W minioną sobotę mąż miał coś do załatwienia w Polkowicach - niedużym mieście koło Lubina. Pojechałam z nim jako dama do towarzystwa, bo... bardzo lubię się z nim wycieczkować!
Pogoda była słoneczna, po drodze widzieliśmy kilka powracających ptasich kluczy (nie mylić z heblami!), w sumie po niebie przemieszczało się chyba nawet kilkaset skrzydlatych podróżników. Wiosna całą gębą, panie sierżancie, aż serce rosło!
Andrzejek wysadził mnie w uroczym, kolorowym jak landrynki polkowickim ryneczku i zostawił na jakieś 3 godziny. Miałam więc CZAS. Uzbrojona w aparat fotograficzny ruszyłam do reporterskiej roboty, bo wymyśliłam sobie, że mam wreszcie dużo wolnej chwili, po raz pierwszy (od bardzo dawna) i spokojnie mogłabym podoskonalić swoje (kiepskie) fotograficzne umiejętności. Mogłam uczyć się na tej właśnie miałomiasteczkowej architekturze - taki był plan...
Ochoczo więc pstryknęłam pierwsze cztery fotki i nagle... coś mnie przystopowało! Najpierw zobaczyłam jeden sklep. Z butami. Tuż obok były dwa kolejne -butiki, a na drugiej ścianie rynku - jeszcze jeden butik i salon fryzjerski.
Aparat zawisł więc bezczynnie na mej szyi, a ja zanurzyłam się w sklepową toń, by przepaść dla sztuki fotografii. Prawdę mówiąc galerie sztuki doskonale się beze mnie obejdą. Natomiast mogłam bez przeszkód pouprawiać inną, znacznie trudniejszą sztukę - zakupowania. PRZEJŚCIE TYLKO DWÓCH ŚCIAN RYNKU ZAJĘŁO MI PEŁNE 3 GODZINY. Wprawdzie pomiędzy butikami wpadłam jeszcze do fryzjera na czesanie, z którego wyszło ścięcie fryzury i jej modelowanie, ale jednak...
Gdy Andrzejek zadzwonił, że jest już wolny, ja miałam obskoczone zaledwie pół Rynku i niewiele zdjęć, za to w rękach torby z: butami (1 para), bluzeczką, spodniami, apaszką. I uczesaną głowę... Całe szczęście, że dysponuję własną kartą kredytową, to tłumaczyć się z zawartości toreb nie musiałam... Mój nader dyskretny mąż zaniósł tylko moje torby do auta i mogliśmy już razem obejść jeszcze trochę rynek, aczkolwiek czyniliśmy to głownie w poszukiwaniu restauracji, bo burczało nam w brzuchach.
Wylądowaliśmy w małej pizzerii Magnolia, gdzie podają... 60 rodzajów pizz, 20 różnych dań obiadowych, 20 dań z makaronem itp. Zdumieni byliśmy tak szeroką ofertą, w dodatku bardzo miła obsługa, a kiedy zamówiona pizza wjechała na stół, okazało się, że ma rozmiar koła młyńskiego (nie mamy doświadczenia, rzadko bowiem do pizzerii chodzimy, a wygłodniali rzuciliśmy się jak łysy na grzebień...). Zjedliśmy we dwoje zaledwie połowę, dobrze że pani nam zapakowała resztę na wynos...
Wieczorem szłam na spotkanie mojego Klubu 6 Talerzy, więc ubrałam się w świeżo zakupione w Polkowicach: buciki, spodnie oraz bluzeczkę, no i miałam na głowie fryz prosto z polkowickiego salonu. Można stwierdzić, że się w Polkowicach ubrałam (dosłownie!) od stóp do głów. Gdy dziewczyny pytały o miejsce tak udanych zakupów (bluzeczki, buty się też bardzo spodobały, a już fryzura - wow!) - mówiłam prawdę.
Niektórzy może by kręcili nosem, że ubierać się w Polkowicach to tylko ciut mniejszy obciach niż ubieranie się w castoramie, ale co tam! Tamtego sobotniego wieczoru byłam niekwestionowaną miss(is) Polkowic!
Tylko odzieżowo, bo kulinarnie niekwestionowaną mistrzynią fajerek była Gosia, która uraczyła nas:
- consomme z gęsi, z makaronem gryczanym podanym,
- gęsią pieczoną w jabłkach, gruszkach i śliwkach, ze skórką chrupiącą jak chipsy, podaną z puree ziemniaczanym i żurawiną oraz kapustką czerwoną okraszoną rodzynkami,
- cremem caramel.
No i już wiadomo, dlaczego nie podołałam pizzy w Polkowicach tego dnia. Po prostu oszczędzałam brzuszek na wieczorną orgię kulinarną!
Nie ma to jak sobie coś nowego sprawić. :) . My kobiety bardzo to lubimy, a przy okazji można Miss Polkowic zostać ;) . Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNo własnie Teresko wyszło szydło z worka - zamiast ambitnego planu foto poddałam się czynności dość przyziemnej, aczkolwiek ulubionej przez wszystkie kobiety... A myślałam, że jestem inna :-)
OdpowiedzUsuń