poniedziałek, 25 stycznia 2016

Selfie? Co za nuda!

Wiecie, że nigdy w życiu nie zrobiłam sobie selfie? I nie jest to kwestia techniczna - smartfona posiadam. Problem w tym, że w ogóle nie lubię się fotografować, a już robić selfie - co za nuda!

Długi czas uważałam, że jestem jakaś inna. Jednak ostatnio wpadły mi w ręce opinie psychologów i kulturoznawców, którzy uważają selfie za przejaw egocentryzmu i nieuleczalnego narcyzmu. Odetchnęłam więc z ulgą - wszystko ze mną w porządku! Odkąd skończyłam 25 lat nie lubię ani robić sobie zdjęć, ani oglądać siebie na zdjęciach, bo w zasadzie na sto podoba mi się może jeden-dwa portrety. Zazwyczaj robi mi je mąż.

Ja z kolei bardzo lubię robić zdjęcia budowli, przyrody, zwierzętom, zjawiskom meteo. Z zapałem filmuję i fotografuję podczas licznych, bliższych czy dalszych podróży, ostatnio jednak i to mnie męczy. Zauważyłam, że oglądając świat przez wyświetlacz aparatu czy kamery - tracę 90% prawdziwego kadru i emocji, które towarzyszą mojemu zachwytowi. Coraz częściej po prostu szkoda mi energii na fotografowanie! Oczywiście, im jest piękniej, tym mocniej pragnę to utrwalić "na potem", ale tracę jednocześnie szansę na przeżycie danej chwili. A co dopiero gdybym miała wydziwiać z telefonem, szukać idealnego kadru, by ustawić się do selfie! Męczące i nudne.

Wielbiciele selfie powiedzą, że czasami są zmuszeni do autoportretu, bo akurat nie ma nikogo w pobliżu, kto mógłby zrobić zdjęcie, a wdrapali się właśnie na dach słynnego hotelu w Dubaju (albo chociaż na Sky Tower we Wrocławiu) i chcą uwiecznić się w nadzwyczajnym otoczeniu. Niestety i na ten argument jest szczera opinia psychologów: selfie jest dowodem samotności. No chyba, że jest to selfie pary! Dla psychologów nie ma też obronnego znaczenia to, że do selfie zapraszane są czasem inne osoby (tzw. selfie grupowe), bowiem czyni się to, według ekspertów po to, by pokazać jak fajnie na tle innych wypadamy: jesteśmy śliczni, fantastyczni i dynamiczni!

Kto raz złapie bakcyla „selfie’wania” będzie niewolnikiem pstrykania słit foci w każdym miejscu i o każdej porze – po to, by te arcydzieła publikować na portalach społecznościowych. Bowiem cel jest jasny: niech wszyscy oglądają moje ekscytujące przygody: w tramwaju (ale była jazda!!!), na moście (bo długi), w windzie (bo szybka), na szczycie lub w dolinie, pływanie w morzu albo picie drinka z parasolką, siedzenie na sedesie, albo nad urwiskiem, wpadanie do wodospadu, zdobycie dachu lub ruiny sprzed wieków. I jeszcze takie "wielkie przygody": przymierzam fajne ciuchy w przymierzalni, jem placki ziemniaczane ewentualnie kawior w restauracji, siedzę za kierownicą superwozu (niestety, nie widać marki), jestem z wizytą u cioci w szpitalu (ciocia wprawdzie umiera, ale jak JA się pięknie uśmiecham!), na karuzeli z dzieckiem albo na rybach (z rybim pyskiem przy twarzy – i kto przystojniejszy???).

Selfie to lansik, bo każdy z nas chce mieć swoje 5 minut. Przecież we współczesnych mediach bardzo łatwo zdobyć „sławę”, choćby na chwilę zabłysnąć w necie. Taka jest współczesna pop-kultura – każdy z nas może zostać KIMŚ, mamy równe szanse! To cudowne z jednej strony, ale i dość męczące dla otoczenia… Każdemu się zdaje, że on też ma COŚ do powiedzenia światu. Dlatego musimy oglądać cudze selfie. A jak nie musimy, to prędzej czy później sobie selfie zrobimy, by inni MUSIELI.

Autoportret – stary jak sztuka!

Na obronę selfie: własnoręczne wykonane portrety nie są wcale wynalazkiem XXI wieku. Istnieją w kulturze od dawna. Niepotrzebna jest cyfrowa technologia, przecież np. malarze w dawnych wiekach lubili się uwieczniać. Podobno pierwsze autoportrety pojawiały się już w średniowieczu (częściej jednak w formie rzeźby). Jest jedno "ale": w sztuce autoportret to „wprawki” twórcy i swoista konfrontacja z samym sobą – portreciście zależy na pokazaniu swego ego. Stąd moc oddziaływania i sława autoportretów (choćby np. Rafaela).

Różnica między selfie a autoportretem polega na tym, że większość malarskich dzieł przedstawia bardzo wiernie, werystycznie wręcz wizerunek artysty, bywa że z jakimiś defektami urody (Van Gogh). Nie upiększali się, szukali innych sposobów, by dotrzeć do odbiorcy, wywołać emocję, coś przekazać, jakąś prawdę o sobie, zakodować informację w namalowanym otoczeniu. A jaką  prawdę przekazujemy komukolwiek fotografując się np. w superszybkiej windzie?

Na koniec tych refleksji krótka lista malarskich selfie wszech czasów: autoportret Van Gogha z obciętym uchem z 1889 roku (poniżej, było ich więcej...), Pabla Picasso z 1907, Fridy Kahlo z naszyjnikiem z kolców i kolibrem (1940). Frida namalowała w sumie 52 swoje autoportrety - pewnie gdyby to były selfie, byłoby ich sto dziennie :-) No i najstarszy w tym zestawieniu, najszacowniejszy: graficzny autoportret Leonarda da Vinci z 1513 r.













(zdj. z Wikipedii)

poniedziałek, 18 stycznia 2016

Blue sunday

Nie wiem, co się ze mną wczoraj działo. Nawet jak na kobiecą naturę było tego za dużo i za intensywnie - fontanny łez przy byle okazji (a nawet hymnu akurat nigdzie nie grali!), spuchnięte oczy i nos, użalanie się nad sobą, planowanie skoku z tarasu. Po prostu blue sunday.

I to wszystko zdarzyło mi się pomimo:

- złotego od słońca niedzielnego poranka, a że okna sypialni mam od wschodu - było co podziwiać!

- obecności mojego weekendowego męża, co potwierdziło pierwsze otwarcie powiek,

- "kulturalnych" planów na resztę dnia (miało być przebudzenie Wrocławia jako stolicy Europy),

- perspektywy obiadu u mamy (zawsze pyszoty, na dziś zaplanowany gęsi pipek),

- miłego spędzenia czasu w sobotę, w Opolu, z dziewczynami, na szkoleniu  z makijażu,

- kupienia w sobotnią noc biletów lotniczych na marcową podróż na Sri Lankę,

- dotyku supermiękkiego, jedwabistego futerka Loli i jej uspokajającej mruczanki numer dwa na tuzin wąsów, jeden pyszczek i jagnięcinę w sosie prowansalskim,

- budującej lektury Reginy Brett "Jesteś cudem".

Mimo tych cud-ownych zdarzeń mnie zdarzył się blue sunday. Trzeba mieć wiele determinacji, by zepsuć sobie dzień na przekór tylu oczywistym łaskom.

Jako że podobno jestem typem analitycznym, to swój stan ducha zaczęłam natychmiast rozkładać na czynniki pierwsze, drugie dno, czytanie między wierszami, szpiegowanie cienia. Skąd te łzy? Co takiego się stało? Przecież nie ma już we mnie hormonalnej burzy - dawno po zawodach jest, więc powinno być stabilniej - a nie jest... I wtem przypomniała mi się jakaś pseudonaukowa teoria dotycząca trzeciego, czy też czwartego poniedziałku stycznia - ten cały blue monday, smutny poniedziałek (na nasze), bo okazuje się, że wszystko wygląda nienajlepiej (kurcze, przydałby się jakiś "lepiej" Szymborskiej): począwszy od pogody, poprzez skonstatowanie, że trzeba zacząć spłacać kredyty zaciągnięte na Boże Narodzenie, i że z noworocznych postanowień zostały tylko litery na papierze...

Tu też mi się nic nie zgadzało: po pierwsze - była niedziela!!!!! Po drugie: pogoda jak marzenie! No i żadnych świątecznych kredytów nie zaciągnęłam, wręcz przeciwnie, w grudniu wpadło więcej kasy niż zwykle (stąd plany podróży do Azji).... No i najważniejsze: przecież nie podjęłam żadnych noworocznych zobowiązań. Za leniwa na to byłam... 

Wiecie jaka to męczarnia dla analityka, gdy nic mu się nie bilansuje? Żadnej pointy, wniosku, wyniku? Łzy jak groch turlały się po moich policzkach, oczy szczypały (chyba jestem uczulona na własne łzy), chęci do życia było brak. Rzucić się z tarasu? Ale jest za nisko... Histeria! Szkoda, że mąż nie ma w zwyczaju walić mnie wałkiem po głowie - całkiem bezradny obserwował, co się ze mną dzieje. Nie poszliśmy do Rynku patrzeć, jak budzi się Wrocław. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że impreza zakończyła się dość spektakularną klapą.

Trochę poprawił mi nastrój smaczny obiad u mamy i to, że musiałam się trzymać (i tak Rodzicielka przyglądała mi się równie analitycznym wzrokiem, jak mój własny, bo nie dość, że mamy ten sam znak zodiaku, to i osobowość analityka).

Do wieczora jakoś dotrwałam przy życiu, a potem powtarzali Gwiezdne wojny. Dziś jest lepiej. Może za to u Was jest dziś ten właściwy blue dzień? 

p.s.

Słuchajcie, a może to ten brak celów na nowy rok? Może tu jest pogrzebana ta smutna niedziela? Co miało mi się nie spełnić, skoro ja nawet nie wiem, jakie mam marzenia?????

blue-monday

 

(zdj. z indebanvan.nl)

 

piątek, 1 stycznia 2016

Szczytowanie w Sylwestra, czyli jak wdrapałam się na górę wieczorową porą...

W sylwestrowy wieczór poniosło mnie... na górę Ślężę (718 m n.p.m.) Pomysł nie okazał się specjalnie oryginalny, gdyż na ten sam wpadło około... tysiąca osób, które zjechały tłumnie na Przełęcz Tąpadła, by stąd w świetle latarek i pochodni rozpocząć wspinaczkę na magiczną, owianą legendami i pełną Mocy, górę..

Mimo że pojawiliśmy się na przełęczy dość późno (albo właśnie dlatego) porzucenie samochodu było wyczynem - parkingi pełne po brzegi, samochody stały także na poboczach, w rowach i okolicznych dróżkach. Udało nam się znaleźć dziurkę w odległości chyba 200 metrów od szlaku. Uff, robiło się późno, trzeba było się spieszyć. Zaopatrzeni w butelkę szampana, termos z gorącą herbatą i 24 winogrona rozpoczęliśmy wspinaczkę ok. 23.00, planując dotarcie na szczyt przed północą. Ruch był jak na Marszałkowskiej - tłumy dosłownie szły razem z nami, wszędzie migotały światła latarek i pochodni, tworząc wesołe ogniki w zupełnych ciemnościach. Było minus 4,5 stopnia, pogodnie, widać było miliony gwiazd i nadgryziony Księżyc.
No to idziemy. W międzyczasie Wam opowiem, skąd pomysł zabrania ze sobą winogron i dlaczego akurat dwudziestu czterech?

Po co te winogrona?

Wszystko przez portugalską stronę, która zapraszała na sylwestra do Lizbony i wspominała o zwyczaju jedzenia 12-tu winogron. No więc Portugalczycy o północy piją szampana i jedzą dokładnie tyle owoców – po jednym na każdy miesiąc nowego roku. Trzeba też wypowiedzieć życzenie.. Ale nie wiem, kto był pierwszy z tymi 12 winogronami, bo u Hiszpanów jest identyczny zwyczaj, datowany na początek XX w. W dodatku Hiszpanie jeszcze bardziej skomplikowali całą procedurę - nie jedzą winogron z szampanem, bo muszą spożyć jedno winogrono z każdym wybiciem zegara (jest to transmitowana w TV "las 12 campanadas" spod madryckiego Puerta del Sol), więc jednocześnie obu smakowitości degustować się nie da. Podobno miliony Hiszpanów czekają do północy,  by w skupieniu schrupać winogrona – obrane i odpestkowane, grono po gronie, po każdym uderzeniu dzwonu. Można nawet kupić paczuszki sylwestrowe ze spreparowanymi owocami. Dopiero po skonsumowaniu winogron Hiszpanie otwierają szampana i składają sobie życzenia, idą spać lub się bawią. Jeśli piją szampana (czy raczej chyba cavę) to często wrzucają do kieliszka  złoty pierścionek jako „czarowanie” finansowej prosperity na cały nowy rok. Jeśli komuś bardziej zależy na miłości niż na pieniądzach, zamiast pierścionka wrzuca do kieliszka truskawkę lub inny czerwony owoc.

Ten miły rytuał też skopiowaliśmy w czasie sylwestrowej kolacji, jeszcze w domu - wypiliśmy bowiem z naszymi gośćmi po kieliszku szampana, w którym było kilkanaście ziaren granatu. No to już wiecie, na czym nam najbardziej zależy!

A propos, znalazłam kilka innych zwyczajów sylwestrowo-noworocznych, które można kopiować! Choćby… tłuczenie talerzy. To sylwestrowe pochodzi z Danii. Duńczycy, uzbrojeni w talerze rozbijają je na wycieraczkach swoich sąsiadów. Podobno im więcej odłamków pod drzwiami, tym lepiej, bo to znak, że właściciele wycieraczki mają wielu lojalnych przyjaciół. Włoskie zwyczaje sylwestrowe są też ciekawe. Musi być dobre jedzenie, a na obrusie rozsypana soczewica - symbol szczęścia i pieniędzy. Warto też w Sylwestra założyć czerwoną bieliznę – na szczęście! Ziarna soczewicy też więc rozsypałam na obrusie w czasie kolacji. Bardzo malowniczo wyglądały... Są też nasze rodzime zwyczaje, np. sylwestrowe pobrzękiwanie monetami w kieszeniach, które zapewnia zdrowie, urodę i urodzaj.

Szczytowanie

Kiedy czytaliście o sylwestrowych zwyczajach, my zdążyliśmy już wejść na szczyt. Nie było łatwo, bo poświąteczna kondycja bliska zeru i miałam mordercze myśli pod adresem osoby, która to wpadła na taki głupi pomysł. Jednak przed szczytem oddech się uspokoił, księżyc świecił dziwnie blisko i zaczęło być miło. Docierały do nas odgłosy jakiejś niezłej imprezy. Po wejściu na czubek okazało się, że: wrzaski to... kościelny rap, dochodzący z megafonów kościółka na szczycie, do północy brakuje kwadransa, wokół jest mnóstwo ludzi, którzy palili chyba ze 30 ognisk, w małych grupkach stojąc przy ogniu, piekąc kiełbaski i pijąc szampana. Wiedzieliśmy, że nie mamy co szukać znajomych, z którymi byliśmy tu teoretycznie umówieni, bo coś im wypadło i nie mogli się pojawić. Dym z ognisk natychmiast gryzł mnie w oczy i wsnuwał się w odzież, tak że nasze kurtki do teraz pachną jak z wędzarni, co jest efektem ubocznym sylwestrowej nocy.

Rozejrzeliśmy się za fajnym miejscem i znaleźliśmy takie na schodach prowadzących do kościoła, skąd widać było panoramę wsi i miasteczek (a także Wrocławia) w oddali. Zaczęło się odliczanie, co niecierpliwsi odpalali fajerwerki, dzięki czemu piękny spektakl trwał przed i grubo po północy.


                                                             Fajerwerki na szczycie Ślęży
O północy otworzyliśmy szampana, wyjęliśmy prawdziwe kieliszki, winogrona (po 12 sztuk na usta) i wzięliśmy się do dzieła czarowania i planowania szczęśliwej przyszłości na 2016 rok.

                                                     Po jednym winogronku na życzenie...

Wspaniale było widać fajerwerki w miejscowościach w dole - połyskiwały na nocnym niebie jak diamenty.
W międzyczasie okazało się, że znajomi zmobilizowani naszym wyczynem jednak postanowili do nas dołączyć. Nie zdążą wprawdzie na północ, ale polecili nam czekać do około pierwszej. Zatem czekaliśmy, razem z nami pół butelki szampana. Dotarli przed pierwszą, z kolejną butelką. Tak więc zabraliśmy się za degustację, ludzi ubywało szybko, większość zaczęła schodzić ze szczytu tuż po północy. My czekaliśmy jeszcze aż kościółek się opróżni z ryczących (bo nie śpiewających...) rap wiernych, bo Agnieszka chciała nam pokazać miejsce mocy w podziemiach. W tym kościele bowiem odkopano XII-wieczne fundamenty wcześniejszej świątyni i jest tam punkt, zaznaczony przez radiestetów i nauczycieli reiki jako wysokoenergetyczny. Udało nam się tam dotrzeć i stanąć w oznaczonym miejscu. Nie wiedzieć czemu łydki mi  drżały ;-)

Agnieszka koniecznie chciała się wdrapać na wieżę widokową, na szczęście była w remoncie (wieża, nie Agnieszka). Zaczęliśmy więc schodzić ze szczytu, a za nami niedobitki imprezowiczów. Na kolejnym przystanku, na którym postanowiliśmy dokończyć szampana, dołączyła do nas para - mężczyzna wyjął butelkę whisky, chcąc nas poczęstować. Niestety, dałyśmy mu kosza - mężowie w ogóle nie mogli pić, bo prowadzili auta, a my po wytrąbieniu 1,5 butelki we dwie nie miałyśmy mocy przerobowych na wypicie z nim tego trunku. Chyba że w planie byłoby nocowanie na szlaku...

Do samochodu wsiedliśmy po trzeciej. Ta noc była bardzo oryginalna. Jedna z oryginalniej spędzonych nocy sylwestrowych w moim życiu...