niedziela, 30 marca 2014

Co za dzień!

Załatwianie spraw w mało znanej dzielnicy rodzinnego miasta może stać się przygodą niczym w podróży zagranicznej...

Musiałam pojechać na wrocławskie Psie Pole. Tylko tam funkcjonuje bowiem serwis sprzętu AGD, który sprzedaje części do Elektroluxa, a ktoś uszkodził mi szczotkę do odkurzacza, nie do zdobycia w normalnych sklepach AGD. Zamówiona tydzień wcześniej czekała na odbiór, a trudno tam w normalny czas dojechać, bo szybko zamykają. Zanim z pracy na Krzykach przedostanę się na Psie Pole - po godzinach jestem, więc jedynie piątek był możliwy, bo krócej siedzę w redakcji. Poza tym na pobliskim Zakrzowie chciałam przy okazji załatwić mamie zabiegi rehabilitacyjne w ramach NFZ, bo na peryferiach miasta mają jakieś ludzkie terminy, a nie np. listopadowe...

Zaopatrzyłam się "GPS", czyli własnoręcznie wyrysowaną ołówkiem mapę dojazdu (na zasadzie: prosto Bora-Komorowskiego, potem skręć w prawo, w Armii Ludowej, w lewo w Irkucką itd.)  -  proste jak drut. Pojechałam.

Serwis znalazłam po kilku zawracaniach, bo nigdzie numeru nie było, a barak, który dwukrotnie mijałam, nie wydał mi się godny uwagi. Złapałam języka na rowerze, nakrzyczałam na biedaka, że na tym "psiaku" nie ma żadnych tablic z nazwą ulicy czy numerami, wydusiłam z niego zeznania i dotarłam do serwisu. Podjeżdżam wreszcie, a to jakaś rampa - doły i wykroty, mój samochód delikatne ma zawieszenie - byłam w strachu, że zawisnę na jakimś wybrzuszeniu. No, dałam radę.

Nabyłam cholerną szczotkę, wychodzę - przeraźliwy gwizd mało mnie na śmierć nie ogłuszył, pod samym serwisem... lokomotywa sobie przejeżdża, zielona w żółte pasy, po torach, które jezdnię przecinają w dwóch miejscach. Przejechała, ostrzegawczo pogwizdując i zatrzymała się gdzieś krzakach. Bosz, dziwne zwyczaje mają na tym Psim Polu, przejazdy lokomotyw, a tory bez sygnalizacji czy szlabanu - no strach się bać.

Dobra, wyjeżdżam ze szczotką, trzeba jechać na Zakrzów do tej całej przychodni. Przystaję przed torami, bo rozglądam się czy ta lokomotywa pojechała sobie na dobre - krzaki widzę, czyli nic nie widzę, chcę jechać, lecz nagle w lusterku wstecznym, na moim tyle jakiś wielki zielony potwór w żółte pasy! Rany boskie, skąd ta straszna lokomotywa siedzi mi na ogonie, przecież stała w krzakach, a ja stoję na drodze, ale czy ona nie jest czasami na musiku??? Z racji gabarytów przynajmniej? Jak wcisnęłam gaz, to te 150 koni, co je pod maską karmię, ryknęło, pół gumy ze zmienionych dopiero co letnich opon zostawiłam na asfalcie, normalnie Formuła jeden, zawał serca i mokre piersi, a to się okazuje, że... tylko podobna w kolorze ciężarówka była!!!!!!

Jadę, próbuję dojść do siebie, trzymam się kierownicy, uspokajam oddech, serce dawno wyskoczyło i leży gdzieś pod pedałem gazu, ale zanim się obejrzałam, chyba ujechałam z kilometr. Sięgam do papierowego GPSa, rozglądam się, ale... ulica nazywa się Okulickiego. Gdzie Armii Ludowej, z której miałam w Irkucką skręcić?????

Nie wiadomo, Psie Pole się chyba skończyło, pola widzę z jednej, z drugiej domki jednorodzinne - jakaś wylotowa ulica. Chyba na Warszawę. Co robić???? Patrzę - kobieta z pieseczkiem idzie. Jest jakiś "język"! Zatrzymuję się, pytam ją o Irkucką. Niedobrze, skomplikowany dojazd. Pytam O Armii Ludowej. Jeszcze trudniej, bo w remoncie rozkopana cała. No to pytam wreszcie o cel - przychodnie na Zatorskiej. A, to w dobrym kierunku generalnie jechałam, ale ta pani mnie zawróciła, więc poczuła się odpowiedzialna, bo sama jest kierowca, a mnie tak zwodzi. Ja na to, ale skąd, przecież ja pytałam panią o tyle ulic, zamiast od razu zapytać  o docelową. Ale pani się upiera, że mnie poprowadzi, bo sama jest kierowcą i wie, jak trudno się połapać. Ja dziękuję bardzo za nadmiar dobrych chęci, ona nadal się upiera, tylko psa odprowadzi i jedzie mnie pilotować. Ja, speszona, zawracam kolejny raz auto, widzę, że pieseczek już trzymany na smyczy przez kogoś innego - i daję w gaz, bo nie chcę tej kobiety fatygować.

Jadę, spieszę się, pusta droga przez pola, więc szybko dość pruję - w lusterku nagle widzę, że goni mnie jakiś srebrny samochód. Dojeżdżam do Mirkowa i skręt znów do Wrocławia wykonuję, on za mną, zrównuje się na lewym pasie - i widzę, że to pani z pieskiem, tylko bez pieska macha do mnie, żebym jechała za nią. To jadę, jest ograniczenie do 70, pani grzeje 100, ja za nią - Bosz, chyba obie mandat zapłacimy. Skręca w osiedle na Zakrzowie, między blokami mnie wiedzie - myślę sobie, że może ona np. do fryzjera jedzie, bo według mego GPSa własnoręcznego, przychodnia powinna być po lewej, a pani mnie na prawo generalnie pilotuje. Ale ufnie podążam czterema kołami za jej Volkswagenem. Zatrzymujemy się przed jakąś niepozornie wyglądająca bramą w bloku. Rety, jeju, jeju! Przychodnia!!! W życiu bym tu nie trafiła bez tej pani!!!!

Podziękowałam, ale czuję niedosyt, bo obie rozmawiałyśmy wystawiając tylko głowy przez okno. Zamiast ją uściskać, pozwoliłam jej odjechać.

I mamie zabiegi załatwiłam, na czerwiec (już). Co to za dzień był...

niedziela, 23 marca 2014

Odwiedziny krogulca

W tym dziale dawno nie dodawałam wpisów. Nic się jakby nowego nie działo. Czekanie na wydarzenie zostało jednak nagrodzone - dziś odwiedził nasz taras najprawdziwszy jastrząb - krogulec!

Wciąż się dziwię takim spotkaniom z naprawdę dziką zwierzyną, bo mieszkam w centrum 700-tysięcznego miasta. No to dziś przed południem, pochmurnym i dość deszczowym, na antenie TV przyczepionej do tarasu usiadł sobie ptak drapieżny. Szybko zajrzeliśmy do atlasu (zrobienie zdjęcia nie było niestety możliwe) - i okazało się, że był to jastrząb, tyle że mniejszy jego przedstawiciel, zwany krogulcem.

Jego specjalnością jest polowanie na wróble i inne ptaki, pasące się w karmnikach. W marcu krogulce przylatują do Polski, jako że to ptaki wędrowne, może więc dlatego mieliśmy przyjemność spotkania bez wychodzenia z domu i włóczenia się po dzikiej puszczy! Przyroda po raz kolejny przyszła do nas, jak miło!

Zamieszczam zdjęcie jastrzębia skopiowane z ptasiego albumu. Czyż nie śliczny?

środa, 19 marca 2014

Młody mnie w Lidlu polubił!

Robię zakupy w Lidlu. Przy półce z "włoszczyzną" kilka ciekawych produktów - jakieś sosy, makarony, ciacha - i intrygujące, małe buteleczki z napojem, takie "małpki", pakowane po 6 - jak sądzę - "aperitivo".

Przy nich stoi trójka młodych ludzi - studenci chyba, więc o połowę młodsi ode mnie. Dwie dziewczyny i chłopak - też coś tam oglądają. Próbuję sięgnąć na półkę z kolorowymi buteleczkami, chłopak grzecznie przesuwa dziewczyny i zwraca się do mnie:

- No właśnie nas też zainteresowały te buteleczki...

- Ale co to właściwie jest , jakieś aperitivy na bazie campari, czy...? - dopytuję się młodzieży, jednocześnie oglądając produkt. Chłopak na to:

- Nieeeeee, to jakieś bezalkoholowe napoje...

- Bezalkoholowe?! - wykrzykuję z obrzydzeniem, natychmiast odstawiając buteleczki na półkę.  No to mnie w ogóle nie interesują! Aperitiv bez alkoholu, kawa bez kofeiny - mruczę pod nosem.

- No lubię tę panią, jak ja lubię tę panią!! - słyszę jak chłopak mówi do koleżanek...

No to mnie ktoś w Lidlu polubił!

niedziela, 16 marca 2014

Wieże grobowe w Palmyrze (Syria)

W poprzednim poście opisywałam wieżę książęcą (rycerską) w Siedlęcinie. I w naturalny sposób przypomniałam sobie widziane w podroży na Bliski Wschód w 2005 r. jeszcze bardziej fascynujące, od wieży z freskami – wieże-grobowce w Syrii.


Mają ponad 2 tysiące lat. Stoją malowniczo w dolinie grobowej na Pustyni Syryjskiej. Przed wiekami stanowiły cmentarz dla mieszkańców kwitnącej handlem, kulturą i sztuką oazy – Palmyry… Obecnie ruiny miasta wynurzają się z piasków dzięki pracom archeologów z całego świata – w tym polskich!!!

Palmyra, mimo że wokół morze piasku, była w starożytności metropolią, prawdziwym city – z ciągnącą się przez 1,5 km aleją - Wielką Kolumnadą, licznymi świątyniami (Baala), teatrem, łaźniami, sklepami, imponującą agorą. Jej mieszkańcy budowali też (między I w. p.n.e. a II w. n.e.) bardzo oryginalne grobowce wieżowe, które mogły pomieścić setki „mieszkańców” (pod ziemią i na wyższych kondygnacjach).

Wieże są unikatowe, jak piramidy: mają 3-4-5 pięter, plan kwadratu lub prostokąta, są wykonane z miejscowego z kamienia, zwężają się schodkowo ku górze, zyskując elegancję i wdzięk. Na niektórych na dachu są... tarasy. Nad wejściem do wieży są zazwyczaj ozdobne reliefy albo inskrypcje. Wewnątrz – nisze grobowe, wyglądające jak segmenty, w których ktoś wyjął szuflady:

(na zdj. powyżej, sorry za jakość, ale nie były robione aparatem cyfrowym, tylko na kliszę, hihi). 
Pomieszczenie z poziomu gruntu miało zazwyczaj 6-7 m. wysokości! Znajdowały się w nim także schody na wyższe kondygnacje, a stropy każdego piętra pokryte kasetonami z ornamentem roślinnym. W niektórych są malowidła, albo posągi czy też popiersia. Zmarli chowani byli we wnękach jak w szufladach, oraz w podziemiach (hipogeum). Niektóre wieże mają 5 pięter i 300 nisz dla zmarłych.  Nie ma w nich obecnie zwłok, grobowce były wszak otwarte - dla rodziny, zawsze dostępne, zresztą "zapełniano" je przez dziesiątki lat... Co oznacza, że przez wieki były plądrowane. Szukano może biżuterii, a także... bandaży. Archeolodzy znaleźli w nich obecnie niewiele. Ciała ulegały naturalnej mumifikacji w pustynnym klimacie, ale tym, co wynoszono z grobowców były właśnie bandaże, w które owijani byli zmarli. Jako nasączane żywicami uważane były za wspaniałe "kompresy lecznicze" dla rannych zwierząt…
Są tych wież dziesiątki pod Palmyrą, niektóre świetnie zachowane aż po dach. Niektóre mocno zniszczone przez wiatr i piasek, ale nadal ciekawe - można zajrzeć do hypogeum:
(na zdj. ciekawska Beatka). 
W Palmyrze, jak w całej Syrii i Palestynie – grób był „domem na wieczność”, mieszkaniem zmarłego, w którym powinno mu być wygodnie, bezpiecznie i elegancko. Urządzano w nim uczty grobowe, organizowane przez żyjących członków rodziny, co dowodzi, że zmarłego uważano za osobę nadal „żywą w pamięci” i uczestniczącą w wydarzeniach rodzinnych! Według kosmologii Palmyrczyków śmierć była dopełnieniem życia doczesnego...

W języku aramejskim (założycieli Palmyry) osada nazywała się Tadmor (czyli miasto daktyli), potem z greckiego nazwana została Palmyrą (miastem palm), a zamieszkiwana była już w II tys. p.n.e. – bo to był szlak handlowy między Mezopotamią, a wybrzeżem Morza Śródziemnego. Źródło słodkiej i siarkowej wody pozwalało na założenie tu metropolii ( z czasem), licznie odwiedzanej przez karawany kupców, nawet z Chin! Palmyrą w latach jej świetności (III w. n.e.) rządziła kobieta – królowa Zenobia, która była Aleksandrem Macedońskim w spódnicy: opanowała bowiem Syrię, Egipt, Anatolię. Jej militarne ambicje doprowadziły do wojny z Rzymem. Kiedy w 272 r. cesarz Aurelian zdobył Palmyrę, Zenobia dostała się do rzymskiej niewoli. Od tego czasu miasto zaczęło podupadać. Przez chwilę Dioklecjan (o kurczę, to dopiero był ciekawy cesarz!) chce miasto reanimować – zakłada w nim obóz garnizonowy, ale to już nie to. W V w. cesarz Justynian zrekonstruował mury miejskie. W VII w. Palmyra zostaje zdobyta przez Arabów, a w IX w. całkowicie się wyludnia. Grobowce, teatry, ulice i sklepy zasypuje piasek i skrywa pod sobą. Bujne, zielone palmy są jedynymi strażnikami dawnej oazy. W XIX w. zaczyna się eksploracja terenu przez badaczy, a o od 50 lat ruiny miasta odkopują m.in. także polscy archeolodzy. Teren wykopalisk to obecnie aż 50 hektarów! Są to największe i najważniejsze wykopaliska na świecie.

Jechaliśmy do Palmyry z Damaszku – 200 km przez pustynię (ale asfaltową drogą), zatrzymując się na kawę w przydrożnym, pustynnym barze - Bagdad Cafe. Był tam drogowskaz: Bagdad 100 km, Damaszek 100 km. Ehhh, Bagdad, miasto z 1001 nocy - chciałabym tam kiedyś dotrzeć!


Póki co wypatruję Bagdadu w skwarze syryjskiej pustyni i cóż - wrzucam piosenkę pt. Bagdad cafe z filmu o tym samym tytule. Jest taka piękna, a film - niezwykły:
http://www.youtube.com/watch?v=oCLpLWcX2cg

Tajemnice średniowiecza, czyli co robi sir Lancelot w Siedlęcinie?

Wiosna jak malowana, poszukiwaczom przygód i tropicielom tajemnic proponuję więc wypad  do Siedlęcina nieopodal Jeleniej Góry. W zapyziałej (dość) wiosce wznosi się średniowieczna, jedna z licznych na Dolnym Śląsku wież, dawniej mieszkalnych. Tylko, że ta jest wyjątkowa na skalę Europy – „mieszka” w niej bowiem… sir Lancelot z legendy o królu Arturze!

Lancelot, najlepszy rycerz króla Artura, który wplątał się w romans z jego żoną, Ginewrą, ale przede wszystkim poszukiwacz świętego Graala - „mieszka” na freskach wieży z XIV w., odkrytych dopiero w XIX wieku. Są tajemnicze, bo: primo - niedokończone, a secundo – były już kiedyś przemalowywane! Dlaczego, i co naprawdę przedstawiają – jest kilka hipotez, warto więc malowidła zobaczyć na własne oczy. Znajdują się na III kondygnacji, w sali, która uważana jest za reprezentacyjne miejsce biesiad i spotkań  szlachetnych rycerzy, właścicieli wieży.

Niezwykłe freski

Sama wieża jest architektonicznie też dość ciekawa, co prawda jej bryła zasłonięta jest mocno budynkiem (oficyną). To obecnie zabytek klasy zerowej w Polsce, unikat, gdyż wieża mieszkalna jest nie rycerską, a książęcą. Jej budowę rozpoczęto około 1314 r. na zlecenie księcia jaworskiego Henryka I. Pierwotnie miała cztery kondygnacje, z czego dwie dolne przeznaczone były na pomieszczenia gospodarcze, natomiast trzecią i czwartą zajmowali właściciele. 

Sala biesiad i spotkań została ozdobiona malowidłami, nakładanymi na sucho na tynku.  Mają 10 m długości i 2,5 m. wysokości. Imponujące…

Artysta fresków pochodził prawdopodobnie ze Szwajcarii (są doniesienia, że identyczne freski znajdują się w katedrze w Zurychu!). Ich tematyka, nie religijna, lecz świecka – jest unikatowa na te czasy w Polsce (pocz. XIV w.). Może była zbyt nowatorska dla współczesnych, skoro część postaci przemalowano: kobiety zostały zamienione na mnichów w cysterskich w habitach, z kolei sporych rozmiarów Madonna z Dzieciątkiem (nad którą tak dumałam w 2008 roku – na zdj. obok), w badaniu w podczerwieni okazuje się być… Św. Krzysztofem z Dzieciątkiem. Komu jednak przeszkadzałby ten święty? Kościołowi, bo tak naprawdę Krzyś nie jest świętym, został z listy definitywnie skreślony. Tłumaczyło by to, dlaczego w jakimś momencie freski były zbyt odważne na tamte czasy i zostały przemalowane na takie bardziej religijne w wymowie, takie z zadęciem, serio.


Dygresja o św. Krzysztofie

To dziwaczny święty – mierzył ponoć 4 m wzrostu, miał ogromną siłę i głowę szpetną jak psi pysk. Pracował nad Jordanem, pomagając przekraczać pielgrzymom rzekę – przenosił ich na własnych barkach. Pewnego dnia przeniósł dziecko – był to sam Chrystus. Olbrzym został więc  nazwany  Christoforos (Krzysztof) – z greckiego: niosący Chrystusa. To patron nagłej śmierci, chroniący przed kataklizmami (pożar, powódź). Przez swój „zawód” patronuje flisakom, żeglarzom, podróżnym, pielgrzymom, przewodnikom – i kierowcom. Kto spojrzy rankiem na jego wizerunek, będzie bezpieczny aż do wieczora. Dlatego dawniej malowano jego postać przy wejściach do kościołów, na basztach miejskich, na sztandarach, kamienicach przy ruchliwych ulicach (takie kamienice w średniowieczu nazywano "Krzysztoforami").


Legendy arturiańskie w średniowiecznej Polsce
Skąd jednak w małej śląskiej wsi, tysiące kilometrów od wysp brytyjskich, wzięły się opowieści o Lancelocie, królu Arturze, zamku Camelot i Rycerzach Okrągłego Stołu? Ja mam swoją hipotezę: w 1307 r. został zlikwidowany Zakon Templariuszy, wielki mistrz spalony na stosie w Paryżu (do tej pory piątek, 13-tego jest uważany za feralny, bo to był piątek, 13…). Część rycerzy zakonnych umknęła z Francji - w różnych kierunkach. Na śląskich ziemiach też bywali, że przypomnę 1241 r. i bitwę pod Legnicą z Tatarami, w której Templariusze brali udział po naszej stronie. Kto wie, czy nie właśnie na Dolny Śląsk dotarły wozy z sianem, skrywające niepojęte skarby zakonu? Wśród nich miał być św. Graal…
Jeśli nie skarby, to z Templariuszami mogły do nas dotrzeć legendy arturiańskie – trzon zakonu tworzyli przecież francuscy rycerze z rejonu Langwedocji i Prowansji, a tam narodziła się kultura trubadurów opiewających szlachetne czyny rycerzy, także anglosaskich. Zresztą, historię o Templariuszach, strażnikach św. Graal itd. znajdziecie u Dana Browna.

Wróćmy więc do Siedlęcina. Ilu historyków sztuki oglądało freski – tyle było i jest interpretacji. Jedni twierdzą, że fragment fresków dotyczy fundacji klasztoru –prawdopodobnie w Krzeszowie. Widzą więc na malowidłach księcia Bolka I z dworem, orszakiem zakonników i rycerzy na koniach. W 1918 r. badacz niemiecki P. Knoetel uznał freski za ilustrację legendy o Iweinie, rycerzu Okrągłego Stołu.
W skrócie treść legendy: Iwajn mąci wodę w Zaczarowanym Lesie, przez co sprowadza straszliwą burzę. Zaatakowany przez tajemniczego pana zdroju, rani go śmiertelnie. W pościgu za umierającym trafia na zamek, gdzie podczas pogrzebu zakochuje się w młodej wdowie po swym przeciwniku, Laudynie. Udaje mu się pozyskać wzajemność Laudyny i jej rękę. Po ślubie wyrusza szukać rycerskich przygód, przekracza jednak wyznaczony termin powrotu i zostaje odrzucony przez żonę. Z rozpaczy błąka się, wpada w szaleństwo, ratuje lwa, który odtąd go nie odstępuje. Na koniec uleczony zyskuje przebaczenie żony i jej dozgonną miłość.
Inną tezę ma Rita Probst, która w latach 30. ub. wieku badała malowidła w podczerwieni – i odkryła, co wspomniałam, że wiele postaci zostało przemalowanych. Rita przytacza inne legendy. Z kolei polska badaczka, Krystyna Secomska uważa, że freski przedstawiają dzieje Aleksandra Wielkiego. Tylko Jacek Witkowski twierdzi, że to kolorowa opowieść (jakby... komiks) o sir Lancelocie – jej najważniejsze epizody.
W skrócie ta legenda: Lancelot od 18. roku życia przebywał na dworze króla Artura. Jego odwzajemniona miłość do żony króla - Ginewry, stała się powodem upadku króla. Ta miłość, jako grzeszna, zamknęła też Lancelotowi możliwość zdobycia Graala. Mimo tego Lancelot zdołał cudownie uleczyć rycerza, którego mógł uzdrowić tylko największy rycerz świata. Lancelot był też ojcem Galahada (znalazcy Graala), którego spłodził na skutek intryg czarodziejki. Omotała go ona napojem miłosnym, myślał, że jest z Ginewrą, a był z inna damą... Gdy wydał się jego związek z Ginewrą, Lancelot uciekł, a Ginewra została skazana na spalenie na stosie. Lancelot oczywiście uratował ją przed śmiercią. Jednak po pewnym czasie Lancelot wyrzekł się miłości i udał się na wygnanie. Tam, dowiedziawszy się, że Ginewra złożyła śluby zakonne, został pustelnikiem. Umarł po śmierci ukochanej.

W Siedlęcinie jest scena, w której rycerz obejmuje ramieniem kobietę. To Ginewra. Kochankowie na fresku trzymają się za lewe ręce, a to symbol nieprawego związku. Na innym rysunku Lancelot dotyka ręką chorego wojownika. To znak uzdrowienia, ale dlaczego chory rycerz ma… trzy nogi?! Zagadka...
Wdowa po Bolku II Świdnickim sprzedała w 1368 roku wieżę dworzaninowi von Redern, ten zaś w czasie przebudowy dodał trzecie piętro i nakrył obiekt dachem. Na freskach pojawia się herb von Redenów i Zeidlitzów, z nimi spokrewnionych. Od 1732 roku do końca II wojny właścicielami Siedlęcina była rodzina Schaffgotschów. 

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Chciałam tylko zachęcić do małej wyprawy - na wieżę! W każdym miejscu bogatym w historię da się znaleźć jakiś pasjonujący wątek. Tu - miłosny, a jakże współczesny jednocześnie...


wtorek, 11 marca 2014

Wiosna mną kręci, i nogami też!

Dostałam dziś taki oto bukiecik. Jak na początek marca - nieźle, no nie?

Jeju, jak on pachnie! Nic dziwnego, są w nim leśne fiołki.
I w ogóle nie wiem, czemu się do mnie przyplątała dziś ta piosenka z filmu "Priscilla - królowa pustyni": "Finally". Ależ jest genialna, nogi same chodzą! Cover filmowy jest lepszy od oryginału wyśpiewanego przez CeCe Peniston na początku lat 90. bodajże. Posłuchajcie (i popatrzcie):
Priscilla


Śledź w buraczkach, czyli sałatkowa porażka Beatki

Znów przepis do mojej antyksiążki kucharskiej, tym razem - niestety - mojego autorstwa! Uwielbiam śledzie, w każdej postaci. Ponieważ lubię też buraczki, postanowiłam połączyć te dwa składniki. Wiem, połączenie nie jest rewolucyjne, bo sałatka buraczkowo-śledziowa funkcjonuje nawet jako gotowiec (np. Lisnera).

Sałatkę zrobiłam na wieczór DnioKobietowy. Miało być 10 osób, z przewagą pań. Sałatka była jednym z dań. Zrobiłam ją z następujących składników:

- 4 matjasy

- 1 średni ugotowany w łupinie burak

- 2 ugotowane w mundurkach ziemniaki

- cebula srebrna

- pęczek koperku

- 3 małe ogórki kiszone

- 1 średnie jabłko,

- sól, pieprz

- sos jogurtowo-śmietanowy własnej produkcji (czyli zmieszany jogurt ze śmietaną 18%, z łyżką musztardy)

Wykonanie:

Wszystkie składniki trzeba pokroić w dość dużą kostkę, dodać drobno posiekany koperek, zalać sosem jogurtowym, dosmaczyć. Gotowe!

Niestety, sałatkę naruszył tylko jeden gość, płci męskiej, znany z tego, że niczemu na stole nie przepuści... Totalna porażka!

Nie wiem, w czym tkwił błąd: czy w kolorze sałatki, niepokojąco magentowym, czy w przesadnej ilości składników? Jedna z biesiadniczek powiedziała na stronie, że nie jada sałatek, które mają więcej niż 3 składniki. Dało mi to do myślenia. A co Wy o tym sądzicie?

niedziela, 9 marca 2014

Tajemnica von Schrecka, zamek rozbójników i prowansalskie klimaty, czyli weekend w Zagórzu Śląskim

Przepiękne widoki, tajemnica ukrytych skarbów na zamku Grodno i niezwykłe, prowansalskie klimaty we "Fregacie" nad jeziorem – tylko dwa dni w Zagórzu Śląskim, a tyle wrażeń!

Pojechaliśmy na weekend ostatkowy do Zagórza Śląskiego. W planie były harce w sporej grupie znajomych (ponad 20 osób) w przepięknym obiekcie nad samym jeziorem – we Fregacie. Urządzony obecnie w stylu prowansalskim stary poniemiecki pensjonat urzekł nas wykwintnością dań, papużkami rozrabiającymi w restauracji i terrarium z ogromną iguaną Tadziem, oraz atmosferą pokojów hotelowych, z których każdy prezentował się w innej kolorystyce. Niektóre z  nich (np. nasz) miały przepiękny drewniany taras z widokiem na jezioro i zaporę wodną z początku XX wieku. zapora też mnie zachwyciła jako cud techniki, jest obecnie największa na Dolnym Śląsku.









Kiedy tylko dotarliśmy do hotelu, zostawiliśmy walizki i udaliśmy się na rekonesans, bo pogoda była przecudna, a nieopodal jeziora góruje nad okolicą strzelisty zamek Grodno – malownicza pół-ruina, dawna siedziba rycerzy-rozbójników. 

Zamek ma bogatą przeszłość, jego początki sięgają XIII wieku, przechodził z rąk do rąk, w pewnym czasie należał do arystokratów z Łagowa (słynnego z tego, że znajduje się w nim do dziś zamek Joannitów - też go kiedyś opiszę...), Zedlitzów (to właśnie słynna dolnośląska, niemiecka rodzina posiadaczy ziemskich), ale jako atrakcja turystyczna Grodno funkcjonuje od XVIII wieku!

Z zamkiem  wiąże się ciekawa opowieść Joanny Lamparskiej,  znanej wrocławskiej dziennikarki badającej tajemnice przeszłości, poszukiwaczki skarbów, zwłaszcza tych ukrytych przez Niemców w czasie II wojny światowej. Lamparska, pracując w redakcji nieistniejącego już "Słowa Polskiego", w 1993 roku otrzymywała listy od niejakiego von Schrecka, który twierdził, że jest niemieckim saperem, który własnoręcznie zakładał miny skrywające tajemnicze, zalakowane  skrzynie, a działo się to w tunelach na zboczach Ślęży, oraz właśnie na zamku Grodno. Niemiecki minier został ponoć w 1945 roku po akcji na zamku zlikwidowany (jako świadek supertajnych operacji SS), ale cudem przeżył, żył i mieszkał w Polsce pod innym nazwiskiem, jednak pod koniec życia postanowił wyjawić swój sekret. Cała opowieść jest interesująca, nie będę jednak jej tu przytaczać, ciekawych odsyłam do książek p. Lamparskiej, w których to opisała, ale konkluzja jest na tę chwilę  jedna: żadnych skrzyń na zamku Grodno nie znaleziono... Tajemnica von Schrecka pozostanie już nią na zawsze…

Zamek Grodno i bez niemieckich skrzyń  jest jednak interesujący. Piękne są sgrafitti na budynku witającym turystów jako nagroda za wdrapanie się na niewielkie wzniesienie. Trafiło nam się zwiedzanie z przewodniczką, więc było o wiele ciekawiej (wstęp 10 zł).

W zamku, dokładniej w lochu głodowym mieszka szkielet księżniczki Małgorzaty, która nie chciała starca za męża, zakochana bowiem była w młodym giermku. Teraz błąka się czasami jako Biała Dama i pohukuje. Jest też spora kolekcja narzędzi tortur – mnie akurat nie wkręciła. Zrobiłam za to magiczne zdjęcie jednego z portali.

Poszwendaliśmy się po zamku, fotografowałam namiętnie cudne renesansowe portale wewnątrz, weszliśmy na wieżę z widokiem na okolicę i wróciliśmy po kilku godzinach do Fregaty, bo wieczór się zbliżał, a z nim ostatkowa kolacja i tańce, hulanki. To się trzeba było przygotować…

Przez część ostatkowego wieczoru byłam taką oto... Tahitanką...

 

Filety z kierownika

Jestem na zakupach w selgrosie, bo akurat dostawa świeżych ryb w piątki.

Przychodzę po 14.00 - a tam marny wybór. Pytam więc pana obsługującego, co się stało, że nie ma towaru. Pan na to:

- No widzi pani, rano była dostawa i wszystko poszło, wymietli. Nie wiem, co my jutro będziemy sprzedawać, chyba kierownika nam przyjdzie oferować.

- Ale jako filety czy tuszkę? - pytam zaciekawiona ofertą...