Nie wiem, co się ze mną wczoraj działo. Nawet jak na kobiecą naturę było tego za dużo i za intensywnie - fontanny łez przy byle okazji (a nawet hymnu akurat nigdzie nie grali!), spuchnięte oczy i nos, użalanie się nad sobą, planowanie skoku z tarasu. Po prostu blue sunday.
I to wszystko zdarzyło mi się pomimo:
- złotego od słońca niedzielnego poranka, a że okna sypialni mam od wschodu - było co podziwiać!
- obecności mojego weekendowego męża, co potwierdziło pierwsze otwarcie powiek,
- "kulturalnych" planów na resztę dnia (miało być przebudzenie Wrocławia jako stolicy Europy),
- perspektywy obiadu u mamy (zawsze pyszoty, na dziś zaplanowany gęsi pipek),
- miłego spędzenia czasu w sobotę, w Opolu, z dziewczynami, na szkoleniu z makijażu,
- kupienia w sobotnią noc biletów lotniczych na marcową podróż na Sri Lankę,
- dotyku supermiękkiego, jedwabistego futerka Loli i jej uspokajającej mruczanki numer dwa na tuzin wąsów, jeden pyszczek i jagnięcinę w sosie prowansalskim,
- budującej lektury Reginy Brett "Jesteś cudem".
Mimo tych cud-ownych zdarzeń mnie zdarzył się blue sunday. Trzeba mieć wiele determinacji, by zepsuć sobie dzień na przekór tylu oczywistym łaskom.
Jako że podobno jestem typem analitycznym, to swój stan ducha zaczęłam natychmiast rozkładać na czynniki pierwsze, drugie dno, czytanie między wierszami, szpiegowanie cienia. Skąd te łzy? Co takiego się stało? Przecież nie ma już we mnie hormonalnej burzy - dawno po zawodach jest, więc powinno być stabilniej - a nie jest... I wtem przypomniała mi się jakaś pseudonaukowa teoria dotycząca trzeciego, czy też czwartego poniedziałku stycznia - ten cały blue monday, smutny poniedziałek (na nasze), bo okazuje się, że wszystko wygląda nienajlepiej (kurcze, przydałby się jakiś "lepiej" Szymborskiej): począwszy od pogody, poprzez skonstatowanie, że trzeba zacząć spłacać kredyty zaciągnięte na Boże Narodzenie, i że z noworocznych postanowień zostały tylko litery na papierze...
Tu też mi się nic nie zgadzało: po pierwsze - była niedziela!!!!! Po drugie: pogoda jak marzenie! No i żadnych świątecznych kredytów nie zaciągnęłam, wręcz przeciwnie, w grudniu wpadło więcej kasy niż zwykle (stąd plany podróży do Azji).... No i najważniejsze: przecież nie podjęłam żadnych noworocznych zobowiązań. Za leniwa na to byłam...
Wiecie jaka to męczarnia dla analityka, gdy nic mu się nie bilansuje? Żadnej pointy, wniosku, wyniku? Łzy jak groch turlały się po moich policzkach, oczy szczypały (chyba jestem uczulona na własne łzy), chęci do życia było brak. Rzucić się z tarasu? Ale jest za nisko... Histeria! Szkoda, że mąż nie ma w zwyczaju walić mnie wałkiem po głowie - całkiem bezradny obserwował, co się ze mną dzieje. Nie poszliśmy do Rynku patrzeć, jak budzi się Wrocław. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że impreza zakończyła się dość spektakularną klapą.
Trochę poprawił mi nastrój smaczny obiad u mamy i to, że musiałam się trzymać (i tak Rodzicielka przyglądała mi się równie analitycznym wzrokiem, jak mój własny, bo nie dość, że mamy ten sam znak zodiaku, to i osobowość analityka).
Do wieczora jakoś dotrwałam przy życiu, a potem powtarzali Gwiezdne wojny. Dziś jest lepiej. Może za to u Was jest dziś ten właściwy blue dzień?
p.s.
Słuchajcie, a może to ten brak celów na nowy rok? Może tu jest pogrzebana ta smutna niedziela? Co miało mi się nie spełnić, skoro ja nawet nie wiem, jakie mam marzenia?????
(zdj. z indebanvan.nl)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz