niedziela, 13 listopada 2016

Brunetka w Złotej Świątyni, czyli Dambulla

Poprzednią relację ze Sri Lanki zakończyłam na długich i szerokich schodach wiodących do jaskiniowych świątyń w Dambulli (poczytacie tutaj). Kiedy zatem minęliśmy sprzedawców pamiątek i stada ślicznych maciupkich małpek, które wesoło baraszkowały, dotarliśmy na płaskowyż, przed bramę-wrota.



Za nimi widoczny był kamienny placyk, ale napis nie pozostawiał wątpliwości, że oto wchodzimy na teren buddyjskiej świątyni i trzeba zdjąć obuwie. Kompletnie nie byliśmy na to przygotowani, co okazało się brzemienne w skutkach. Do głowy nam (kobietom) bowiem nie przyszło noszenie w torebce zapasowych skarpetek czy pończochowych stopek, bo upał sięgał 30 stopni i nogi obute tylko w sandały czuły się doskonale. Jednak po zdjęciu obuwia i przejściu przez bramę Złotej Świątyni znaleźliśmy się na wyłożonym kamieniami placu, z którego dochodziło się do krużganka. Zacieniony, stanowił rodzaj korytarza, z którego wchodziło się do każdej z 5 jaskiń osobno.

Mały szczegół: kamienie na placu nagrzane były w popołudniowym słońcu chyba do stu stopni C, spróbujcie więc postawić na nich stopy. Nagie, i przejść ok. 10-12 metrów do cienistego krużganka. Takich figur, jakie wykonywali nieprzygotowani do tego turyści (m.in. ja) próżno szukać na sali fitness. Wygibasom towarzyszyły okrzyki bólu i stęknięcia. Próbowałam przebiec te kilka metrów sycząc i kwicząc, ale nie było wcale łatwo biec, bo to bieg po rozżarzonych węglach był! Kiedy dotarłam do małego skrawka cienia obejrzałam się i ujrzałam mamę oraz Andrzeja w jakiejś akcji ratunkowej. Ratunek polegał na tym, że Andrzej (ponieważ nie nosi sandałów, nawet w tropikach, lecz sportowe pełne obuwie oraz skarpetki), będąc w posiadaniu "ochraniaczy" na stopy zaoferował je teściowej. Zatem ujrzałam jak moja mama zakłada na swoje stopy (w rozmiarze 37) skarpety zięcia (rozmiar 45). Urocze, naprawdę. 

Zanim jednak do mnie dotarli zdążyłam nawiązać kontakt wzrokowy z jakimś mnichem, który mnie zawołał i bez zbędnych pytań zaczął zawiązywać mi na prawym nadgarstku białe bawełniane nitki, mamrocząc coś pod nosem i robiąc kilkanaście supłów. Z przewodnika wiedziałam, że świątyniami opiekuje się mnich-zarządca, który na dole ma swoją willę i który ustawił przy niej tego wielkiego złotego Buddę, wydaje też gazetę buddyjską, ma radiową i telewizyjną rozgłośnię. Założył też fundację i uniwersytet. Kogoś wam przypomina? No właśnie... To on we własnej osobie motał mi sznurki. Wiedziałam, że za nitkę, która jest rzekomo najdroższym błogosławieństwem na świecie (w przeliczeniu na dolary za metr) - trzeba mnichowi zapłacić.  Mama nagle też zachciała taką bransoletkę, więc zaprowadziłam ją do mnicha, który zawiązał supły na jej ręce, za kolejny datek. Mama zdjęła nitkę jeszcze na Sri Lance, gdy się tylko lekko przybrudziła, ja swoją odważyłam się usunąć dopiero jakieś kilka tygodni temu, gdy naprawdę okropnie wyglądała - bura i postrzępiona. Nosiłam ją dobre pół roku...

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Świątynie w jaskiniach - krużganek[/caption]

Zaczęliśmy wreszcie wizytować jaskinie. W pierwszej (jest najmłodszą świątynią, z 1927 r. i najmniejszą) jest 10-metrowy posąg odpoczywającego Buddy. W kolejnej znaleźliśmy kilkadziesiąt posągów Buddy oraz malowidła na sklepieniu jaskini, bardzo misterne.

[caption id="" align="aligncenter" width="518"] Druga świątynia[/caption]

W kolejnej jest ciekawa figura króla Rajasinthe, który jest ubrany po europejsku w spodnie, u pasa wiszą mu krzyżyki a na głowie ma europejską koronę. I jakie niebieskie oczy!


Podobno w świątyniach Dambulli znajduje się najwięcej malowideł Buddy na świecie! Jakby tak policzyć, to nie dość, że posągów jest kilkadziesiąt, to i wizerunki malowane trzeba doliczyć. Oprócz Buddy są tu posągi tzw. bodhisattwów (świętych buddyjskich), bogów hinduistycznych oraz królów lankijskich (jak ten własnie wyżej wspomniany). Oczywiście nie byliśmy świadomi znaczenia wielu symboli, które dla każdego buddysty są czytelne i wyraźne. W posągach liczy się każdy gest, odgięcie palca u ręki, ułożenie nóg. Milion szczegółów, często niezrozumiałych, ale i tak wrażenie było ogromne.


W którejś z jaskiń doszło do zabawnego przejęzyczenia. Otóż w prawie każdej jaskini stały skrzynki na ofiary - po ang. donation. Przy jednej mama nagle zapytała, dlaczego te posągi są zaminowane, czy to w ochronie przed złodziejami? Zamarliśmy z wrażenia, pytamy skąd pomysł taki przyszedł jej do głowy? Jak to skąd, mama na to, przecież napisane na tych paskudnych skrzynkach "detonacje"! Kiedy zrozumieliśmy, nie mogliśmy opanować śmiechu...



I jeszcze widok z przedostatniej świątyni. Na mojej ręce można zobaczyć to bawełniane buddyjskie błogosławieństwo...



Ostatnia (pod względem kierunku zwiedzania) świątynia jest tą najstarszą. I spina jakby w klamrę tę krótką trasę - w pierwszej był przecież posąg leżącego Buddy, odpoczywającego. W ostatniej Budda też leży, ale jest umierający. Po czym to można poznać? Jedna noga lekko ugięta  w kolanie (z przodu nie zobaczycie), szata pomięta, stopy nierówno złączone...



Wychodzimy cicho, nie chcąc naruszyć intymnego momentu...


Po opuszczeniu terenu Złotej świątyni znów małpy wzięły nas w obroty, a właściwie wyczuły najsłabsze ogniwo i za cel sobie obrały miękkie serducho mamy, która na całym świecie dokarmia wszystkie głodne zwierzęta...



Tym razem dostały cukierki. Wedla. Nie wiem, czy lubią, ale zjadły! Ze smakiem.


Schodzimy w dół, tymczasem wiele biało odzianych kobiet zdąża do świątyni, z lotosami w dłoni. Zbliża się pewnie czas jakichś rytuałów religijnych.



A nam już  burczy w brzuchach, więc prosimy Niro o zawiezienie do jakiejś restauracji. Prowadzi nas nieopodal świątyni. Elegancka, pusta. Z basenem. Zostajemy na curry z ryżem. Pelasiunia (moja pluszowa obieżyświatka) zadowala się kwiatem frangipiani...


niedziela, 6 listopada 2016

Pałac na skale, czyli brunetka na Sri Lance cz. II

Poprzednie wspomnienia z podróży na Sri Lankę zakończyłam tuż przed wdrapaniem się na skałę w Sigirija (czytaj tutaj). Czym jest ta wielka atrakcja turystyczna - monolit, na szczycie którego pewien król urządził sobie luksusowy pałac, tworząc też fortecę, bo spodziewał się zemsty brata... 

Forteca powstała w V w., jednak obecnie zamiast murów i katapult widać pozostałości ogrodów wodnych, basenów do kąpieli z podziemnymi tunelami, jacuzzi, łazienki - słowem spa w pełnym wymiarze!

Monolit wznosi się na wysokość 160 metrów. To książę Kassjapa wybrał to niedostępne miejsce - a miał powody. Zabił swego ojca, króla i zwiał przed karą, którą chciał mu wymierzyć przyrodni brat, prawowity następca tronu. Kassjapa zagarnął bezprawnie tron i okopał się na skale, czekając na zemstę brata prawie 20 lat... Więzienie uczynił sobie luksusowe: bogato zdobiony malowidłami pałac był tak naprawdę jego pałacem rozkoszy, w którym sprowadzane z całego świata piękne kobiety umilały księciu życie. Kiedy wreszcie dosięgła go karma - zginął bowiem na polu walki, w Sigiriji utworzono buddyjski klasztor. W XIV w. został on jednak przez mnichów opuszczony i popadł w zapomnienie. W XIX w. na nowo Sigiriję odkryli Brytyjczycy. Obecnie UNESCO otacza je opieką. Jest to jednak miejsce dla Lankijczyków bardzo ważne, zwiedzaliśmy je np. z wycieczką szkolną - pielgrzymują tu starzy i młodzi, bo to część historii ich wyspy. Pielgrzymują też mnisi buddyjscy, bo był tu jednak klasztor, a więc miejsce święte.

Wejście i zejście z monolitu zajmuje ok. 3 godzin. I jest dość proste - stworzono platformy ze schodami, chociaż tuż przed szczytem są one bardzo wąskie i strome. Tereny pałacowe ciągną się od podnóża monolitu, pierwotnie był tu system fos i murów obronnych, a w fosie - krokodyle. Cały kompleks położony jest w pobliżu jeziora Mineria. Ogromnym wysiłkiem wykuto zbiorniki na wodę i spichlerze na żywność, by można było przetrzymać nawet kilkumiesięczne oblężenie. Jedyną drogę na szczyt stanowiły wąskie schodki wykute w skale. Najpierw jednak pokonuje się ogrody tarasowe by dojść do ogrodów kaskadowych - te są umiejscowione na skale, więc teraz najbardziej męcząca część wspinaczki. Schody są wąskie i strome, na szczęście ruch jednokierunkowy, wleczemy się w kolejce chyba tysięcy ludzi. 


Z każdego poziomu można podziwiać otaczającą skałę - dżunglę. A w niej, z daleka widoczny jakiś pewnie 10-cio lub 12-metrowy posąg Buddy. Normalka na Sri Lance :-)



Mijamy grotę z tzw. freskami niebiańskich dziewic. Z króla Kassjapy był prawdziwy koneser - uwiecznione piękne kobiety (niestety nie wolno było ich fotografować) bardzo przypominały mi cudnej urody apsary rzeźbione na ścianach Angkor Watu w Kambodży. Oto jeden z fresków:


zdj. tourslanka.com

Król miał jeszcze tzw. lustrzany korytarz, który pozwalał mu obserwować freski z innego miejsca pałacu. Cuda-wianki.

Dochodzimy do słynnej bramy Lwa. Między potężnymi łapami (tylko tyle z niej zostało) znajdują się schody, uzupełnione wyżej przez stalowe platformy, nota bene przywiezione przez Brytyjczyków z londyńskiego metra... To już droga na sam szczyt monolitu do najbardziej prywatnych apartamentów króla. Niegdyś wiodła przez paszczę lwa, chyba dla wzbudzenia strachu w poddanych. I od tej bramy wzięła się nazwa miejsca - Sigirija to Lwia skała.


Upał sięga zenitu, bo jest południe. Ufffffffffff. Kolejka sprawia, ze posuwamy się wolno w tym skwarze. Na szczycie ani drzewka. Znikąd ratunku. Nie dziwi więc "posterunek medyczny" na tym poziomie. Mam ochotę zemdleć z upału, ale... jakoś dajemy radę. Widzę mnichów w pomarańczowych szatach, fotografują skałę tabletami. Znak czasu :-)



My podglądamy mnichów, sami zaś stajemy się atrakcją turystyczną wycieczki szkolnej. Swoją drogą zwróćcie uwagę, że uczennice chodzą tu w ślicznych białych mundurkach i (mimo skwaru zawsze) mają na nogach czarne getry. Nauczycielka w fantazyjnym kapeluszu.



Zeszliśmy ze szczytu monolitu wprost na parking, na którym czekał nasz wierny kierowca. Oznajmił nam, że z jakichś powodów musi nas opuścić, natomiast zostawia nam zastępcę, swojego kolegę Niro. Wróciliśmy do hotelu, mama czekała wypoczęta. Utwierdziliśmy ją w słuszności decyzji, że nie poszła z nami, nie dałaby rady zważywszy na upał. Postanowiliśmy i my troszkę odpocząć, by drugą część dnia poświęcić na zwiedzanie Dambulli. Poznaliśmy naszego nowego Anioła Stróża, wydał się równie miły jak poprzedni.


Złota świątynia


W Dambulli znajduje się niesamowity zespół buddyjskich świątyń (dokładnie pięciu) wydrążonych w jaskiniach i bogato zdobionych. Poza tym to miasto jest geograficznym środkiem wyspy.


W świątyniach znajduje się aż 150 rzeź Buddy w różnych pozycjach, a nazwę zawdzięczają królowi Nissankamalli, który w XII w. kazał ozłocić wszystkie statuy. Część z nich do dziś jest pokryta tym kruszcem.


Najpierw trzeba przejść przez ogromną złota statuę Buddy, ale nie jest ona tą właściwą - to XX wieczny posąg czuwający nad wejściem do muzeum - nieciekawego, bo kiczowato współczesnego. Omijamy je starannie.



Z lewej strony wchodzi się na schody. Są długie, zakręcają. Po drodze zaczepiają nas liczni handlarze pamiątek. Potem pojawiają się małpy... Mama karmi je słodyczami. Są zachwycone, same odwijają z papierka. Biedne małpeczki. 


środa, 2 listopada 2016

Mumia

Ponieważ walczę z bólem kolan (zachciało mi się ćwiczyć w celach odchudzających - po przysiadach coś się popsuło), od kilkunastu dni po domu walają się kilometry bandaży elastycznych.

Jedne się suszą (po praniu), kolejne nawaniane są różnymi aromatycznymi ingrediencjami typu końska maść, maść ajurwedyjska przywieziona ze Sri Lanki albo liście świeżej kapusty, miażdżone tłuczkiem do mięsa. Kolejne po prostu zostały zdjęte ze wspomnianych kolan i nie zwinięte porządnie w rulonik, bo kto przy zdrowych zmysłach roluje 5 metrów bandaża kilka razy dziennie?
Ponieważ w ciągu tygodnia mojego "weekendowego męża" nie ma, czuję się dość swobodnie. Tak swobodnie, że nie zdążyłam sprzątnąć tego białego bałaganu przed jego przybyciem. Zatem mój ulubiony mąż wpada do domu, rozgląda się po pokojach, jego uwadze nie umykają najwyraźniej kilometry tasiemek, ciągnące się od sypialni po łazienkę i garderobę, wiszące na kaloryferach, malowniczo skomponowane na fotelach, łóżku itp., bo konspiracyjnym szeptem pyta:
- Mamy gościa? Jakaś mumia przyjechała???



zdj. us.123rf.com

Inna scenka, temat ten sam: do okładów na kolana używam liści kapusty, świeżych, więc cała główka tejże leży w kuchni na honorowym miejscu, by była pod ręką. Mąż robi herbatę i pyta ucieszony:
- Ta kapusta to na surówkę do obiadu?
- Nie, to środek spożywczy specjalnego przeznaczenia medycznego...