czwartek, 31 października 2013

Zwariowany weekend w Dreźnie!

Opisany w kilku słowach: jak zgubić i znaleźć złotą bransoletkę, zrobić wybuch w szklance wody i nabyć za grosz kilogramy czystej sztuki…
Nasz urodzinowy (to mama była jubilatką) wypad do Drezna okazał się bardzo emocjonujący, pełen wrażeń różnej natury i cudownych zdarzeń, w których uczestniczyli, m.in.: św. Antoni (zaocznie), tajemniczy Anioł o ciemnej skórze (z papier-mache), spory kawał drutu, jednozębna sprzedawczyni na pchlim targu, grzałka do wody, niezwykły pianista grający na wozie zaprzężonym w konie, a wszystko z barokową Florencją w tle, czyli miastem, które podbiło w trzy minuty nasze serca…
Do Drezna przyjechaliśmy w sobotę przed południem (podróż autostradą zajęła nam 2,15 h, co jest lepszym wynikiem, niż ta sama odległość autostradowa na trasie Wrocław-Kraków!). Pogoda była październikowo… letnia: ponad 20 stopni, pełne słońce, czyste niebo. Zatrzymaliśmy się najpierw na pchlim targu nad Łabą, gdyż była to jedna z atrakcji, którą chcieliśmy „zaliczyć”. Wałęsaliśmy się między straganikami, na których już za 1 euro można było nabyć cudeńka. Ja wypatrzyłam jakiś drewniany stary świecznik w stylu prowansalskim, a Andrzej znalazł curiosum – kolekcję szklanych płytek pokrytych czarno-białymi fotografiami przedstawiającymi jakieś rzeźby i płaskorzeźby, detale architektoniczne. Niektóre były podpisane: Florencja, Siena. Na moje pytanie, co to za zbiór, jednozębna sprzedawczyni wzruszyła ramionami. Nabyliśmy więc skarb czystej sztuki za 5 euro, a jako bonus (bo sprzedawczyni najwyraźniej ucieszyła się, że pozbyła się grata) dorzuciła jeszcze szklany świecznik.
Z dosłownie kilogramami sztuki (waży to wszystko dość sporo) pochodziliśmy jeszcze trochę, podziwiając ubraniowe stylizacje niektórych klientów i pojechaliśmy „zaokrętować” się w hotelu, w dzielnicy Neustadt po drugiej (niż Starówka) stronie Łaby. 
Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy na zwiedzanie Starego Miasta (Altstadt). 
Drezno jest zachwycające, nazywane nie bez powodu Barokową Florencją. Przyczynia się do tego ogromny kompleks budowli, stłoczonych na małej przestrzeni, przeglądających się w rzece, z najbardziej przypominającą włoskie cud-miasto - kopułą Frauenkirche. Obok niej wyrasta szklana kopuła Akademii Sztuk Pięknych (zwana przez Drezdeńczyków wyciskarką do cytrusów) i barokowo zdobione fasady budynków przy Tarasach Bruhla. Kościół,  Zamek Rezydencjalny, Semperopera, Zwinger – oczopląsu można tam dostać!

Wałęsaliśmy się w sobotę do zmroku, mijając m.in. anioła z papier-mache z twarzą murzyna, pewnie dzieło studentów Akademii Sztuk Pięknych. 
Dotarliśmy potem do placu przed Frauenkirche, zwabieni dźwiękami pianina. Pianista grał na instrumencie zawieszonym na podświetlonej platformie, ciągniętej przez konie. Czarował nastrojem, Beatlesami.
Zasłuchana zarzucałam sobie plecak na ramię i poczułam, że szarpnęłam moją złotą bransoletkę. To amulet, przywieziony wieki temu z Egiptu, z krzyżem Amona i kartuszami różnych faraonów – talizman, w co wierzę, chroniący mnie przed chorobami. Szybko rozejrzałam się wokół, ale stałam akurat w miejscu, w którym znajdowały się jakieś gęste metalowe kratownice, wyloty wentylacyjne z podziemnego parkingu – nie wiadomo dokładnie co, ale czeluść prowadząca w głąb ziemi. Jeśli bransoletka tam wpadła, to po niej. Ciemności pozwalały w tylko ograniczonym zakresie przejrzeć otoczenie – tak czy owak, ślad po bransoletce zaginął. Zmartwiłam się, prysł dobry drezdeński nastrój. Nie chodziło mi o stratę materialną, aczkolwiek złoto to złoto. Bardziej przerażona byłam utratą amuletu! Błyskawicznie straciłam ochotę na włóczenie się po mieście, pomimo wszystko nadal pięknym. Wróciliśmy więc do hotelu, snując hipotezy, jak i kiedy zgubiłam bransoletkę? Na zdjęciach w aparacie postanowiłam sprawdzić, w którym momencie mam ją jeszcze, a kiedy jej nie widać. Pod aniołem z paper–mache widać było już tylko jedną, więc albo schowała się pod rękawem, a może ją tam właśnie zgubiłam, aczkolwiek na 90% byłam pewna, że stało się to na placu pod Frauenkirche. Mama upierała się, by rano udać się na poszukiwania, tym bardziej, że ma „chody” u św. Antoniego – patrona spraw beznadziejnych i zagubionych...
Przygotowując kolacyjkę w pokoju hotelowym używaliśmy grzałki do wody. Przy którejś tam herbacie nie zagotowała się woda, więc podeszłam do kubka. Zimny. Chciałam więc wyłączyć i ponownie włączyć urządzenie grzewcze, a tu nagle jak nie huknie, jak nie błyśnie, w oczy mi minipiorun uderzył, że pół godziny później widziałam jeszcze świetlne pieczątki w oczach. I po grzałce, spaliła się! Kontakt również. Dobrze, że mama miała zapasową… Z tej wielkiej mocy, która na mnie przeszła odskoczył mi metalowy guzik-napa w nowiutkich dżinsach. Co to za energetyczny wir się wokół mnie wytworzył – do dziś nie wiem…
W niedziele rano znów wyruszyliśmy do Altsatdt, postanawiając iść wczorajszą marszrutą, by wypatrywać bransoletki. Ja się opierałam, ale pozostała trójka nalegała bardzo. Poza tym przy tym murzyńskim aniele jest akurat wejście do Muzeum „Festung Dresden” – systemu podziemnych korytarzy, który i tak mieliśmy zamiar zwiedzać tego dnia. Niedzielny poranek był równie słoneczny i pokazał nam ponownie zachwycającą twarz Drezna. Mama cały czas śpiewała pod nosem piosenkę Ordonki „Święty Antoni…”, a ja wątpiłam głęboko z cud znalezienia bransoletki, próbując pogodzić się ze stratą. Doszliśmy pod anioła. Nie było w trawie mego amuletu, Gosia jedynie znalazła jakiś drut, który wplątał jej się w nogi. Ponieważ było tuż po 11-tej, spóźniliśmy się na wejście do Festung Dresden, bo możliwe jest tylko o pełnych godzinach. Mając więc 3 kwadranse zapasu do kolejnego wstępu poszliśmy w stronę Fraunekirche. Trójka moich towarzyszy upierała się, by pójść na plac szukać zguby w świetle dnia, a ja wątpiąc głęboko w sens tych poszukiwań poszłam do Muzeum w Zamku Rezydencjalnym dowiedzieć się, kiedy możliwe byłoby zwiedzanie Grunes Gewolbe – komnaty z klejnotami królewskimi, których wartość w czasach Augusta Mocnego przewyższała cenę Zamku w Moritzburgu, rezydencji 200-pokojowej…
Wracam z informacjami, tymczasem w umówionym miejscu (fragment ruin-pomnik zniszczenia Frauenkirche) czeka na mnie uśmiechnięta mama, przebierając nogami. Domyślam się, że ma dobre wieści… Niepewna podchodzę, a mama krzyczy rozemocjonowana z radości: Gosia znalazła bransoletkę, jest pod kratownicą, byłam już pod aniołem po drut, a  teraz Andrzejek będzie próbował ją wyciągnąć!

Pędzę więc na miejsce "zbrodni", widzę klęczącego na kratownicy Andrzejka, z nosem przy ziemi. Moja bransoletka jakieś pół metra poniżej gęstej kraty, połyskuje nieśmiało, zatrzymała się na osłonie rur, czy licho wie czego. Parę centymetrów dalej – czeluść. To szczęście, że stanęłam akurat w tym miejscu! Zadanie jednak nie jest proste – wprawdzie drut od Anioła z papier-mache spełnia rolę wędki, ale robota wymaga precyzji i cierpliwości – ba, akurat dobrze trafiło, bo Andrzejek jest taki właśnie... Jest samo południe, sporo ludzi się kręci wokół, budzimy zrozumiałą w tych okolicznościach ciekawość. Andrzejek żąda skombinowania śrubokrętu, chce otworzyć kratę. Pędzę do pobliskiego baru, po długich konsultacjach z iPhonem sprzedawczyni rozumie wreszcie angielskie słowo screwdriver i daje mi morderczy zestaw niesamowitych ostrzy, wyciągnięty chyba z pończochy. Wracam i widzę, że obok Andrzejka leży drugi koleś i też łowi moją bransoletkę. Po prostu para Słowaków przechodziła obok i chłopak rzucił się do pomocy. Miłe.

Po kilku emocjonujących minutach mamy ją! Jeszcze tylko zapięcie… Jest! Drut, podarowany Gosi przez anioła z papier-mache (no i to ona wypatrzyła przecież zgubę wśród krat) jest pieczołowicie zwinięty i jako święty drut (kto widział „Życie Briana” Monthy Pytona, wie o co chodzi…) zostaje zachowany. Udajemy się też pod anioła, by mu podziękować za niezbędne narzędzie...

Szczęśliwi rozsiadamy się w samym środku placu i pijemy najlepszego na świecie  Erdingera… Nie w głowie nam już zwiedzanie muzeów, ale jednak ochłonąwszy udajemy się do twierdzy. Co za nuda! Oczekiwaliśmy tajemnicy, gąszczu korytarzy, ciekawych opowieści, a tu zwiedzanie tylko po niemiecku. Przewodniczka zatrzymuje się na długie minuty w jednym miejscu i  szeleszczącym głosem coś tam opowiada – czujemy się jak na chińskim bądź tureckim kazaniu… Niewypał.

Znudzeni zamierzamy sobie jeszcze luźno pochodzić, zwłaszcza drugi Erdinger by się przydał, bo zaschło nam w gardłach, ale przypominam sobie, że nazajutrz niczego nie zwiedzimy w Dreźnie, bo jest poniedziałek, a więc muzea są zamknięte. No to pędzimy do Zwingeru, by obejrzeć chociaż malarstwo dawnych mistrzów, klejnoty muszę sobie odpuścić. Wpadamy na 1,5 ha przed zamknięciem. Czasu więc niewiele, z drugiej strony – za dużo też nie jest się w stanie zobaczyć, bo każdy z nas zna pojęcie (i skutki) szoku estetycznego.  No, ale jest przepięknej urody Madonna Sykstyńska Rafaela ze znudzonymi  aniołkami, które widzę na kubkach, serwetkach papierowych od lat. To one rafaelowskie są! Odkrycie! Jest śpiąca Wenus Tycjana, są obaj bracia Cranachowie (jednego szczególnie wszak kocham za Madonnę z Jodłami, która znajduje się w Wrocławiu – i pisałam już o niej na tym blogu w kategorii Ars). Jest dziewczyna niosąca filiżankę czekolady, jest czytająca list  przy oknie. O rany, skarbów malarstwa tu tyle, że zbombardowani jesteśmy. Pięknem.
Włóczymy się już po ciemku (była przecież zmiana czasu), chociaż nie jest tak późno to coraz mniej widać, mimo że miasto jest wspaniale doświetlone. Mamy jeszcze poniedziałek na zwiedzanie, dzień Mamy urodzin, więc jest szansa na powtórkę. Jednak dochodzi do Drezna jakiś okruch huraganu szalejącego w Europie, bo gdy znów raczymy się Erdingerem w ogródku restauracji pod Frauenkirche (jednak wraca się na miejsce zbrodni :-)), to podmuch strąca naczynia ze stolika, przewraca stoły, zaczyna lać deszcz - musimy uciekać. Wracamy do hotelu tramwajem.

ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi...

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz