawieszonym na podświetlonej platformie, ciągniętej przez konie. Czarował nastrojem, Beatlesami.
Zasłuchana zarzucałam sobie plecak na ramię i poczułam, że szarpnęłam moją złotą bransoletkę. To amulet, przywieziony wieki temu z Egiptu, z krzyżem Amona i kartuszami różnych faraonów – talizman, w co wierzę, chroniący mnie przed chorobami. Szybko rozejrzałam się wokół, ale stałam akurat w miejscu, w którym znajdowały się jakieś gęste metalowe kratownice, wyloty wentylacyjne z podziemnego parkingu – nie wiadomo dokładnie co, ale czeluść prowadząca w głąb ziemi. Jeśli bransoletka tam wpadła, to po niej. Ciemności pozwalały w tylko ograniczonym zakresie przejrzeć otoczenie – tak czy owak, ślad po bransoletce zaginął. Zmartwiłam się, prysł dobry drezdeński nastrój. Nie chodziło mi o stratę materialną, aczkolwiek złoto to złoto. Bardziej przerażona byłam utratą amuletu! Błyskawicznie straciłam ochotę na włóczenie się po mieście, pomimo wszystko nadal pięknym. Wróciliśmy więc do hotelu, snując hipotezy, jak i kiedy zgubiłam bransoletkę? Na zdjęciach w aparacie postanowiłam sprawdzić, w którym momencie mam ją jeszcze, a kiedy jej nie widać. Pod aniołem z paper–mache widać było już tylko jedną, więc albo schowała się pod rękawem, a może ją tam właśnie zgubiłam, aczkolwiek na 90% byłam pewna, że stało się to na placu pod Frauenkirche. Mama upierała się, by rano udać się na poszukiwania, tym bardziej, że ma „chody” u św. Antoniego – patrona spraw beznadziejnych i zagubionych...
Przygotowując kolacyjkę w pokoju hotelowym używaliśmy grzałki do wody. Przy którejś tam herbacie nie zagotowała się woda, więc podeszłam do kubka. Zimny. Chciałam więc wyłączyć i ponownie włączyć urządzenie grzewcze, a tu nagle jak nie huknie, jak nie błyśnie, w oczy mi minipiorun uderzył, że pół godziny później widziałam jeszcze świetlne pieczątki w oczach. I po grzałce, spaliła się! Kontakt również. Dobrze, że mama miała zapasową… Z tej wielkiej mocy, która na mnie przeszła odskoczył mi metalowy guzik-napa w nowiutkich dżinsach. Co to za energetyczny wir się wokół mnie wytworzył – do dziś nie wiem…
W niedziele rano znów wyruszyliśmy do Altsatdt, postanawiając iść wczorajszą marszrutą, by wypatrywać bransoletki. Ja się opierałam, ale pozostała trójka nalegała bardzo. Poza tym przy tym murzyńskim aniele jest akurat wejście do Muzeum „Festung Dresden” – systemu podziemnych korytarzy, który i tak mieliśmy zamiar zwiedzać tego dnia. Niedzielny poranek był równie słoneczny i pokazał nam ponownie zachwycającą twarz Drezna. Mama cały czas śpiewała pod nosem piosenkę Ordonki „Święty Antoni…”, a ja wątpiłam głęboko z cud znalezienia bransoletki, próbując pogodzić się ze stratą. Doszliśmy pod anioła. Nie było w trawie mego amuletu, Gosia jedynie znalazła jakiś drut, który wplątał jej się w nogi. Ponieważ było tuż po 11-tej, spóźniliśmy się na wejście do Festung Dresden, bo możliwe jest tylko o pełnych godzinach. Mając więc 3 kwadranse zapasu do kolejnego wstępu poszliśmy w stronę Fraunekirche. Trójka moich towarzyszy upierała się, by pójść na plac szukać zguby w świetle dnia, a ja wątpiąc głęboko w sens tych poszukiwań poszłam do Muzeum w Zamku Rezydencjalnym dowiedzieć się, kiedy możliwe byłoby zwiedzanie Grunes Gewolbe – komnaty z klejnotami królewskimi, których wartość w czasach Augusta Mocnego przewyższała cenę Zamku w Moritzburgu, rezydencji 200-pokojowej…
Wracam z informacjami, tymczasem w umówionym miejscu (fragment ruin-pomnik zniszczenia Frauenkirche) czeka na mnie uśmiechnięta mama, przebierając nogami. Domyślam się, że ma dobre wieści… Niepewna podchodzę, a mama krzyczy rozemocjonowana z radości: Gosia znalazła bransoletkę, jest pod kratownicą, byłam już pod aniołem po drut, a  teraz Andrzejek będzie próbował ją wyciągnąć!

Pędzę więc na miejsce "zbrodni", widzę klęczącego na kratownicy Andrzejka, z nosem przy ziemi. Moja bransoletka jakieś pół metra poniżej gęstej kraty, połyskuje nieśmiało, zatrzymała się na osłonie rur, czy licho wie czego. Parę centymetrów dalej – czeluść. To szczęście, że stanęłam akurat w tym miejscu! Zadanie jednak nie jest proste – wprawdzie drut od Anioła z papier-mache spełnia rolę wędki, ale robota wymaga precyzji i cierpliwości – ba, akurat dobrze trafiło, bo Andrzejek jest taki właśnie... Jest samo południe, sporo ludzi się kręci wokół, budzimy zrozumiałą w tych okolicznościach ciekawość. Andrzejek żąda skombinowania śrubokrętu, chce otworzyć kratę. Pędzę do pobliskiego baru, po długich konsultacjach z iPhonem sprzedawczyni rozumie wreszcie angielskie słowo screwdriver i daje mi morderczy zestaw niesamowitych ostrzy, wyciągnięty chyba z pończochy. Wracam i widzę, że obok Andrzejka leży drugi koleś i też łowi moją bransoletkę. Po prostu para Słowaków przechodziła obok i chłopak rzucił się do pomocy. Miłe.

Po kilku emocjonujących minutach mamy ją! Jeszcze tylko zapięcie… Jest! Drut, podarowany Gosi przez anioła z papier-mache (no i to ona wypatrzyła przecież zgubę wśród krat) jest pieczołowicie zwinięty i jako święty drut (kto widział „Życie Briana” Monthy Pytona, wie o co chodzi…) zostaje zachowany. Udajemy się też pod anioła, by mu podziękować za niezbędne narzędzie...

Szczęśliwi rozsiadamy się w samym środku placu i pijemy najlepszego na świecie  Erdingera… Nie w głowie nam już zwiedzanie muzeów, ale jednak ochłonąwszy udajemy się do twierdzy. Co za nuda! Oczekiwaliśmy tajemnicy, gąszczu korytarzy, ciekawych opowieści, a tu zwiedzanie tylko po niemiecku. Przewodniczka zatrzymuje się na długie minuty w jednym miejscu i  szeleszczącym głosem coś tam opowiada – czujemy się jak na chińskim bądź tureckim kazaniu… Niewypał.

Znudzeni zamierzamy sobie jeszcze luźno pochodzić, zwłaszcza drugi Erdinger by się przydał, bo zaschło nam w gardłach, ale przypominam sobie, że nazajutrz niczego nie zwiedzimy w Dreźnie, bo jest poniedziałek, a więc muzea są zamknięte. No to pędzimy do Zwingeru, by obejrzeć chociaż malarstwo dawnych mistrzów, klejnoty muszę sobie odpuścić. Wpadamy na 1,5 ha przed zamknięciem. Czasu więc niewiele, z drugiej strony – za dużo też nie jest się w stanie zobaczyć, bo każdy z nas zna pojęcie (i skutki) szoku estetycznego.  No, ale jest przepięknej urody Madonna Sykstyńska Rafaela ze znudzonymi  aniołkami, które widzę na kubkach, serwetkach papierowych od lat. To one rafaelowskie są! Odkrycie! Jest śpiąca Wenus Tycjana, są obaj bracia Cranachowie (jednego szczególnie wszak kocham za Madonnę z Jodłami, która znajduje się w Wrocławiu – i pisałam już o niej na tym blogu w kategorii Ars). Jest dziewczyna niosąca filiżankę czekolady, jest czytająca list  przy oknie. O rany, skarbów malarstwa tu tyle, że zbombardowani jesteśmy. Pięknem.
Włóczymy się już po ciemku (była przecież zmiana czasu), chociaż nie jest tak późno to coraz mniej widać, mimo że miasto jest wspaniale doświetlone. Mamy jeszcze poniedziałek na zwiedzanie, dzień Mamy urodzin, więc jest szansa na powtórkę. Jednak dochodzi do Drezna jakiś okruch huraganu szalejącego w Europie, bo gdy znów raczymy się Erdingerem w ogródku restauracji pod Frauenkirche (jednak wraca się na miejsce zbrodni :-)), to podmuch strąca naczynia ze stolika, przewraca stoły, zaczyna lać deszcz - musimy uciekać. Wracamy do hotelu tramwajem.

ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi...

 

 

czwartek, 24 października 2013

Ech, ta genetyka!

Jakie to zadziwiające -  już w dwóch podobnych do greckiej aferach, związanych z jasnowłosymi dziećmi u romskich rodziców okazało się (po testach DNA), że słodkie niebieskookie blondasy są jednak ich biologicznymi dziećmi (2 sprawy w Irlandii).

Jakimi drogami "chadzają" wobec tego geny? Dla mnie, humanistki z rozumku to fascynujące, bo genetyki pojąć nie potrafię.

I co na to nacjonaliści wszelkiej maści – widać „czystość rasowa” nie istnieje, co podważa chyba fundament ich wiary?  I jak oni teraz będą rozstrzygać, kto jest kim - „prawdziwym” Polakiem, na przykład?

I co np. ze związkami, które się rozpadły wskutek podejrzeń o zdradę kobiety, gdy potomek okazywał się niepodobny do żadnego z rodziców? O rany!

wtorek, 22 października 2013

Jąkanie - królewska wada?

Dziś (22 października) obchodzi się Światowy dzień Jąkających się. Jąkanie to zaburzenie mowy polegające na niezamierzonym przerywaniu, powtarzaniu i zniekształcaniu sylab i słów.

Sukces filmu "Jak zostać królem" przypomniał o jąkaniu - wadzie wymowy, która objawia się w dzieciństwie. Film pokazał, jak jąkanie odcina chorego od świata i w jakim lęku i stresie żyją osoby jąkające się.

Są trzy rodzaje jąkania. Pierwszy pojawia się między 2. a 3. rokiem życia, kiedy dziecko uczy się mówić. Drugi to jąkanie spowodowane wadą budowy strun głosowych. Najpoważniejszy jest trzeci rodzaj - jąkanie nerwicowe.

Pierwszy rodzaj jąkania - tak zwane jąkanie rozwojowe koryguje się samoistnie. Pojawia się w okresie opanowywania przez dziecko języka, miedzy 2. a 6. rokiem życia, lecz częściej dotyczy dzieci 2, 3-letnich.  Małe dzieci szybciej myślą niż potrafią mówić, więc ich aparat mowy nie nadąża za tym, co planują powiedzieć. Ten rodzaj jąkania jest naturalnym etapem rozwoju mowy. Dziecko wymawia słowa, zacina się, robi przerwy. Zdarza się, że przerywa kilka razy zdania, ponieważ nie potrafi dobrać właściwych słów. Tego rodzaju jąkania nie trzeba leczyć. Wystarczy, że rodzice nie będą zwracać dziecku uwagi, wyśmiewać jąkania czy wmawiać mu, że to wada. Nie należy też poprawiać wymowy  dziecka albo wymuszać na nim poprawne mówienie. Należy raczej zbadać, co jest przyczyną jąkania - może jakiś stres? Najlepiej traktować jąkanie jakby go nie było. Wkrótce się okaże czy jest to objaw nerwicy czy przejściowy etap rozwoju.

Dzieci między drugim a trzecim rokiem życia często się jąkają, częściej dotyczy to chłopców niż dziewczynek. Zdarza się też, że dziecko zaczyna się jąkać, gdy rodzice przestawiają je z leworęczności na praworęczność. Część mózgu odpowiedzialna za mowę, jest ściśle powiązana z ośrodkiem kontrolującym rękę, a więc zmuszanie leworęcznego dziecka do posługiwania się prawą ręką zakłóca pracę mózgu. Badania pokazują też, że 9 na 10 dzieci, które zaczynają jąkać się na początku nauki wymowy wyrasta z tego po kilku miesiącach. Niezależnie od terapii u niemal 80 % tych dzieci jąkanie ma łagodny charakter i ustępuje samoistnie.

Logopeda będzie potrzebny w drugim rodzaju jąkania, gdy zostanie stwierdzona wada budowy strun głosowych. Są specjalne ćwiczenia rozluźniające napięcie strun głosowych. Logopedzi pomagają także dzieciom, które przyzwyczaiły się do jąkania, gdy jest to jąkanie nawykowe.

Najdłużej leczy się jąkanie nerwicowe, niezbędna jest wtedy najczęściej   psychoterapia. To zaburzenie ma przyczynę w lękach dziecięcych. Dojście do przyczyny nerwicy czasami trwa długo, ale i ten rodzaj jąkania jest uleczalny. Nie da się określić czasu trwania psychoterapii jąkania, ponieważ terapia  dostosowana jest do konkretnego dziecka i jego lęków...

Sytuacją lękową dla dziecka może być wszystko - pies sąsiadki, urodzenie się młodszego rodzeństwa, pójście do przedszkola, przebywanie z inna osobą jąkającą się, emocjonalny wstrząs (przerażający widok lub molestowanie przez dorosłego), czy niewłaściwe metody wychowawcze. Niektóre z dzieci pozbywają się jąkania,  jeśli nastąpi zmiana sytuacji. U innych natomiast jąkanie utrwala się, jeśli takie dziecko nie zostanie w porę objęte specjalistyczną opieką. Taką opcję sugerował film "Jak zostać królem": że była to trauma z dzieciństwa, wywołana złym traktowaniem przyszłego monarchy przez nianię. Takie utrwalone jąkanie nie pozwala normalnie żyć. Ten, kto się jąka ma trudności ze zrobieniem zakupów, rozmowami telefonicznymi, poznawaniem nowych osób, załatwianiem spraw urzędowych i milionem innych codziennych czynności. Warto więc w porę problem zidentyfikować i w zależności od przyczyny jąkania - leczyć.

 

 

poniedziałek, 21 października 2013

Miedziany zwój z Qumran, czyli jak Beatka tropiła sekrety przeszłości

Przeczytałam książkę Vendyla Jonesa „Manuskrypty z Qumran”.

Sprawa tych odnalezionych w jakiejś grocie na pustyni Judzkiej niesamowitych zwojów intrygowała mnie od dawna, chociaż niewiele było o nich wiadomo. Na pierwsze wzmianki natknęłam się bodajże w późnych latach 80. XX w., co i tak było faktem już wtedy historycznym – zwoje odkryto przecież w 1952 roku! W jakiś sposób (nie będę się teraz nad tym rozwodzić) dla mnie wiązały się one z Templariuszami, którzy byli moją pasją przez kilkanaście ładnych lat. „Pożarłam” wówczas kilkadziesiąt książek na temat zakonu i podejmowałam nawet liczne podróże ich śladami po całej Europie.
I właśnie w 2005 roku, gdy zwiedzaliśmy m.in. twierdze krzyżowców na Bliskim Wschodzie objeżdżając Jordanię, potem Syrię i Liban, przybyliśmy do Ammanu, stolicy Jordanii. To miasto w starożytności nosiło grecką nazwę Philadelfia – pięknie, prawda? Zwiedzaliśmy wspaniale zachowane zabytki miasta, głównie rzymskie. Na tzw. cytadeli górującej nad Ammanem stoi naprawdę skromny budynek Muzeum Jordańskiego (na zdj. poniżej za Andrzejkiem w głębi,  z kopułą). 


W nim właśnie jest przechowywany niesamowity Miedziany Zwój z Qumran. Na zdjęciu stoję przy gablotce, w której jest prezentowany:


Jest to absolutny ewenement wśród odnalezionych papirusów, bowiem sporządzony został (jak sama nazwa wskazuje) na blasze miedzianej o 1 mm grubości, na której wyryto po hebrajsku 64 miejsca ukrycia niebywałych skarbów, należących prawdopodobnie do świątyni Salomona – a więc do Izraelitów. Tymczasem żydowski zwój nie jest ich własnością, ponieważ ta część wybrzeża Morza Martwego, gdzie leżą groty Qumran należała w latach 50-tych do Królestwa Jordanii. Izrael nigdy nie starał się o odzyskanie skarbu, a Jordańczycy jako Arabowie i muzułmanie wydają się być dziwnie przywiązani do hebrajskiego zabytku. Hmmm.
Jego treść jest tak zastanawiająca, że przez 4 lata jego odkrywcy ukrywali fakt znalezienia zwoju przed opinią publiczną – aż do 1956 r. Pierwsze jego tłumaczenie na angielski ukazało się w 1960 roku, a dokonał tego międzynarodowy zespół badaczy, w którym działał też polski ksiądz, biblista Józef Milik.
Kontrowersje wokół treści zwoju, która jest monotonnym wyliczeniem niewiarygodnych ilości złota, srebra, kadzideł i innych cennych przedmiotów (świątynnych) trwają i pewnie nigdy się nie skończą. Ale właśnie Vendyl Jones, w przekonaniu, że zwój opowiada szczerą prawdę podjął się próby odnalezienia miejsca ukrycia największej żydowskiej świętości – Arki Przymierza. Na razie bezskutecznie. Znalazł natomiast 600 kg kadzidła i buteleczkę z wonnościami - sprzed kilku tysięcy lat. Dlatego Jones wierzy, że Miedziany zwój mówi prawdę. I zrozumiałe, że miejsca ukrycia są nieprecyzyjne, by nie można ich było łatwo znaleźć.
W jaki sposób zwoje z Qumran łączyły się dla mnie z Templariuszami? Przez świątynię Salomona. Sama nazwa zakonu nawiązuje właśnie do niej. I to, że od zawsze ich podejrzewano, iż znaleźli legendarne skarby Salomona, dlatego stali się szybko tak potężni i majętni. No, ale spekulacje na ten temat to już materiał na całkiem inny post.

Dla mnie niezwykłe było przypomnieć sobie, dzięki lekturze książki Jonesa, że ten zwój widziałam na własne oczy…

Do serca przytul... drzewo!

Wielu narzeka na jesień - nie rozumiem, dlaczego? Że liście spadają z drzew? Ale jak pięknie wyglądają teraz parkowe aleje czy leśne poszycie! Jaka feeria barw! No i te mocarne sylwetki drzew na tle błękitnego nieba - aż się chce ich dotknąć!

Jesień uwrażliwia mnie na drzewa, podobnie jak wiosna. Wiosną wypatruję, jak zresztą chyba wszyscy, pierwszych zielonych pączków, listków. Natomiast jesienią drzewa robią ten swój powolny streaptease, można więc dojrzeć, z nowym zachwytem, ich krępe sylwetki, ich mocarne konary, dotknąć ich kory, przytulić się... No własnie, o przytulaniu będzie mowa, bo przypomniałam sobie to, co moja prze-magiczna przyjaciółka Bogusia Andrzejewska napisała kiedyś do mojej gazety o energii drzew, a właściwie o dendroterapii. Z grubsza tak to leciało:

"Drzewa oddziałują na człowieka nie tylko poprzez preparaty sporządzane z ich kory czy liści. Otaczające je silne pole energetyczne wpływa także korzystnie na nasze emocje, drzewa bowiem pobudzają lub uspokajają, poprawiają nastrój, łagodzą stresy… Każdy gatunek drzew ma swoją indywidualną moc i emanuje wyjątkową energią. Możemy z niej czerpać inspirację, moc – nie tyle garściami, ile… całym sobą. Przytulajmy się do drzew – napełnią nas one uzdrawiającą mocą swoich potężnych pni. Bliski kontakt to nie tylko zresztą przytulenie i objęcie drzewa ramionami, ale i oparcie się o nie plecami. Sposobów na kontakt z drzewami jest wiele – czasem wystarczy spacer po lesie ze świadomością pobierania pozytywnej energii. Zwłaszcza dotyczy to pni starych drzew o szlachetnych, potężnych sylwetkach: krępych dębów, kasztanowców, rozłożystych lip, klonów, srebrzystych buków, grabów, jesionów, delikatnych i smukłych modrzewi… Przytulanie się do drzew nas uzdrawia. Aby jak najwięcej skorzystać z tych niezwykłych właściwości, należy wybierać drzewa zdrowe, najbardziej okazałe, o grubym pniu. Jednak powinniśmy się w tym wyborze kierować intuicją. Oto, co mogą nam „zaoferować” poszczególne gatunki drzew:

Brzoza – obdarzy nas przede wszystkim dobrym samopoczuciem, uspokoi i pocieszy. W jej cieniu odkryjemy nowe możliwości działania, znajdziemy niezauważony dotąd sposób na wybrnięcie z trudnej sytuacji. Poczujemy przypływ dobrych pomysłów i wyraźne rozbudzenie intuicji.

Buk – promieniuje energią na odległość 10–15 m, dlatego już sam spacer po bukowym lesie przynosi ukojenie. Buk wpływa pozytywnie na nasze myśli, łagodzi napięcia, poprawia samopoczucie i budzi chęć do życia. Pozwala odzyskać pewność siebie.

Dąb – jest uosobieniem sił witalnych i niezwykłej mocy. Przytulenie się do jego pnia aktywizuje siły życiowe, dodaje energii, wzmacnia psychikę. W przypadku rekonwalescencji przyspiesza powrót do zdrowia. Jest niezastąpiony w okresie, kiedy jesteśmy zniechęceni i przemęczeni, bo przywraca witalność, poprawia koncentrację i wzmacnia psychikę. W ogóle chroni  przed zwątpieniem, zniechęceniem.

Grab usuwa lęk przed starzeniem się, pomaga uwierzyć w siebie. Podnosi odporność organizmu i ułatwia aklimatyzację.

Jesion – jego energia pomaga poznać i zrozumieć własne uczucia oraz emocje, ułatwia ich akceptację, a co za tym idzie – również panowanie nad nimi. Znając i rozumiejąc swoje wnętrze, możemy mądrze, konsekwentnie postępować i zajmować się rozwojem duchowym.

Jodła – pomaga nabrać dystansu do obowiązków i uczy cieszyć się życiem. Uwalnia od małostkowości, skąpstwa i przesady.

Kasztanowiec – łagodzi stany lękowe i ułatwia zasypianie. Koi dolegliwości duszy i poprawia nastrój. Pozwala pełniej korzystać z zebranych doświadczeń oraz pobudza naturalną ciekawość świata. Korzystnie też oddziałuje na sferę uczuciową.

Lipa – energie tego drzewa uwrażliwiają na otaczający świat i istniejące w nim inne widzialne i niewidzialne energie…

Klon – pozwala nawiązywać otwarte i szczere relacje z ludźmi, dodaje odwagi osobom pragnącym spojrzeć na siebie obiektywnie.

Modrzew – jest lekiem dla pesymistów. Obdarza dobrym nastrojem, poprawia humor. Jest niezastąpiony dla wszystkich „smutasów”. Przebywanie w pobliżu tego drzewa napawa optymizmem i chęcią życia. Energia modrzewia pozwala oderwać się od spraw przyziemnych i spojrzeć głębiej na wszystko, co nas otacza, wzbudza altruizm. Pobudza chęć do życia, wnosi entuzjazm i zapał do prowadzonych działań, dodaje sił i ułatwia ich regenerację.

Sosna – ma właściwości łagodzące i wyciszające. Jej energia pomaga odnaleźć w sobie optymizm i siły do życia, szczególnie po trudnym okresie. Wzmacnia siły żywotne człowieka oraz serce.

Świerk – jest pomocą dla wszystkich, którym brakuje dobrych pomysłów, a ich praca wymaga szczególnej aktywności umysłowej. Wspiera myślenie i kojarzenie faktów, przyspiesza rozwiązywanie problemów i inspiruje.

Topola – szczególnie pomocna wtedy, gdy jesteśmy smutni i zniechęceni. Poprawia nastrój i dodaje sił do rozpoczynania nowych lub kontynuowania szczególnie trudnych przedsięwzięć.

Wierzba – to drzewo pomaga w medytacji. Wycisza i ułatwia kontakt z podświadomością. Pomaga nabrać dystansu do świata...

W piątek zaudałam się (jak mówią w Poznaniu) z Andrzejkiem na mini jogging. W pobliżu naszego domu są zachwycające tereny umocnień p/powodziowych sprzed ponad 100 lat, a wały obsadzone są wiekowymi dębami. To wspaniałe miejsce do uprawiania biegania oraz jazdy na rowerze. Niedawno postanowiliśmy nabrać nieco tężyzny przed zimą, więc usiłujemy biegać. Nie wiem, czy to przypadek, ale podczas piątkowej "sesji" przypomniałam sobie Bogusine drzewne opowieści. Idąc więc za radą osoby, która żyje w harmonii z Kosmosem, wybrałam konkretne drzewo i objęłam je ramionami. Andrzejek z początku się dystansował - stał obok, chyba głupio mu było przytulać się do pnia ze względu na mijających nas czasem biegaczy czy cyklistów. Ja jednak tuliłam się i tuliłam, było mi ciepło, miękko, przyjemnie, wręcz błogo, więc po kilku minutach i on się przekonał. Tym bardziej, że wystarczy oprzeć się o pień plecami... Było to szalenie miłe doznanie. Miałam wrażenie, że tulę się nie do drzewa, ale do mężczyzny - wielkiego, opiekuńczego, nieskończenie łagodnego.
Wracaliśmy do domu pełni endorfin - hormonów szczęścia. Nie wiem czy nabyliśmy je w wyniku fizycznego wysiłku (biegania), czy był to też efekt uboczny tulenia się do dębu. Pomyślałam nawet, że takie tulenie się do drzew jest super wyjściem dla osób samotnych, które nie mają na co dzień z nikim fizycznego kontaktu. Nie mają kogo złapać za rękę, objąć, przytulić się. A drzewo może dać namiastkę takiego niezbędnego każdemu, fizycznego kontaktu. Nie wstydźmy się więc potulić z drzewami!


czwartek, 17 października 2013

Klasztor, piwo z pieprzem i miłorząb...

Znów z poślizgiem kilkudniowym piszę, ale cóż... W miniony weekend znów nas poniosło w świat, aczkolwiek bliski. Pojechaliśmy do urokliwego uzdrowiska, zapomnianego przez kuracjuszy - do Sokołowska, słynnego z tego, że bywał i mieszkał tam Kieślowski. Miasteczko przyjemne, atrakcji nie za wiele (poza fantasmagorycznymi ruinami sanatorium z XIX wieku - jak z bajki), poszliśmy na obiad do jedynej restauracji i tam kelnerka poleciła nam jakieś nieznane, czereśniowe (sić!) czeskie piwo Opat. Ponieważ wyznała, że kupują je w pobliskim Broumovie (po czeskiej stronie) - nie namyślając się wiele wskoczyliśmy w samochód i pognali jakieś 30 km do tej miejscowości. Co za olśnienie! Cudny klasztor (no, może nie tak jak nasz w Lubiążu, ale niezgorszy), miasteczko niedzielnie senne, położone uroczo na wzgórzu. Klasztoru nie można już było zwiedzać (a szkoda, bo ma podziemia z mumiami, kopię całunu Turyńskiego z XVII wieku i moc stiuków i fresków wewnątrz), browaru klasztornego również, ale w małej kawiarence nabyliśmy piwo Opat z pieprzem, ze śliwkami, było też z fenkułem, miodem, chilli - normalnie piwny odjazd na całego.

Powłóczyliśmy się po ogrodach klasztornych i ciekawych obiektach parkowych, bo kompleks jest naprawdę dość spory (na prawo detal z kraty zdobiącej jedną z klasztornych bram. Naszą uwagę przykuły jednak piękne liście, leżące na trawie. Miłorząb. Ma tak charakterystyczne, wachlarzowate liście, jedyne w swoim rodzaju. Uzbierałam ich piękny bukiet - coś z nich wyczynię w długie jesienne wieczory... To drzewo jest niesamowite. Jest to najstarsze drzewo świata - pojawiło się na Ziemi ok. 5 milionów lat temu!  Nazywane często „żywą skamieliną”. Japońska nazwa „ginkgo biloba” oznacza w tłumaczeniu: gin - srebrny, a kgo - morela. W Chinach i Japonii uchodzi za święte drzewo, sadzi się je przy świątyniach i wierzy, że jego soki dają siłę i nieśmiertelność.



W Broumovie też uwierzyli, posadzili przy klasztorze... No i od najdawniejszych czasów miłorząb ma wielkie znaczenie jako roślina lecznicza. Nie będę jednak robiła z niego nalewki, poprawiającej pamięć i koncentrację. Mam w planie jakieś dzieło paraartystyczne. Jak parę tygodni temu trafiliśmy w Lwówku Śląskim na festyn, zauroczyły mnie

prace dzieci. I zrobię coś podobnego - potrzeba jedynie kilku suszonych liści itp. pierdułek. Popatrzcie sami (zdj. dziecięcych arcydzieł na lewo).

sobota, 12 października 2013

Kociołkowanie

Przyznam szczerze, że nie nadążam z blogowaniem równolegle do wydarzeń, więc dziś opisuję kociołkowanie sprzed tygodnia. Pogoda była bajeczna i postanowiliśmy zrobić w ogrodzie ognisko - warunki akurat idealne na premierę kociołka, który dostaliśmy w prezencie  na srebrne wesele w... grudniu 2012 (sic!).

Najpierw trzeba było go napakować. Zaczęłam od wyłożenia dna skórą z boczku i 2 plastrami tegoż. Następnie na dno i boczki kociołka poszły liście surowej kapusty.

Kolejny krok to ładowanie warstwami warzyw i mięska: ziemniaki pokrojone w plastry, cebula, 0,5 kilograma mięsa drobiowego z podudzi (bez kości), papryka czerwona pokrojona w grube cząstki, znów ziemniaki, karkówka (1 kg) pokrojona w kostkę, cukinia pokrojona w grube plastry i tak dalej i tak dalej - ile Wam wystarczy składników i fantazji. Nie używałam soli do posypywania warstw, jedynie ziół i przypraw przeróżnych.

Mój kociołek jest 5 litrowy, więc w sumie  niewiele do niego wchodzi... To znaczy, niewiele w porównaniu do ilości planowanych uczestników biesiady. Dobrze wyszło, że 2 osoby w ogóle nie dotarły, bo w trakcie konsumpcji okazało się, że nasz kociołek jest 4-osobowy...

Ale ad rem. Na wierzch warstwowego nadzienia poszły kolejne plastry boczku i liście kapusty. Wreszcie kociołek został hermetycznie zamknięty, pokrywa została przykręcona (jak przed lotem w kosmos) i żeliwny gar został wstawiony do uprzednio rozpalonego ogniska. Było w nim trochę żaru i trochę niewysokich płomieni drewna owocowego.



Po godzinie wydobywania się smakowitych zapachów kapustkowo-warzywno-mięsnych zestawiliśmy kociołek z ognia i zdjęliśmy pokrywę. Naszym wygłodniałym oczom ukazała się pięknie sparzona kapustka, a pod nią: mniam mniam, przepysznie zmiękczone ziemniaczki, aromatyczne mięsko, warzywka udatnie ugotowane. Pachniało to tak smakowicie, że natychmiast rozpoczęliśmy degustację. Co za rozkosz dla podniebienia!

Jaki to wspaniały wynalazek - kulinarna atrakcja, nie dość, że smaczna, to jeszcze dająca okazję do biesiady na świeżym powietrzu. Polecam. Nie wiem, czy się jeszcze raz uda zrobić kociołek przed zimą w ogrodzie, ale może właśnie bogini Meteorologia będzie nam w październiku sprzyjać...









wtorek, 8 października 2013

Maskarada

Ten sylwester miał być specjalny, a przebranie było obowiązkowe... Na takiej maskaradzie może się przytrafić to, co Agnieszce: pod mało atrakcyjną maską ukryje się najwspanialsza niespodzianka... 

Kiedy dowiedziałam się od mojej przyjaciółki Kaśki, że zdobyła dwa zaproszenia na superekskluzywną prywatkę sylwestrową u Maćka, nawet nie zapytałam, jak jej się to udało. Zatańczyłam z radości własny, indiański taniec.

- Poczekaj, Aga, to nie wszystko! – uspokajała mnie Kaśka, chwytając za rękaw swetra. –Wstęp tylko w przebraniu, niestety!

- W jakim przebraniu? – spytałam w pół kroku, a radość zamarła mi na twarzy.

- Jakimkolwiek. Ma być inaczej, bo wiesz millenium i te rzeczy...

- Millenium, to jak rozumiem: pić błękitnego szampana z truskawkami, tańczyć wśród miliona balonów, ale przebierać się? W tę wyjątkową noc, na sylwestra? Zamiast eleganckiej kreacji strój pirata, czy jakiś inny idiotyzm?

-  No  nie wiem. Zawsze przecież możesz przebrać się za księżniczkę. Albo kobietę luksusową... Może o to chodzi Maćkowi: żeby było śmiesznie?

- Tak? Dobra, będzie śmiesznie. Już ja coś sobie wymyślę! – „odgroziłam” się.

- Tylko nie przebierz się za pszczółkę, błagam... – poprosiła Kaśka. Ciekawe, dlaczego. Czyżby sama miała chęć na pasiasty kubraczek?

Po powrocie do domu zabrałam się za przeglądanie szafy. W tym momencie uświadomiłam sobie, że moja młodsza siostra od kilku dni mówiła o jakiejś noworocznej zabawie w przedszkolu. I o przebraniu. Wzięłam więc smarkulę na spytki.

- Julka, za co ty się właściwie przebierzesz na zabawę?

- Za wiedźmę! – powiedziała moja osobista, rodowa, mała wiedźma. „Co za trafny wybór”: mruknęłam pod nosem.

- A skąd masz strój? – drążyłam temat.

- Mama kupiła mi rudą perukę w hipermarkecie, kapelusz muszkietera, taki z klamrą, ale się nadaje. Wystarczy jeszcze uszyć pelerynę. No i wezmę miotłę.

- Pokaż tę perukę i kapelusz, przymierzę sobie.

- A dasz wafelka?

- Dam, ale jutro. Przecież nie noszę przy sobie wafelków! – przekonywałam małą.

Julka postanowiła poczekać do jutra na zapłatę, ale rzeczy dała dzisiaj. Przymierzyłam włosy we wściekle pomarańczowym kolorze. Wyglądałam bosko. Coś jak skrzyżowanie marchewki z sokowirówką. Kapelusz był ciut za mały, ale nie miało to większego znaczenia. Przypomniałam sobie jeszcze o spódnicy mamy, takiej w dużą kratę. Tacie podebrałam flanelową koszulę. Pomyślałam, że jeśli całość uzupełni odpowiedni makijaż, będzie w porządku, wystarczająco wiedźmowato. Byle nie zapomnieć o miotle! Na przygotowania został mi tylko jeden dzień. Jeden dzień do sylwestrowego wieczoru...

Kiedy pojawiłam się u Kaśki przed imprezą, w przebraniu, mało nie zemdlała. Nic dziwnego, postarałam się o odpowiednią oprawę. Przyleciałam na miotle, którą z gracją oparłam o ścianę w jej pokoju. Kaśka była przebrana za Cygankę. Też dobrze.

- To lecimy? – powiedziałam raźno i wzięłam miotłę między nogi.

- Na tym???

- No pewnie! Wsiadaj!

- Ty wariatko! – poszła jednak na całość i tego wieczoru mieszkańcy ulicy Poznańskiej widzieli dwie barwnie odziane postacie, przemykające chodnikiem, a siedzące prawie okrakiem na rozczochranej miotle. Na szczęście w taką noc nic nikogo nie zadziwi.

Impreza w willi Maćka była już wyraźnie w toku. Gospodarz sprawdzał zaproszenia przy drzwiach, ale i tak wkręciło się tu chyba znacznie więcej osób. I wszystkie były przebrane! Zaraz w holu zderzyłam się z wysokim facetem w masce Zorro. Owionął mnie fascynujący zapach wody kolońskiej. Nie wiem, co to była za marka, ale z rodzaju tych, które zmiękczają mi kolana. Po prostu nie jestem w stanie oprzeć się facetowi, który pachnie w tak powalający mnie sposób. On nawet nie zauważył, że się z nim zderzyłam. Nie zobaczyłam też jego twarzy. Na razie nieważne. Wystarczył zapach i postura – był solidnie zbudowany, wysoki, chyba około 1.90m. Takich luubię... Za chwilę na mnie z kolei wpadł jakiś człowiek. Chłopak (chyba?) przebrany za drapieżnika. Ale co to był za drapieżnik! Chucherko! Ledwie mi sięgał uszu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie cierpię facetów niższych od siebie! On jednak nie był niczym speszony:

- Przepraszam panią Czarodziejkę! – trzeba było naprawdę dobrej woli, by uznać mnie za czarodziejkę. Zwłaszcza, że na prawą jedynkę nalepiłam sobie czarną folię. Wyglądałam jak herszt wiedźm.

- Ależ proszę! – powiedziałam łaskawie. – Następnym razem, jak nadepniesz mi na odcisk zamienię cię w ropuchę!

- O, widzę, że pani dziś w dobrym humorze. Może przynieść karalucha na zakąskę? – zaproponował miniaturowy dżentelmen.

- Chętnie! – odrzekłam, byle się pozbyć palanta. Muszę znaleźć Zorro! To kwestia życia!

- Kaśka, dokąd poszedł Zorro? – pociągnęłam Kaśkę w kąt, gdzie było trochę ciszej.

- Chyba na taras, widziałam, że wyciągał papierosy...

- Chodźmy tam!

- Oho! – powiedziała Kaśka. I tyle wystarczy. Obie wiedziałyśmy, co to znaczy!

Na tarasie było sporo osób. Zorro stał w środku kręgu. Górował nad wszystkimi wzrostem. Mniam. Widziałam spod czarnej maski tylko jego usta. Coś strasznie ciągnęło mnie w jego najbliższe otoczenie. Jakby miał magnes w kieszeni peleryny. Strasznie rzadko to mi się zdarza. Chciałam patrzeć na niego, rozmawiać, uśmiechać się, dotykać go. Kaśka obserwowała mnie badawczo. Chciałam go poznać, natychmiast! Tylko jak to zrobić? Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu natchnienia i zobaczyłam przez chwilę swoje odbicie w szybie. Wyglądałam... wiedźmowato. Pomarańczowa peruka, kapelusz... O rany! Jeśli ktoś nie wie, jak naprawdę wyglądam bez przebrania, to co sobie wydedukuje? Przestraszy się i tyle!

W tym momencie zza pleców doszedł mnie uprzejmy głos:

- Zamówiona zakąska dla pani Czarodziejki! - Odwróciłam się. Pan Drapieżnik trzymał w ręce talerzyk z kanapkami.

- A gdzie karaluch?

- Uciekł po drodze. Błagał, bym darował mu życie. Tłumaczyłem mu, że i tak zdoła uciec przez braki w pani przednim uzębieniu, ale nie dał się przekonać.

- I słusznie, mógłby stracić kończynę...

- No właśnie. Ale myślę, że ta zakąska też będzie smakowita. – podał mi talerz.

- Dziękuję.

- I to wszystko?

- A co jeszcze?

- Mogę liczyć na jakiś czarodziejski taniec?

- Kiedy? – zapytałam rzeczowo.

- No, jeszcze w tym tysiącleciu!

- Generalnie tak – powiedziałam w roztargnieniu. Co za nachalny typ! Jeszcze chce ze mną tańczyć!

- To ja przyjdę za chwilę.

- Dobra! – powiedziałam obcesowo, bo Zorro ruszył właśnie ku mnie. Niestety, nie ja byłam celem tej podróży. Nawet nie poświęcił mi jednej milionowej sekundy. Przeszedł obok, znów zmiękczając mi kolana i zniknął wewnątrz domu.

- Kaśka, idziemy stąd!

- Tylko mnie poganiasz! – poskarżyła się. – Co ja mam z tej zabawy?

- Sorry, ale muszę dopaść Zorro!

- Najpierw ciebie dopadnie ten drapieżnik.

- Niech spada. Za mały jest.

- Nie jest mały, jest równy z tobą wzrostem.

- A mnie się wydaje, że jest niższy.

- To tylko głupie wrażenie. Jest o.k.

- Skąd wiesz?

- Przyglądałam mu się, kiedy rozmawialiście. Ma ładny głos. Reszty nie widać, bo nosi maskę.

- Rzeczywiście? Nie zauważyłam.

- I poprosił cię o taniec.

- Wiesz co? Sama z nim zatańcz!

- Złościsz się? Nie ma o co. Może jednak lepiej będzie poszukać dla ciebie tego Zorro...

Niestety, w pokoju tanecznym czekała mnie niemiła niespodzianka. Zorro był bardzo zainteresowany piękną Hiszpanką w falbaniastej spódnicy. Chyba pojawiła się na imprezie przed chwilą. Może nawet znali się wcześniej, bo ich stroje były do siebie idealnie dopasowane...

- No to klops! – powiedziałam do Kaśki. – On już nie jest tu sam. Zwariuję! Strasznie mnie ten facet pociąga! Ale ja dla niego nie istnieję...

- Na to wygląda... – powiedziała najlepsza z przyjaciółek i za to jej jestem wdzięczna.

- Co z naszym tańcem? – właśnie podszedł pan Drapieżnik. Ten facet mnie irytuje. Pojawia się zawsze w najmniej odpowiednim momencie!

- Nico! Tańczymy! – już ja mu dam do wiwatu! – Pójdę tylko po miotłę!

- A po co nam miotła? – zapytał.

- To będzie nasze turbodoładowanie.

- Ja nie potrzebuję...

Rzeczywiście, po siódmym kawałku to ja miałam dość. On jednak nie odstępował mnie na krok. Tańczyłam z nim jeszcze jakieś dwa miliardy razy i powoli zaczynałam zapominać o Zorro. Przed północą nie był mi już nawet niemiły. Dostrzegłam też pewne zalety w tym jego „mikrym” wzroście – nie musiałam zadzierać głowy do góry, a jego oczy były zawsze na poziomie moich oczu. Właśnie... Jego oczy, widoczne w masce tygryska, były coraz ładniejsze. Piwne, z żółtymi kreseczkami. Jak prawdziwe, kocie oczy... O północy, po wielu toastach, większość gości sylwestrowej imprezy postanowiła zdjąć maski, by złożyć sobie wreszcie całuśne życzenia. Przez moment byłam ciekawa, jak naprawdę wygląda Zorro, ale o wiele bardziej ciekawiła mnie... twarz mojego tanecznego partnera! Ja nie miałam maski, ale z oczywistych względów wolałam nie zdejmować pomarańczowych, nylonowych włosów. Moje własne włosy pod spodem na pewno były w strasznym stanie. Kiedy czekałam w napięciu, kim okaże się „mój tygrysek”, moim oczom ukazała się bardzo sympatyczna twarz z wesołym uśmiechem. Nie był to na pewno nawet daleki krewny Brada Pitta, ale całkiem miły facet. W końcu spędziłam z nim pół nocy na szalonych tańcach i dialogach, więc nie mogło się okazać inaczej! Był o.k. A kiedy zaczął składać mi życzenia noworoczne, kolana mi zmiękły. Nie, nie od zapachu wody kolońskiej. Od pocałunków dłoni. Znał ich jakieś trzy miliony. W życiu nie wiedziałam, że tyle ich jest!

Od tamtej, sylwestrowej nocy przestałam mierzyć facetów na metry. A do mojego kochanego, czułego drapieżnika mówię nadal jeszcze „Tygrysku”...

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. ceneo.pl

 

niedziela, 6 października 2013

Bułgarski deser z dyni - nie polecam

Jeszcze w bułgarskim klimacie będąc (tzn. w nawiązaniu do mojego poprzedniego postu - relacji z wakacji) akurat trafiłam na przepis na bułgarski deser dyniowy.

Pochodzi on z książki kucharskiej zredagowanej przez europejskie i pozaeuropejskie towarzystwa kardiologiczne. Książkę otrzymałam na konferencji prasowej Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, a receptury są przygotowane pod kątem profilaktyki i terapii chorób serca. Zatem dieta to z założenia lekka i przyjazna w zapobieganiu schorzeniom kardiologicznym.

Piękna edytorsko pozycja zachęciła mnie do eksperymentowania. Kiedy natknęłam się na hasło: Bułgaria i deserowe wydanie dyni natychmiast wzięłam się do roboty, bo na zgubę kulinarną Andrzejka, dynię zawsze mam pod ręką... Nie ustaję bowiem w wysiłkach, by przekonać go w sezonie jesiennym do tego warzywa, co przychodzi mi, przyznam szczerze, z wielkim trudem. Wszystkie wykonane do tej pory dyniowe dzieła sztuki kulinarnej zyskały pochwałę za wygląd i... to by było na tyle. Myślałam, że deserem go wreszcie złamię, tymczasem sama w nim nie zagustowałam i pół wylądowało w koszu.

Potrzebny był kilogram dyni, 1/3 szklanki ryżu, tyleż mąki, 800 ml odtłuszczonego mleka, 3 jaja, 3 łyżki cukru, cynamon i wanilia, 2 łyżki posiekanych orzechów włoskich. (uwaga, aktualizacja! zapomniałam o cukrze i orzechach włoskich!!!)

Dynię należało obrać, pokroić w kostkę i obtoczyć mąką. Naczynie żaroodporne natłuścić, na dno wysypać ryż, na to warstwę dyni uprzednio obtoczonej w mące (sic!). Jaja rozmieszać z mlekiem jak na omlet, dodać wanilię i cynamon, zalać dynię tą miksturą. Piec 25 minut w 180 st. C.

Pierwszym problemem był sos, który wyglądał na rzadki. Dodałam ciut mąki do niego, ale tak czy siak po 25 minutach pieczenia deser ani drgnął. W sumie piekłam to cholerstwo chyba z 1,5 godziny i podkręciłam temperaturę. Dopiero w 200 stopniach zaczął się jakoś porządnie zachowywać - napuszył się i zaczął wyglądać jak suflet. Zgęstniał i stwardniał, pod domu rozchodził się apetyczny zapach cynamonu. Akurat był Dzień Chłopaka i Andrzej przypadkiem przyprowadził do domu kolegę z jakąś sprawą, więc wmówiłam chłopcom, że to prezent dla nich i uraczyłam ciepłym deserem dyniowym. Kolega się zajadał, my z Andrzejkiem miny mieliśmy takie antydyniowe. Kolega wziął dokładkę, a my męczymy się z pierwszą porcją... W końcu Andrzej zaproponował koledze, ze dostanie deser na wynos, skoro mu tak smakuje...

No ale mimo wszystko nie załatwiło to naszego problemu, bo deseru zostało dużo, a chętnych do konsumpcji było brak. Przez chwilę rozważaliśmy  czy nie poczęstować sąsiadów, ale pora była już późna, więc...

Wzięłam go nazajutrz do pracy sądząc, że jak głód mnie przyciśnie, to dam radę - ale gdzie tam! Muszę przyznać rację Andrzejowi - dynia naprawdę czasem lepiej wygląda, niż smakuje, howgh...

wtorek, 1 października 2013

Bułgaria, czyli trackie grobowce w różach...

Minął równo miesiąc od mojego powrotu z bułgarskich wakacji. Nie pisałam o nich, bo próbowałam uporządkować swoje, hm, mocno mieszane odczucia. Cóż, nie były to wakacje moich marzeń, aczkolwiek aspekt kulinarny był w nich najlepszy. Było pysznie i świeżo, warzywnie i  rybio.

 

Jeśli jednak nie musicie jechać do Bułgarii, to nie jedźcie.

Jeśli kochacie plażowanie i balety w klubach muzycznych, tracicie pieniądze w kasynach gry i lubicie piękne dziewczyny tańczące na stołach nie tylko w lokalach typu go-go– to jedźcie do Słonecznego Brzegu.

Ale jeśli lubicie pływać w morzu oraz napawać się ciszą i jego widokiem o wschodzie i zachodzie słońca – to nie jedźcie do Słonecznego Brzegu.

Jeśli lubicie zakupy markowych podróbek w plażowych shopach i generalnie uwielbiacie nieustanny shopping, oraz olejek różany w każdej postaci za grosze – to jedźcie do Słonecznego Brzegu.

Ale jeśli wkurzają was nieuprzejmi bez powodu na każdym kroku tzw. „prości” ludzie: szaletowe (w Warnie pobiły  rekord!), konduktorki w autobusach, ochroniarze małych sklepów spożywczych i starsze panie w stylonowych fartuchach sprzedające bilety do zabytkowych cerkwi (w Sozopolu) – to w ogóle do Bułgarii nie jedźcie.

Jeśli  interesują was starożytne grobowce, klimat XIX-wiecznych miasteczek z drewna i kamienia -  to jedźcie do Nesseberu, Sozopolu i w okolice Pomorie, Kazanłyku. Jeśli lubicie smacznie, świeżo zjeść – to także zdecydowanie jedźcie do Bułgarii (odradzam tylko jedną restauracje w Nesseberze, na samej górze przy takim małym ryneczku, gdzie ruda małpa-właścicielka oszukuje na wszystkim – porcjach, cenach a zbierając talerze oblewa gości ich zawartością, która się nie spiera żadnym Vanishem). Jeśli lubicie arabski brud i smród – to wyprawcie się samochodem poza każdy z bułgarskich kurortów nadmorskich – już 100 metrów poza nim. W Warnie to już zgroza i total. Jeśli lubicie rozczarowania (np. zero róż w Dolinie Róż, zero storczyków, ptaków czy gadów w czasie spływu Ropotamo) – to jedźcie koniecznie do Bułgarii.

Jeśli lubicie dobrze oznakowane drogi i uważacie, że na autostradzie powinien być co kilkadziesiąt kilometrów MOP, a nie toy-toy'ka bez wody, zero ławek pod zadaszeniem dla odpoczynku przed skwarem - to nie jedźcie do tego kraju.

Jeśli lubicie wino i gatunki piw przeróżnych – to zdecydowanie jedźcie. Jeśli kręci was codzienna, sportowa kąpiel w basenie z wodą mineralną – to jedźcie do Słonecznego Brzegu.

Jeśli wkurzają was kochani rodacy na wakacjach, balujący do 5 rano dzień w dzień, puszczający petardy i wyśpiewujący na całe gardło „Hej, sokoły” – to zdecydowanie, pod żadnym pozorem  nie jedźcie do Bułgarii!

Poniżej mała galeria zdjęć:[gallery link="file" columns="4"]