poniedziałek, 4 listopada 2013

Najpiękniejsza mleczarnia świata, musztarda trabantowa i poniedziałek w porcelanowej Miśni

Ciąg dalszy zwariowanego weekendu w Dreźnie…

W poniedziałek Drezno obudziło nas chmurne, mimo że to były Mamy urodziny. Postanowiliśmy jednak wykorzystać maksymalnie pobyt w hotelu i zostać do południa. Po śniadanku (do którego wyjątkowo nie piliśmy szampana) udaliśmy się na zwiedzanie atrakcji dzielnicy Neustadt, w której to położony był nasz hotel. Największą z nich jest sklep Pfundów z 1880 roku – najpiękniejszy sklep nabiałowy świata, poświadczony certyfikatem księgi Guinessa! A więc na piechotę, spacerkiem przemierzaliśmy uliczki dzielnicy mało zniszczonej nalotem w 1945 roku, pełne bogatych mieszczańskich kamienic, uroczych knajpek wychodzących ze stolikami wprost na ulicę - klimaty znane nam z Paryża, miast prowansalskich czy włoskich. Można się było poczuć wręcz śródziemnomorsko, a to przecież poczciwe Drezno w październikowej szacie – tylko 260 km od Wrocławia!

Mijaliśmy małe sklepiki florystyczne, z 1001 drobiazgów, a nawet sklep ze szczotkami – zadziwiło mnie, że ktoś się może z tego w Dreźnie utrzymywać. W Polsce trudno jest znaleźć szewca, a tu proszę – ktoś wyrabia ręcznie różne szczotki, ktoś inny je kupuje… Z drugiej strony ta niemiecka porządność i potrzeba czyszczenia wszystkiego najwyraźniej napędza popyt na takie przybory. Niektóre szczotki miały naprawdę dziwaczne i niesamowite kształty – że już nie wspomnę o ich przeznaczeniu, o którym nie mam bladego pojęcia…


Mama ze szczotkami
Dotarliśmy do miejsca, w którym kręciło się więcej ludzi. To musi być ta mleczarnia Pfundów! Wchodzimy, sklep nie jest jakiś ogromny, ale przecudny, wyłożony kaflami od podłóg, poprzez ściany i łącznie z sufitem. I to jakimi! Barokowe wzory, girlandy kwiatów i inne motywy roślinne, maszkarony i scenki wiejskiego życia. 



A wszystko jest dziełem renomowanej firmy Vileroy&Boch (istniejącej wszak od 1748 roku!). Dresdner Molkerei Gebrüder Pfund to po prostu sklepik z nabiałem założony przez  rolnika z Reinholdshain. Przywędrował w XIX w. do Drezna z żoną Matyldą oraz sześcioma krowami - chcieli sprzedawać świeże mleko „miastowym”. Przedsiębiorczość Paula Pfunda dała sukces rynkowy. Posiadanie  krów na miejscu miało wielki plus – nie trzeba było transportować mleka z odległych farm, a  klienci mogli obserwować proces dojenia, cedzenia i studzenia. Taki był początek mlecznego imperium. Do Paula dołączył brat Friedrich Pfund i jego synowie.  Jako pierwsi w Niemczech Pfundowie wprowadzili mleko pasteryzowane i skondensowane. Oprócz obiektów hodowli zwierząt zakładali laboratoria, fabrykę tektury, drukowali etykiety w wielu językach. Posiadali sale balowe, lakiernie, pracownie krawieckie, warsztaty samochodowe, pralnię parową i przedszkola dla dzieci pracowników. W roku 1891 firma zajęła budynek przy Bautzner Strasse 79 - tam nadal właśnie jest sklep. W czasach NRD sklep zamknięto. Powrót do tradycji sklepu był możliwy dopiero po 1990 roku. 
Spadkobiercy Pfundów eksportują obecnie mleczne wyroby, szczególnie sery i podejmują koktajlami mlecznymi (maślanka, kefir) turystów. Turyści przybywają tu nie tylko po to, by dokonać zakupów, ale także dla wystroju, który jest unikalny na skalę światową. Ręcznie malowane kafle Villeroy & Boch pokrywają wszystkie płaszczyzny, z nich jest też lada, półki sklepowe, cudna umywalka. Dekoracyjny efekt potęgują lustra. W 1998 r. sklep został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa w kategorii „najpiękniejsza mleczarnia świata”. Niestety, nie można fotografować wnętrza, dlatego nasze ujęcia są robione „z biodra” -  i kiepskiej jakości…
Kupiliśmy parę pamiątek, sera żadnego, bo jakoś nie mieliśmy potrzeby. Za to tuż obok Pfundów wpadliśmy w oko… musztardowego cyklonu. Malutki sklepik z musztardami wszelakich smaków i kolorów! I chrzany były – też smakowe. Można było wszystko do woli degustować na małych opłatkach - musztardy z mango, chilli, z imbirem, śliwkową, gruszkową, truflową i jaką tam  jeszcze chcecie. Były też „hecne” musztardy – erotyczna, imprezowa i … trabantowa, w kolorze pięknego turkusu. Nabyłam, dam w prezencie, bo do jedzenia jest.
W południe wróciliśmy do hotelu, zapłacili, wykwaterowali się. W głosowaniu (bardzo demokratycznym) zdecydowaliśmy, że nie jedziemy już na drezdeńską starówkę, lecz do… Miśni. Tam pozwiedzamy, zjemy obiadek urodzinowy i będziemy wracać do Wrocławia,  bo kończy się nasz weekendowy wypad.



Przed Miśnią malownicze pagóreczki pokryte winnicami kazały się nam zatrzymać na sesję zdjęciową. Nie wiedzieliśmy, że produkuje się tutaj wino. Kojarzyliśmy Miśnię z porcelaną, tymczasem Saksonia jest najbardziej na wschód wysuniętym regionem winiarskim Niemiec. Centrami produkcji są Radebeul i Meißen (Miśnia). Pierwsze wzmianki o uprawie wina w Saksonii pojawiają się w XII wieku! W XVI wieku było tu 10 000 hektarów winnic.  Dziś jest zaledwie 450. Przeważa Muller-Thurgau. Saksońskie wina są zdecydowanie wytrawne, a miśnieńskie należą do rarytasów. Ciekawe jest to, co wyczytaliśmy w przewodniku po Saksonii, że jak w każdym regionie granicznym panuje pewne niezdecydowanie  - Saksończycy w ogóle, w tym Drezdeńczycy wahają się, czy wolą wino, czy piwo. Sama jestem rozdarta, chociaż częściej pijam wino, ale niektóre piwa są w pewnych okolicznościach niezastąpione. Też jestem z pogranicza?

Dojeżdżamy w końcu do samego miasta, z cudnie położonym na wzgórzu i górującym nad miastem Zamkiem Albrechtsburg. Zanim się do niego dostaniemy, idziemy niesamowitymi uliczkami, wspinającymi się w górę,  z platformami widokowymi, ogrodami, małymi winnicami, romantycznymi schodkami i przejściami. Panorama z góry jest zachwycająca: Łaba, miasteczko. Pewnie codziennie oglądali ją więzieni na zamku przez Gutka II Mocnego alchemicy, wynalazcy porcelany europejskiej: Johann Friedrich Böttger oraz Ehrenfried Tschirnhaus. Tu w zamku była pierwsza manufaktura – chodziło też o to, by utajnić proces produkcji „białego złota”. Zwiedzamy gotycką katedrę, znajdującą się na dziedzińcu Albrechtsburga ( z prawej zdjęcie wnetrza). Jest boska. Są tu sarkofagi książąt saksońskich, a w  bocznej kaplicy kolejny kąsek – obraz Cranacha Młodszego.

Płuczemy gardła piwem na zamkowym tarasie z widokiem takim, że hej (na lewo dachy Miśni).
Schodzimy na dół, do Rynku, by coś zjeść. W środku pyszni się późnogotycki ratusz, a okalają go renesansowe kamieniczki w doskonałym stanie. Siadamy w ogródku, zamawiamy coś mięsnego z karty – i jakież jest moje zdziwienie (znam trochę niemiecki wszak), gdy okazuje się, że zamówiłam…  golonkę. Hm. Nie to, żebym nie lubiła, ale zaskoczona jestem. I jak podana! Okazuje się prze-przesmaczna. Młodziutka kelnerka w stroju saksońskim upewnia się, czy wszystko nam smakuje. Ależ naturlich!

Po prawej stronie mamy tył kościoła  NMP, w którym jest  kurant z porcelanowymi dzwoneczkami, grający melodyjkę o pełnej godzinie - pierwszy taki na świecie.  Umila nam obiad.
Objedzeni wracamy do samochodu. Wyciągam z czeluści bagażnika 3 małe szampaniki truskawkowe i pijemy w aucie (kierowca oblizuje się tylko a raczej odurza truskawkowym zapachem) za Mamy zdrowie. Po 2,5 godzinie jesteśmy w domu. Bajkowy weekend, zaprawdę.



2 komentarze:

  1. to faktycznie zwariowany ten weekend mieliście ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przygoda za przygodą, fakt, ale widać nie tylko Drezno jest przygodogenne. Nazajutrz po powrocie, już we Wrocławiu zgubiłam drugą złotą bransoletkę...

    OdpowiedzUsuń