niedziela, 29 marca 2015

Szynka z Łysych

Robię zakupy w osiedlowym sklepie (Społem). Na stoisku z wędlinami nowość: szynka z Łysych. Pytam pani sprzedawczyni, czy to szynka od górali, bo chyba z miejscowości Łyse, które mi się nie wiedzieć czemu z górami kojarzą.

- Nie, proszę pani, to jest szynka z ogolonych świń - odpowiada z pełną powagą pani ekspedientka.

- Z ogolonych świń? - mamroczę zupełnie zbita z tropu.

Co to jakiś nowy gatunek świń, czy też golą je, ale po co na Boga???? Nic nie rozumiem, ale nie dopytuję więcej, szynkę do spróbowania kupuję. Nawet smaczna.

Parę dni później robimy zakupy w Selgrosie. Jest tam przy wędlinach małe stoisko promocyjne, miła hostessa zachęca do spróbowania szyneczki i innych wyrobów. Stoimy, degustujemy, wzrok mój pada na kolorowe logo producenta wielkie jak koło młyńskie. Zakłady Mięsne, Łyse...

- Oj, proszę pani, to ja już tę szyneczkę jadłam! - chwalę się hostessie, ucieszona. - To jest szynka z Łysych!

- No tak... - odpowiada pani przyglądając mi się. Czy proces dedukcji może być tak radosny?

- To zatem miejscowość?? - upewniam się.

- Oczywiście! - potwierdza hostessa.

- Bo wie pani, w  Społem mi powiedziano, że to szynka z ogolonych świń...

- Słucham? - hostessa wybałuszyła na mnie oczy.

- Ach, nieważne... Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie te Łyse, gdzieś w górach?

- Nie, tak na północ od Warszawy...



Tu pytanie do Was: czy ekspedientka w Społem wykazała się poczuciem humoru czy kretynizmem? Co sugerujecie? Ja mam swój typ...



rys. z sadurski.com

czwartek, 26 marca 2015

Lola, czyli koci kartel

Lolka owinęła nas sobie wokół... łapy w białej rękawiczce. Ten koci kartel stosuje wszystkie chwyty, by dostać to, czego potrzebuje. Na porządku dziennym są: wymuszenia, terror, szantaż, stosowanie opłat za przejazd (myto), nieustanna inwigilacja...


Kartel zadomowił się na posesji tuż przy wyjeździe z garażu (sami przyłożyliśmy do tego rękę, budując tam Loli dom z bali, wyłożony pluszem i styropianem, z zadaszonym
tarasem - jadalnią). Ma nas więc na oku. Ilekroć chcemy wyprowadzić samochód, by pojechać np. do pracy (w której zarabiamy grube pieniądze na chrupki), musimy odwrócić jej uwagę, podając posiłek. W przeciwnym razie Lola rzuca się pod koła, przeskakując tuż przed maską z lewej na prawą i odwrotnie. Wieczorami wygląda to jak w thrillerze – reflektory samochodu powiększają cień Loli na ścianie garażu do gigantycznych rozmiarów - ma się wrażenie, że przed maską niespokojnie przechadza się tygrys… Wrażliwe jednostki (np. sercowy pasażer) mogą paść ofiarą kartelu!
Bywa, że parę razy w ciągu dnia wjeżdżamy i wyjeżdżamy z garażu, więc myto płacone jest wielokrotnie. Paczki chrupek znikają zatem w zastraszającym tempie, pomniejszając nasz domowy budżet w identyczny sposób jak wydatki na paliwo. Koci kartel ma mimo to (chrupek i saszetek oraz pasztecików) niezły apetycik na dziczyznę – często przy kocim domku znajdujemy ślady konsumpcji. Wtedy ze łzami w oczach muszę sprzątać piórka biednego ptaszka, który nie był na tyle czujny, by ustrzec się zabójczej broni kartelu – pazurów.
Inwigilowani jesteśmy całą dobę. Kiedy nawet nie poruszamy się samochodem, ale wychodzimy z domu bądź do niego przychodzimy, koci kartel zawsze wypatrzy nas z daleka. Siedzi zazwyczaj na słupku ogrodzenia, albo zasadza się w ogródku sąsiada naprzeciwko i gdy tylko nas rozpozna, pędzi z miaukliwym, głośnym oskarżeniem o głodzenie zwierząt i szantażuje nas złożeniem skargi do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Ulegamy. Zawsze.
Okna naszego mieszkania wychodzą na 4 strony świata. I zapewne z  każdej jesteśmy obserwowani przez koci kartel. Wprawdzie z dwóch stron mniej korzystamy, więc trudno to potwierdzić, natomiast strona wschodnia i zachodnia  jest często używana, więc znajduje się pod stałym obstrzałem. Wystarczy np. otworzyć okno w sypialni do wietrzenia (na I piętrze), by napotkać głodny wzrok kartelu, który siedzi naprzeciwko, u sąsiada w ogródku. Gdy  przez otwarte okno spojrzymy lekko w dół, by sprawdzić np. kondycję roślin na skalniaku, to możemy być pewni, że czekać tam na nas będzie kocia mordka. Podobnie jest od strony zachodniej – jakiekolwiek (nawet ciche, gdy nie rozmawiamy i nie szczękamy filiżankami, a kawę przełykamy w szlafrok) pobyty na tarasie, a już szczególnie podczas weekendowego śniadania, zakłócane są przez żałosne jęki kartelu, domagającego się: chrupek, uwagi, pieszczoty. Nadmienię tylko, że taras znajduje się na I p. i jest otoczony balustradą - murkiem, więc teoretycznie koci kartel nie może nas z dołu widzieć... Ale słyszy siódmym zmysłem chyba.
Ostatnio kartel znalazł sobie nową rozrywkę: ciągnie nas na ogród. Koci domek znajduje się od frontu domu, od wschodu, natomiast ogród jest po zachodniej stronie. Brama domu znajduje się od północy, zatem jak się przychodzi od strony wschodniej i chce się wejść do domu, nie przechodzi się przez ogród. Kartel jednak wymusza na nas zmianę kierunku i planów. Nic dziwnego, teraz, wiosną jest tam ciekawie – przede wszystkim ptaszki kląskają, są ekscytujące dla kartelu rzeczy do roboty (mordowanie). No i są psy sąsiadów, które można powkurzać. Jak jest widno to się nawet dajemy na ogród zaciągnąć – Lola robi z nami obchód roślin i drzewek, potem bawimy się wędką itp. Ale ostatnio zaczęła ciągnąć nas na ogród po nocy – a my nie dość, że jak to człowieki wzrokowo jesteśmy ułomni, w ciemnościach niewiele widzimy, to jeszcze posługiwać się bronią i mordować nie umiemy!
Może się jednak zdarzyć, że i w tym ulegniemy, przystępując do kociej mafii. Wiecie, z kocim kartelem nie ma  żartów!



wtorek, 24 marca 2015

Warsaw story

Wczoraj miałam okazję zajrzeć do "stolycy". Uwielbiam to miasto, dawno tam nie byłam, więc z przyjemnością po raz kolejny  zabawiłam się w "podróżną" damę do towarzystwa...

Znowu Andrzejek miał coś do załatwienia, najpierw w Piastowie, potem w samej Warszawie. Dojechaliśmy więc samochodem do Piastowa, on tam został na parę godzin razem z autem, a ja postanowiłam w tym czasie przedostać się do centrum miejską komunikacją -  w Piastowie nie było co robić. 

Pogoda była bajeczna, chyba dlatego uciekł mi autobus, bo nie spieszyłam się na przystanek. Poszłam szukać alternatywy na dworzec kolejowy - tu przecież kursuje SKM! Kupiłam bilet 90-minutowy i rozkoszowałam się słoneczną jazdą ni to metrem, ni to tramwajem. Dosłownie rozkoszowałam się, ponieważ kolejne przystanki zapowiadał swoim seksownym głosem mój  ulubiony lektor filmów w tv - Maciej Gudowski (chociaż mogę się mylić co do nazwiska, natomiast pewna jestem, że to głos znany i "filmowy" bardzo...).

Już po kwadransie znalazłam się w okolicy Dworca Centralnego. Jeszcze rano miałam w planie shopping w Złotych Tarasach, ale było zbyt pięknie, wiosennie, warszawsko, więc doszłam do wniosku, że zakupy to straszna nuda.  Ileż można oglądać ciuchy i buty? Ciekawiej będzie powłóczyć się po miejscach, które darzę sentymentem z czasów gdy dekadę temu pracowałam tu przez kilka lat w tzw. "koncernach mediowych" :-)

IMAG1014Wyszłam z podziemi przy Pałacu Kultury, zwanym przez niektórych warszawiaków Pajacem, który natychmiast stał się wdzięcznym obiektem moich sweet foci. Zawsze mi się podobał...

Zegar na wieży przypomniał mi jednak, że mam do wykorzystania jeszcze godzinę jazdy komunikacją miejską i powiem szczerze, że nie z lenistwa (bo chodzić uwielbiam), ale z potrzeby słuchania cudownego głosu lektora wsiadłam do pierwszego z brzegu tramwaju i pojechałam w stronę Pragi. Dojechałam pod Stadion Narodowy, wysiadłam, przyjrzałam się biało-czerwonemu koszykowi (błeeeeeeeeeeeeeee), przesiadłam się na powrotny tramwaj (wszystko przez Gudowskiego), a potem znowu się przesiadłam... I tak przez godzinę, bo poza powodem numer jeden był jeszcze i ten, że trochę oszczędna jestem - zapłaciłam, to jadę! :-) 

Moja przyjaciółka zwróciła mi właśnie uwagę, że zachowywałam się w Warszawie jak red. Kuźniar, który przesiaduje na zajezdni, bo nabył bilet 20-minutowy!



 

Widocznie w stołecznym powietrzu lata mór sknerstwa! Kiedy wreszcie wyjeździłam zakupiony czas (nie wiem, jak na tym wyszło stołeczne przedsiębiorstwo komunikacyjne - chyba żaden pasażer nie wyciera siedzeń w tylu środkach w tak krótkim czasie!), ruszyłam Nowym Światem ku Krakowskiemu Przedmieściu... Prawa strona zalana był słońcem, lewa w cieniu. Po prawej kusiły więc stoliki, europejskim zwyczajem wysunięte przed restauracjami na chodnik i zapraszające do relaksu... No to się nie oparłam, zwłaszcza że od tych tramwajowych pętli wyschło mi w gardle i burczało w brzuszku. 

Pocieszyłam się szybko bruschettą i zimnym piwem, siedząc przy stoliku na ulicy i podglądając warszawski szyk. Bo to, w czym chodzi się na Nowym Świecie wyznacza modowe kierunki. Jednak nic szczególnego, oprócz studentki w srebrnych trampkach i złoto-srebrnej skórzanej ramonesce nie zaciekawiło mnie jako supertrend.

Ruszyłam dalej, bo umówiona byłam ze znajomymi i zanim otrzymałabym telefon, że mają już dla mnie czas, chciałam dotrzeć do Starówki. Mijając Pałac Prezydencki          natknęłam się na kilka ekip telewizyjnych i małą grupkę obserwatorów zmiany warty pod pomnikiem Poniatowskiego. Gdy ujrzałam jednak, że ustawiane są znicze pod portretem śp. Marii Kaczyńskiej szybko stamtąd umknęłam, zastanawiając się gorączkowo, czy to dziś jest 10 kwietnia????? Za skarby świata nie chciałam znaleźć się, choćby przypadkiem, w jakimś telewizyjnym serwisie informacyjnym spod pałacu...

Dotarłam do Placu Zamkowego, zdążyłam zrobić sweet focię kolumnie Zygmunta gdy zaniepokoiły IMAG1024mnie głośne, dziwaczne pomrukiwania, które kojarzyły mi się raczej z ZOO albo jakimś safari. Nie myliłam się - nieopodal siedział wielki pluszowy miś panda... na wrotkach i żałośnie jęczał. Żaden przechodzień nie zwracał na niego uwagi, a może on był głodny, nieszczęśliwy, zagubiony albo samotny???? Co za znieczulica społeczna! Gdy już-już miałam się zająć miśkiem, zadzwonili znajomi i popędziłam na spotkanie.

Są to ludzie, których poznaliśmy na wyprawie do Syrii, Jordanii i Libanu, 10 lat temu. I cały czas podtrzymujemy te kontakty, czasem wysyłając sobie tylko pozdrowienia z różnych stron świata, bo z nas tzw. globtrotuary. O pozdrowieniach z Islandii już pisałam tutaj... Czasem jednak uda nam się zobaczyć face to face, i są to bardzo miłe chwile, bo rozrywkowa z nich para. Zaczęliśmy na słodko - od Wedla, tam doszedł do nas Andrzejek i już w komplecie poszliśmy na obiad do Sfinksa. Jerzy ordynował nam (poza kierowcą) do posiłku drinki pod nazwą wściekły pies, pewnie znacie - wódka z tabasco i sokiem malinowym.... O rany, ale te psy wchodziły! Wódkowa nie jestem, ale ten drink mi smakował. Co więcej - żadnych skutków ubocznych...

Miło się ucztowało, ale czekał nas powrót do Wrocka. Z żalem rozstaliśmy się i późnym wieczorem byliśmy już w domku.

A w nocy... przyśniła mi się Warszawa:  Sen o Warszawie

piątek, 20 marca 2015

Perfumy, legendarne Cannes oraz hazard, czyli Beatka na Lazurowym Wybrzeżu

Niebawem upłynie miesiąc od mojej podróży na Lazurowe Wybrzeże, spieszę więc dokończyć relację. Niceę oraz Menton, gdzie odbywał się karnawał i wielkie święto cytrusów już opisałam tutaj. Pozostaje jednak jeszcze parę innych ciekawych miejsc…

Kolejnego dnia naszego pobytu na Cote d’Azur wybraliśmy się (z Nicei, w której mieliśmy naszą bazę wypadową) do pobliskiego Grasse. To prowansalskie (i francuskie w ogóle, a nawet światowe) centrum perfumiarstwa, położone jakieś 40 km na zachód od Nicei. W tym urokliwym miasteczku od XVIII w. produkuje się esencje wykorzystywane we wszystkich francuskich (i wielu innych) perfumach. Tu właśnie kończy się powieść Suskinda "Pachnidło" i tu kręcone były sceny do ekranizacji tej powieści. Musiałam więc tam być, by wywąchać nowy zapach do mojej kolekcji!!!
Inny ciekawy fakt związany z miastem to ten, że w Grasse zmarła Edith Piaf (w 1963 r.), oraz że przez 22 lata mieszkał tu Iwan Bunin, rosyjski pisarz-noblista. Z kolei nasz Karol Szymanowski mieszkał tu 3 miesiące tuż przed śmiercią w Lozannie. A miastem partnerskim Grasse jest m.in. Opole.


Grasse jest śliczne, ale żałowałam trochę, że byliśmy tu w lutym, gdyż oprócz mimozy i kwiatów na rabatach nie widzieliśmy (i nie czuliśmy) zbyt wielu kwitnących krzewów. Ponoć gdy zwiedza się Grasse wiosną i latem turystów odurza woń rosnących wokół tej miejscowości perfumiarskich roślin. Niezwykłą liczbę roślin "na zapachy" w Grasse hoduje się dzięki glebie - gliniasto-kredowej. Wszystkie są uprawiane na sporych hektarach w dolinie – stanowią surowiec dla trzech istniejących do dziś wytwórni: Galimard (od 1747 r.), Fragonard i Molinard (1849 r.). Wiecie, że tu nawet fiołki się uprawia jak lawendę – szeregami, w kępkach? Widziałam to na starych ilustracjach w muzeum perfumiarstwa u Fragonarda. W mieście jest jeszcze inne, niezależne muzeum perfumiarstwa – międzynarodowe, ale było akurat (wtorek) nieczynne. Wszystkie 3 wytwórnie są w niedużej odległości od siebie, a błąkając się uliczkami Grasse wykryłam jeszcze czwartą.
fajne okiennice w Grasse
Fragonard mnie zanęcił plakatami rozwieszonymi w całym mieście, które ogłaszały, że 2015 rok jest rokiem jaśminu. Co roku bowiem inny kwiat jest „bohaterem” akcji marketingowej. Jaśmin zaś fascynuje mnie od dawna, posadziłam nawet 2 krzewy w ogrodzie (niestety okazały się odmianą bez zapachu...). A mam na jego punkcie fioła od dzieciństwa, gdy zaczytywałam się w przygodach Marka Piegusa, który musiał zmierzyć się z dwoma groźnymi przestępcami – pachnącym jaśminem  Bogumiłem Kadrylem oraz owianym zapachem waleriany Wieńczysławem Nieszczególnym :-P Zapach jaśminu ma więc dla mnie aromat beztroskiego dzieciństwa i lektur czytanych pod kołdrą przy latarce... Czy kogoś może więc  zdziwić moja decyzja o zakupie tych własnie perfum?

W sklepie-muzeum można było obejrzeć film z produkcji – delikatne kwiatki (podobne raczej do naszego białego bzu, a nie do jaśminu) są ręcznie zrywane, starannie przesiewane i pojedynczo umieszczane na dużych tacach posmarowanych tłuszczem (jakby smalcem, łojem? ), którego zadaniem jest utrwalenie jaśminowego  aromatu. To oczywiście dopiero początek ekstrahowania woni.  Niezwykle praco- i czasochłonna robota! Zbieracze, których zawód dziedziczony jest tu z pokolenia na pokolenie, w ciągu godziny zbierają nawet 7 kilogramów kwiatów! Oczywiście, nie wszystkie kwiaty wykorzystywane do sporządzania esencji pochodzą z Grasse - np. róże zbiera się tutaj, ale i sprowadza z Bułgarii.
Z zapachem jaśminu w głowie i nosie włóczyliśmy się jeszcze uliczkami Grasse podziwiając stare (z XVII i XVIII w.!) kamienice, wąskie uliczki, albo pomnik perfumiarza – współczesne (bo z 1997 roku) dzieło naszego rodaka Tomka Kawiaka.
Rzeźba Tomka Kawiaka z 1997 na podst. grawiury z XVII wieku! Cudo

Nigdy wcześniej o takim artyście nie słyszałam, a dzieło - znakomite, zresztą - oceńcie sami (z lewej)!Zajrzeliśmy do wszystkich trzech perfumiarzy, a nawet do czwartego - mniej znanego. U Molinarda np. nabyliśmy przepiękne mydełka w kształcie i aromacie połówki cytryny… Będzie fajna zapachowa pamiątka...
Nie chciało nam się wyjeżdżać z Grasse, ładnie położonego na zboczach (na wys. 300-400 m npm), z widokiem na zielona dolinę, ale trzeba było przecież wracać do Nicei na kolację i wieczorną część karnawału - corso świateł i muzyki. Wsiedliśmy do autobusu (nasz ulubiony rodzaj tutaj lokomocji - wszystkie kierunki wybrzeża, jak pisałam - za 1,50 euro!), trafiając na jakiegoś szaleńca za kierownica, który po wąskich, alpejskich drogach gnał autobusowym smokiem z prędkością 100 kilometrów nie patrząc na ograniczenia! I nie przystopowały go nawet dwa wypadki drogowe, mijane po drodze...

Gdy mimo to szczęśliwie dojechaliśmy do Nicei, było już ciemno. Świetna pora na rozpoczęcie wieczornej parady! Tradycyjnie więc okopaliśmy się w naszym stałym miejscu, przy piwie, by podziwiać wieczorowe wydanie oświetlonych pięknie, kolorowych platform, artystów, muzyki. 
                                      Oto Król Karnawału w wersji wieczorowej :-)
Do domu wracaliśmy na piechotę, ponieważ komunikacja autobusowa w Nicei kursuje do... 21.30. Potem są wprawdzie autobusy nocne, ale wtedy jeszcze tego nie rozeznaliśmy, a na taksówkę szkoda nam było kasy. Tak więc około 4 kilometry machnęliśmy pieszo, idąc Promenadą Anglików w stronę lotniska i mijając prawie  na każdym rogu, niekoniecznie pod hotelami - barwne ptaki nocy. Były nawet prostytutki-transwestyci. Nicea by night i jej życie nocne w pełnej krasie! Do domu dotarliśmy grubo po pierwszej, zanim się położyliśmy była już chyba trzecia...
Kolejnego dnia postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w podróżach i zanurzyć się ponownie w Niceę. Nie byliśmy jeszcze przecież na typowym prowansalskim targu (Cours Saleya), chcieliśmy też wdrapać się na Wzgórze Zamkowe, zwiedzić cmentarz - ponoć jedną z trzech najpiękniejszych nekropolii świata, i dostać do portu. Pogoda była bajeczna, a zdjęcia - bardzo udane:

Widok na Niceę ze Wzgórza Zamkowego:


Nicea w pełnej krasie

Potem zawędrowaliśmy na starodawną nekropolię, która położona jest na zboczu tego wzgórza - jedna jest żydowska, druga katolicka. Takiego zgromadzenia niesamowicie rzeźbiarskich nagrobków dawno nie wiedziałam. Wśród znanych osobistości tu spoczywających jest Jelinek-Mercedes - córka twórcy automobilu, która dała imię marce Mercedes. Zrobiłam chyba z tysiąc zdjęć, bo stare nekropolie to moja słabość, no ale ich wszystkich tu nie zmieszczę... Wystarczy Wam może jeden nagrobek, trochę zresztą przerażający lub symboliczny (tak po chrześcijańsku):

Anioł wzywa zmarłego
Potem zeszliśmy do portu i znaleźliśmy w okolicy niezwykłą wytwórnię słodyczy z owoców i... kwiatów. Kandyzowane i zdżemowane pyszności - owoce to pryszcz, ale kandyzowane kwiaty??? Ja oszalałam na punkcie... marmoladki z fiołków...


Pyszności z Floriana - tak się je robi...

Nicejski dzień był zatem bardzo udany. Wróciliśmy do domu na kolację, bo zaplanowaliśmy ucztę z owoców morza - pasta z mulami w sosie pomidorowo-czosnkowym (po prowansalsku).
Następnego dnia znów wycieczka - tym razem chcemy zobaczyć Antibes i Cannes. Bliżej, po drodze było Antibes - malownicza kurortowa miejscowość z wielkim portem, w której cumują wypasione jachty. Miałam plan zapoznania jakiegoś przynajmniej półmilionera, a właściwie dwóch, bo były z nami dwie singielki, którym przydałby się towarzysz na resztę życia... Jego niewątpliwą zaletą byłoby posiadanie jachtu, gdyż ponieważ liczyliśmy na jakieś wspólne potem wyprawy na Karaiby :-)
Co ciekawe, miastem partnerskim Antibes jest Dezencano we Włoszech, nad jeziorem Garda, gdzie Gosia - nasza towarzyszka podroży mieszkała przez ponad 20 lat! Jak to się potrafią spleść różne ścieżki...

W Antibes, mieście Picassa (który tu mieszkał i tworzył swoje ceramiczne dzieła) jachtów pięknych było co niemiara, ale kręcący się na nich mężczyźni nie byli, niestety, ich właścicielami. To obsługa sprzątająca i pielęgnująca jachty podczas zimowana, lub przygotowująca je do sezonu. Buuuuu. Powłóczyliśmy się jednak po miasteczku, był akurat targ staroci i Gosia nabyła sobie śliczną zabytkową tacę, ja natomiast na innym targu - ciuchowym nabyłam sweterek z perełkami. Byliśmy też w hali owocowo-warzywnej, gdzie ilość oliwek w różnych rozmiarach, smakach i kolorach wręcz porażała. Intrygowały mnie też bardzo kiszone cytryny. Nie było jednak co w Antibes zwlekać, bo trzeba było dojechać do Cannes.
No to dojechaliśmy. Na głównym placu przy porcie zrobiłam zdjęcie Pelasiuni (to pluszowa owieczka, którą zabieram we wszystkie podróże ku rozbawieniu moich bliskich. Nic na to nie poradzę, że jestem dzidzia-piernik!) Pelasia ma więc swoją sweet focię w Cannes, jak rasowa gwiazda filmowa...
Podążyliśmy ku Pałacowi Filmowemu, po drodze mijając odciśnięte ślady łap ekranowych celebrytów. Sam pałac nie zrobił jednak na nas żadnego wrażenia. Betonowo-szklany bunkier z lat 80., w owych czasach może i nowoczesny, razi przez nieudany kontrast z przepięknymi, XVIII wiecznymi kamienicami.
Za nim, bulwarem La Croisette nad morzem, ale dużo krótszym, węższym i mniej okazałym, niż Promenada Anglików w Nicei, dotarliśmy  do słynnego hotelu Carlton. I, niestety, nie spotkaliśmy po drodze ani jednej gwiazdy! Skandaliczny skandal. Sam Carlton ciekawił mnie ze względu na plotkę, że jego dwie kopuły to kopia piersi Pięknej Otero (La Belle Otero) - słynnej hiszpańskiej tancerki, skandalistki i metresy królów i książąt, która zmarła w Nicei w 1965 r. (nota bene na cmentarzu nicejskim nie ma jej grobowca, a wielu turystów odwiedza nekropolię właśnie ze względu na Belle Otero).
Przez Cannes się więc jedynie przemknęliśmy, nie robiąc zakupów u Diora ani Prady czy Pateka, wróciliśmy na plac przy porcie, by zdobyć wzgórze zamkowe dla panoramy miasta. Zrobiło się późno, więc wróciliśmy do Nicei.
Ostatniego dnia przed wylotem postanowiliśmy zdobyć Monaco i zagrać w słynnym kasynie Monte Carlo (które jest jakby dzielnicą tego księstwa-miasta-państwa). Przez Monaco przejeżdżaliśmy pierwszego dnia, gdy jechaliśmy na cytrusowe święto do Menton i zakonotowaliśmy sobie, że państewko to godne jest zobaczenia. Zatem w piątek przyszła na nie kolej. Ogarnięci hazardowym amokiem pierwsze kroki skierowaliśmy do kasyna. Co z tego, że było dopiero południe?


 Przed kasynem w Monte Carlo. Jeszcze nie przegraliśmy naszych 5 euro...

A. zastanawiał się, czy powinien mieć krawat, którego nie miał, obawialiśmy się ogólnie jakichś restrykcji ubiorowych, tymczasem... do kasyna w Monte Carlo może wejść każdy, byle nie miał ze sobą: psa, parasola, kapelusza, aparatu foto, kamery , a telefon trzeba wyłączyć (nie można po prostu robić żadnych zdjęć. Nawet lewym okiem). Na zabawę w ruletkę i Black Jacka przeznaczyliśmy 50 euro i już na wstępie mały zgrzyt - wejść można wprawdzie bez krawata, ale i tak  trzeba zapłacić po 10 euro od osoby. A we wnętrzu wszak kryształowe żyrandole i przepych znany mi tylko z  filmów o Jamesie Bondzie... A. dopytał o stawki. W ruletkę minimalny zakład to 5 euro, w Black Jacka (którego ćwiczyliśmy namiętnie w domku od kilku miesięcy) - od 25 euro za wejście do gry. Hmmm. Postanowiliśmy obejść się smakiem i wybraliśmy mniejszy, nowszy budynek też kasyna, ale gdzie na 2 poziomach są rozlokowane automaty do gry. I to jakie!!!! Ten świat jest nam nieznany, więc zadziwił nas widok nobliwych, starszych pań i panów, z wypiekami na twarzy siedzących przed różnymi automatami i grających zaciekle. No no, przy nich wyglądaliśmy na młodziutkich, więc wszystko, co hazardowe najwyraźniej jeszcze przed nami. Odszukaliśmy sobie automat do ruletki - prawdziwy, tylko bez krupiera, bo za szybą, a kulkę samemu się wrzucało takim specjalnym tłoczkiem. Przegraliśmy 5 euro w czasie pół godziny i usatysfakcjonowani (pobytem w jaskini hazardu i małą stratą finansową) wyszliśmy z kasyna.
Monte Carlo jest piękne, bo to jeden wielki ogród, poszliśmy też nad morze by zerknąć na kasyno od tyłu - chciałam zobaczyć, gdzie Bond wychodził na brzeg w stroju nurka, pod którym zawsze miał smoking... Okazuje się, że to nie mogło być tu - brzeg jest tu stromy i zabudowany apartamentami uwieszonymi skały.
                                                   Kasyno od tyłu i tropikalny ogród

Potem udaliśmy się do Zamku książęcego, by odwiedzić Grimaldich. W katedrze po drodze zobaczyliśmy grób Grace (mamie zależało) i księcia Rainiera, który zmarł stosunkowo niedawno. Mijaliśmy Muzeum Oceanograficzne - miałam ochotę wielka wejść, ale czasu tyle już nie było...
Powłóczyliśmy się po Monaco, które jest bardzo maleńkie (niecałe 2 kilometry kwadratowe), położone na skałach i naprawdę dokonuje cudów, by na tych kilometrach dwóch zmieścić wszystko, stąd takie widoki: stłoczone starocie z wieżowcami. Ostatnio widziałam nawet w tv, że stadion piłkarski tu wybudowali - gdzie oni to zmieścili???

Monaco było ostatnią naszą wyprawą w czasie tych króciutkich wakacji lutowych na Lazurowym Wybrzeżu. Może to wszystko zwiedzaliśmy trochę po łebkach, ale chyba i tak sporo udało się zobaczyć. Liznęliśmy lazuru, słońca mniej jak widać na zdjęciach, ale i tak naładował nam ten pobyt wewnętrzne baterie....

środa, 11 marca 2015

Mimozami wiosna się zaczyna…

Nie, to nie jest mój błąd, ale botaniczna korekta wiersza Tuwima. Mimozy kwitną bowiem… na wiosnę! Przekonałam się o tym naocznie oraz nosem – na Lazurowym Wybrzeżu, w lutym!


Polecieliśmy pod koniec lutego na karnawał do Nicei – stolicy francuskiej Riwiery. Nie wiedziałam wcześniej, że to drugi po Paryżu port lotniczy Francji. A więc  albo „miłosną stolicę świata”, albo stolicę lazurowego wybrzeża Prowansji wybierają turyści…

Już na lotnisku w Nicei zniewolił mnie niesamowity zapach jakichś kwiatów. Czekaliśmy na niezwykle zielonym lotniskowym parkingu na właścicielkę apartamentu, który wynajęliśmy, a która zaofiarowała się nas podwieźć. Miła niespodzianka! W dodatku nie była to uprzejma Francuzka lecz, jak się okazało, Natalia, Ukrainka mieszkająca tu od 6 lat. Podjechała citroenem C3 i bez mrugnięcia powieką zapakowała 4 dorosłe osoby z 2 wielkimi walizkami oraz 4 podręcznymi torbami do swego małego autka. Drugą walizkę trzymaliśmy wprawdzie na kolanach, siedząc we trójkę na tylnym siedzeniu, ale co tam!

Mieszkanie od lotniska dzielił mały dystans dwóch przystanków, ale i tak zdążyłam zauważyć, że Nicea to jeden wielki ogród. W oczy rzucają się palmy różnych kształtów i kolorów, barwne kwiaty na rabatach (maki!) i żółte drzewa mimozy. W basenie Morza Śródziemnego to właśnie mimozami wiosna się zaczyna. Gosia, która mieszkała ponad 20 lat we Włoszech wspomina, że te właśnie kwiaty wręczali Włosi paniom na Dzień Kobiet! Na Lazurowym Wybrzeżu byliśmy przed marcem, ale i tak wiele osób chodziło z mimozowymi bukietami, bo były one też częścią kwiatowej bitwy, którą wypowiadali publiczności uczestnicy ulicznego kwiatowego corso karnawałowego.

Pierwsze wrażenie z Nicei było więc mocno botaniczne i perfumiarskie wręcz. Prawdziwy francuski charme i szyk! Miasto jest pięknie położone: nad Zatoką Aniołów, za plecami ma przedgórze alpejskie. Z jednej więc strony patrząc widzi się turkusowe morze, za miastem widać śnieżne czapy gór, a pomiędzy nimi budynki w  zieloności palm, mimoz, kwiatów przeróżnych – raj dla zmysłów! Wisienką na torcie jest Wzgórze Zamkowe z ruinami zamku książąt prowansalskich z XII w, górujące nad zatoką.

P1180848

Nasz plan pobytu oscylował wokół najstarszego ponoć w Europie, nicejskiego karnawału, oraz święta cytrusów w małej miejscowości Menton przy granicy włoskiej, którego mieszkańcy na czas tej fiesty wykonują ogromne cytrusowe instalacje. Chcieliśmy też zobaczyć inne atrakcje: Cannes, Monaco, Antibes, pojechać do Grasse –  urokliwego prowansalskiego centrum perfumiarstwa. Bogaty plan trzeba było upakować w 6 pełnych dniach, bo dzień przylotu i wylotu już nie bardzo się do tego nadawał....

Zaraz następnego dnia po przylocie ruszyliśmy w Niceę. Było to proste, bo od lotniska do starówki wiedzie brzegiem morza szeroki deptak: Promenada Anglików. Nazwana tak na cześć nacji, która przyjeżdżała tu licznie na początku XX wieku uciekając przed szarzyzną klimatu swej wyspy i która stworzyła z Nicei prawdziwy kurort, tętniący życiem. Bywali tu (i na całym Lazurowym Wybrzeżu, dodajmy) wszyscy - królowie, carowie, celebryci, bogacze, ich metresy itd.

Promenada ma ok. 5 km długości i jest popularną trasą pieszych, rolkowych i rowerowych przejazdów. Tłumy wielkie spacerowały razem z nami, pogoda była bajeczna, a maszerując mieliśmy cały czas przed oczami Nizzę, jak nazywają miasto cudzoziemcy. Za plecami startowały i lądowały samoloty – widok był tak uroczy, że nie przeszkadzał nam nawet donośniejszy tego dźwięk.

Plaża w Nicei jest kamienista, morze ma wspaniały, lazurowy kolor (podobnie jak niebo), rozglądając się więc ciekawie wokół i grzejąc kości w słońcu podążaliśmy w stronę starówki. Wraz z nami tłum innych zachwyconych. Na plaży po drodze nie brakowało kąpiących się w morzu, albo dziwaków, jak np. pani ćwicząca jakiś układ choreograficzny (może to było powitanie słońca?) na brzegu, a także psów, dzieci.

P1180855

 

Spacerując podziwialiśmy budynki zwrócone twarzą ku morzu - przeważnie XX wieczne kamienice i hotele. Wśród nich słynny (i piękny nostalgiczną urodą belle epoque) Le Negresco, zbudowany w 1912 r. przez muzyka (Henri Negresco) grającego serenady na cygańskich skrzypcach, który dorobił się fortuny a potem... zbankrutował. W Salonie Royal tego hotelu jest żyrandol firmy Baccarat składający się z 16 tysięcy kamieni. Przed tym hotelem w 1927 r. zginęła Isadora Duncan - słynna tancerka, którą udusił szal wkręcony w koła automobilu.

Współcześnie wejścia do hotelu nadal pilnuje lokaj w liberii, otwierający przed każdym kryształowe drzwi. W hotelowej kawiarni można się napić szampana za... 45 euro lampka!

[caption id="" align="aligncenter" width="450"] Słynny hotel[/caption]

 

Miasto ma długą historię, zostało założone w 300 r p.n.e. przez Greków jako kolonia Nikaia. Potem było częścią Imperium Rzymskiego, stąd są tu pozostałości rzymskie jak łaźnia i amfiteatr. W wiekach średnich panowała tu Genua, która stawiała na wybrzeżu swe (obecnie szalenie malownicze) twierdze.  W czasach współczesnych Nicea leżąc tak bliziutko Włoch sama już nie wie, czy jest francuska, czy może jednak włoska... Labilną tożsamość poznać po języku (mówi się tu miejscowym dialektem) i kulinariach. Potrawy nicejskie, ze znaną sałatką nicejską włącznie, są bardzo podobine do włoskich dań: socca to naleśnik z cieciorki, pissaladiere to mała pizza. Są tu też popularne wypieki podobne do foccacii, a generalnie używa się przecież tych samych, co wszędzie nad Morzem Śródziemnym, składników: niezastąpionej przecież oliwy z oliwek, owoców morza, makaronu, 

[caption id="attachment_2636" align="alignright" width="150"]sałatka nicejska sałatka nicejska[/caption]

pomidorów oraz przypraw.

Pobłąkaliśmy się uliczkami i trafiliśmy o 14.30 na tzw. corso karnawałowe, więc przycupnęliśmy w fajnym miejscu, by poprzyglądać się wielkim platformom z ogromnymi lalkami, które w ustalonej kolejności defilowały przed trybunami ustawionymi na centralnym placu miasta – Massena, by potem zjeżdżać do swoich "stajni". Odbywało się to w  rytmie muzyki, w chmurze

[caption id="attachment_2640" align="alignleft" width="150"]Oglutowana Conchita Wurst Oglutowana Conchita Wurst[/caption]

konfetti i takich kolorowych „glutów” wyciskanych przez publiczność ze sprejów. Śmieszne. 

Tegorocznym hasłem karnawału był "Król Muzyki", więc platformy nawiązywały do niego tematycznie. Były nawet megakopie Conchity Wurst i inne gwiazdy, jak np. śpiewaczki

[caption id="attachment_2638" align="alignright" width="150"]Król Karnawału Król Karnawału[/caption]

operowe. Mozart albo wielki bobas  w roli istoty wydającej (nie)muzyczne chyba dźwięki... Były też karykatury znanych polityków (Putina, Merkel itd.) jako jury konkursu Eurowizji. Były też platformy z karykaturą prezydenta Francji -nieco  ironiczny komentarz jego krajowych decyzji. Króla Karnawału czekał jednak smutny los - na koniec, w pierwszą niedzielę marca miał być bowiem spalony... Nie wiem doprawdy dlaczego karnawał nicejski wypadł w tym roku po Środzie Popielcowej, ale termin tej fiesty jest chyba stały - zawsze to druga połowa lutego. 

[caption id="" align="aligncenter" width="525"] Jedna z platform karnawałowych[/caption]

W poniedziałek pojechaliśmy do drugiego celu naszej podróży - miasteczka Menton (Mentona) leżącego tuż przy włoskiej granicy. Odbywa się tam słynne na cały świat święto cytrusów, ponieważ Menton jest  producentem tych owoców. Wprawdzie od lat 50-tych XX w., gdy większość plantacji wymarzła, cytrusy sprowadzane są zewsząd, nawet z Chin, ale tradycja tej niezwykłej zabawy z owocami pozostała. I właśnie ku czci chińskiej cytryny odbywało się tegoroczne święto.

[caption id="attachment_2642" align="aligncenter" width="300"]Chińska pagoda z cytryn i pomarańczy Chińska pagoda z cytryn i pomarańczy[/caption]

W miejskim parku w Menton zainstalowano wielkie konstrukcje z cytrusów, które nawiązują do sztuki i historii Chin. Można było podziwiać cytrusowego smoka, wachlarz, Buddę, parę pagod, pandę itp. Do kupienia były też mydełka cytrusowe, oliwa z mandarynkami, likier podobny do limoncello włoskiego, dżemy i marmolady, perfumy itp. cytrynowo-pomarańczowe rarytasy. 

Samo miasteczko bardzo urokliwe, z resztkami genueńskiej twierdzy z XII w. oraz absolutnie bajecznym... cmentarzem na wzgórzu, z którego rozciąga się wspaniały widok na port i miasto, z rzeźbiarskimi często lub architektonicznymi nagrobkami. Znaleźliśmy tak kilka polskich grobowców, głównie z XIX w. Nasi tu byli i...niekiedy młodo umierali...

[caption id="attachment_2643" align="aligncenter" width="300"]Widok na Menton z cmentarza na wzgórzu Widok na Menton z cmentarza na wzgórzu[/caption]

Tutaj, w Menton odkryliśmy typowy prowansalski kościół - była to Kaplica Białych Pokutników z taką feerią barw na ścianach, że aż usiadłam z otwartymi z wrażenia ustami, mimo że ten sposób dekoracji już wcześniej w Prowansji widziałam.

[caption id="attachment_2644" align="aligncenter" width="300"]Typowe kolory prowansalskich kościołów Typowe kolory prowansalskich kościołów[/caption]

Po dniu pełnym wrażeń wróciliśmy do Nicei, taszcząc ze sobą oliwę z mandarynkami oraz cytrynowe mydełka z napisem Menton...

ciąg dalszy relacji niewątpliwie nastąpi...

ps. zdj. hotelu Negresco pochodzi ze strony: rosomag.pl

pozostałe są mojego autorstwa

wtorek, 10 marca 2015

Miss(is) Polkowic

W minioną sobotę mąż miał coś do załatwienia w Polkowicach - niedużym mieście koło Lubina. Pojechałam z nim jako dama do towarzystwa, bo... bardzo lubię się z nim wycieczkować!

Pogoda była słoneczna, po drodze widzieliśmy kilka powracających ptasich  kluczy (nie mylić z heblami!), w sumie po niebie przemieszczało się chyba nawet kilkaset skrzydlatych podróżników. Wiosna całą gębą, panie sierżancie, aż serce rosło!

P1190693(1)Andrzejek wysadził mnie w uroczym, kolorowym jak landrynki polkowickim ryneczku i zostawił na jakieś 3 godziny. Miałam więc CZAS. Uzbrojona w aparat fotograficzny ruszyłam do reporterskiej roboty, bo wymyśliłam sobie, że mam wreszcie dużo wolnej chwili, po raz pierwszy (od bardzo dawna) i spokojnie mogłabym podoskonalić swoje (kiepskie) fotograficzne umiejętności. Mogłam uczyć się na tej właśnie miałomiasteczkowej architekturze - taki był plan... P1190689(1)

Ochoczo więc pstryknęłam pierwsze cztery fotki i nagle... coś mnie przystopowało! Najpierw zobaczyłam jeden sklep. Z butami. Tuż obok były dwa kolejne -butiki, a na drugiej ścianie rynku - jeszcze jeden butik i salon fryzjerski.

Aparat zawisł więc bezczynnie na mej szyi, a ja zanurzyłam się w sklepową toń, by przepaść dla sztuki fotografii. Prawdę mówiąc galerie sztuki doskonale się beze mnie obejdą. Natomiast mogłam bez przeszkód pouprawiać inną, znacznie trudniejszą sztukę - zakupowania. PRZEJŚCIE TYLKO DWÓCH ŚCIAN RYNKU ZAJĘŁO MI PEŁNE 3 GODZINY. Wprawdzie pomiędzy butikami wpadłam jeszcze do fryzjera na czesanie, z którego wyszło ścięcie fryzury i jej modelowanie, ale jednak...

P1190698(1)Gdy Andrzejek zadzwonił, że jest już wolny, ja miałam obskoczone zaledwie pół Rynku i niewiele zdjęć, za to w rękach torby z: butami (1 para), bluzeczką, spodniami, apaszką. I uczesaną głowę... Całe szczęście, że dysponuję własną kartą kredytową, to tłumaczyć się z zawartości toreb nie musiałam... Mój nader dyskretny mąż zaniósł tylko moje torby do auta i mogliśmy już razem obejść jeszcze trochę rynek, aczkolwiek czyniliśmy to głownie w poszukiwaniu restauracji, bo burczało nam w brzuchach.

Wylądowaliśmy w małej pizzerii Magnolia, gdzie podają... 60 rodzajów pizz, 20 różnych dań obiadowych, 20 dań z makaronem itp. Zdumieni byliśmy tak szeroką ofertą, w dodatku bardzo miła obsługa, a kiedy zamówiona pizza wjechała na stół, okazało się, że ma rozmiar koła młyńskiego (nie mamy doświadczenia, rzadko bowiem do pizzerii chodzimy, a wygłodniali rzuciliśmy się jak łysy na grzebień...). Zjedliśmy we dwoje zaledwie połowę, dobrze że pani nam zapakowała resztę na wynos...

Wieczorem szłam na spotkanie mojego Klubu 6 Talerzy, więc ubrałam się w świeżo zakupione w Polkowicach: buciki, spodnie oraz bluzeczkę, no i miałam na głowie fryz prosto z polkowickiego salonu. Można stwierdzić, że się w Polkowicach ubrałam (dosłownie!) od stóp do głów. Gdy dziewczyny pytały o miejsce tak udanych zakupów (bluzeczki, buty się też bardzo spodobały, a już fryzura - wow!) - mówiłam prawdę.

Niektórzy może by kręcili nosem, że ubierać się w Polkowicach to tylko ciut mniejszy obciach niż ubieranie się w castoramie, ale co tam! Tamtego sobotniego wieczoru byłam niekwestionowaną miss(is) Polkowic!

Tylko odzieżowo, bo kulinarnie niekwestionowaną mistrzynią fajerek była Gosia, która uraczyła nas:

- consomme z gęsi, z makaronem gryczanym podanym,

- gęsią pieczoną w jabłkach, gruszkach i śliwkach, ze skórką chrupiącą jak chipsy, podaną z puree ziemniaczanym i żurawiną oraz kapustką czerwoną okraszoną rodzynkami,

- cremem caramel.

No i już wiadomo, dlaczego nie podołałam pizzy w Polkowicach tego dnia. Po prostu oszczędzałam brzuszek na wieczorną orgię kulinarną!