wtorek, 8 października 2013

Maskarada

Ten sylwester miał być specjalny, a przebranie było obowiązkowe... Na takiej maskaradzie może się przytrafić to, co Agnieszce: pod mało atrakcyjną maską ukryje się najwspanialsza niespodzianka... 

Kiedy dowiedziałam się od mojej przyjaciółki Kaśki, że zdobyła dwa zaproszenia na superekskluzywną prywatkę sylwestrową u Maćka, nawet nie zapytałam, jak jej się to udało. Zatańczyłam z radości własny, indiański taniec.

- Poczekaj, Aga, to nie wszystko! – uspokajała mnie Kaśka, chwytając za rękaw swetra. –Wstęp tylko w przebraniu, niestety!

- W jakim przebraniu? – spytałam w pół kroku, a radość zamarła mi na twarzy.

- Jakimkolwiek. Ma być inaczej, bo wiesz millenium i te rzeczy...

- Millenium, to jak rozumiem: pić błękitnego szampana z truskawkami, tańczyć wśród miliona balonów, ale przebierać się? W tę wyjątkową noc, na sylwestra? Zamiast eleganckiej kreacji strój pirata, czy jakiś inny idiotyzm?

-  No  nie wiem. Zawsze przecież możesz przebrać się za księżniczkę. Albo kobietę luksusową... Może o to chodzi Maćkowi: żeby było śmiesznie?

- Tak? Dobra, będzie śmiesznie. Już ja coś sobie wymyślę! – „odgroziłam” się.

- Tylko nie przebierz się za pszczółkę, błagam... – poprosiła Kaśka. Ciekawe, dlaczego. Czyżby sama miała chęć na pasiasty kubraczek?

Po powrocie do domu zabrałam się za przeglądanie szafy. W tym momencie uświadomiłam sobie, że moja młodsza siostra od kilku dni mówiła o jakiejś noworocznej zabawie w przedszkolu. I o przebraniu. Wzięłam więc smarkulę na spytki.

- Julka, za co ty się właściwie przebierzesz na zabawę?

- Za wiedźmę! – powiedziała moja osobista, rodowa, mała wiedźma. „Co za trafny wybór”: mruknęłam pod nosem.

- A skąd masz strój? – drążyłam temat.

- Mama kupiła mi rudą perukę w hipermarkecie, kapelusz muszkietera, taki z klamrą, ale się nadaje. Wystarczy jeszcze uszyć pelerynę. No i wezmę miotłę.

- Pokaż tę perukę i kapelusz, przymierzę sobie.

- A dasz wafelka?

- Dam, ale jutro. Przecież nie noszę przy sobie wafelków! – przekonywałam małą.

Julka postanowiła poczekać do jutra na zapłatę, ale rzeczy dała dzisiaj. Przymierzyłam włosy we wściekle pomarańczowym kolorze. Wyglądałam bosko. Coś jak skrzyżowanie marchewki z sokowirówką. Kapelusz był ciut za mały, ale nie miało to większego znaczenia. Przypomniałam sobie jeszcze o spódnicy mamy, takiej w dużą kratę. Tacie podebrałam flanelową koszulę. Pomyślałam, że jeśli całość uzupełni odpowiedni makijaż, będzie w porządku, wystarczająco wiedźmowato. Byle nie zapomnieć o miotle! Na przygotowania został mi tylko jeden dzień. Jeden dzień do sylwestrowego wieczoru...

Kiedy pojawiłam się u Kaśki przed imprezą, w przebraniu, mało nie zemdlała. Nic dziwnego, postarałam się o odpowiednią oprawę. Przyleciałam na miotle, którą z gracją oparłam o ścianę w jej pokoju. Kaśka była przebrana za Cygankę. Też dobrze.

- To lecimy? – powiedziałam raźno i wzięłam miotłę między nogi.

- Na tym???

- No pewnie! Wsiadaj!

- Ty wariatko! – poszła jednak na całość i tego wieczoru mieszkańcy ulicy Poznańskiej widzieli dwie barwnie odziane postacie, przemykające chodnikiem, a siedzące prawie okrakiem na rozczochranej miotle. Na szczęście w taką noc nic nikogo nie zadziwi.

Impreza w willi Maćka była już wyraźnie w toku. Gospodarz sprawdzał zaproszenia przy drzwiach, ale i tak wkręciło się tu chyba znacznie więcej osób. I wszystkie były przebrane! Zaraz w holu zderzyłam się z wysokim facetem w masce Zorro. Owionął mnie fascynujący zapach wody kolońskiej. Nie wiem, co to była za marka, ale z rodzaju tych, które zmiękczają mi kolana. Po prostu nie jestem w stanie oprzeć się facetowi, który pachnie w tak powalający mnie sposób. On nawet nie zauważył, że się z nim zderzyłam. Nie zobaczyłam też jego twarzy. Na razie nieważne. Wystarczył zapach i postura – był solidnie zbudowany, wysoki, chyba około 1.90m. Takich luubię... Za chwilę na mnie z kolei wpadł jakiś człowiek. Chłopak (chyba?) przebrany za drapieżnika. Ale co to był za drapieżnik! Chucherko! Ledwie mi sięgał uszu. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nie cierpię facetów niższych od siebie! On jednak nie był niczym speszony:

- Przepraszam panią Czarodziejkę! – trzeba było naprawdę dobrej woli, by uznać mnie za czarodziejkę. Zwłaszcza, że na prawą jedynkę nalepiłam sobie czarną folię. Wyglądałam jak herszt wiedźm.

- Ależ proszę! – powiedziałam łaskawie. – Następnym razem, jak nadepniesz mi na odcisk zamienię cię w ropuchę!

- O, widzę, że pani dziś w dobrym humorze. Może przynieść karalucha na zakąskę? – zaproponował miniaturowy dżentelmen.

- Chętnie! – odrzekłam, byle się pozbyć palanta. Muszę znaleźć Zorro! To kwestia życia!

- Kaśka, dokąd poszedł Zorro? – pociągnęłam Kaśkę w kąt, gdzie było trochę ciszej.

- Chyba na taras, widziałam, że wyciągał papierosy...

- Chodźmy tam!

- Oho! – powiedziała Kaśka. I tyle wystarczy. Obie wiedziałyśmy, co to znaczy!

Na tarasie było sporo osób. Zorro stał w środku kręgu. Górował nad wszystkimi wzrostem. Mniam. Widziałam spod czarnej maski tylko jego usta. Coś strasznie ciągnęło mnie w jego najbliższe otoczenie. Jakby miał magnes w kieszeni peleryny. Strasznie rzadko to mi się zdarza. Chciałam patrzeć na niego, rozmawiać, uśmiechać się, dotykać go. Kaśka obserwowała mnie badawczo. Chciałam go poznać, natychmiast! Tylko jak to zrobić? Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu natchnienia i zobaczyłam przez chwilę swoje odbicie w szybie. Wyglądałam... wiedźmowato. Pomarańczowa peruka, kapelusz... O rany! Jeśli ktoś nie wie, jak naprawdę wyglądam bez przebrania, to co sobie wydedukuje? Przestraszy się i tyle!

W tym momencie zza pleców doszedł mnie uprzejmy głos:

- Zamówiona zakąska dla pani Czarodziejki! - Odwróciłam się. Pan Drapieżnik trzymał w ręce talerzyk z kanapkami.

- A gdzie karaluch?

- Uciekł po drodze. Błagał, bym darował mu życie. Tłumaczyłem mu, że i tak zdoła uciec przez braki w pani przednim uzębieniu, ale nie dał się przekonać.

- I słusznie, mógłby stracić kończynę...

- No właśnie. Ale myślę, że ta zakąska też będzie smakowita. – podał mi talerz.

- Dziękuję.

- I to wszystko?

- A co jeszcze?

- Mogę liczyć na jakiś czarodziejski taniec?

- Kiedy? – zapytałam rzeczowo.

- No, jeszcze w tym tysiącleciu!

- Generalnie tak – powiedziałam w roztargnieniu. Co za nachalny typ! Jeszcze chce ze mną tańczyć!

- To ja przyjdę za chwilę.

- Dobra! – powiedziałam obcesowo, bo Zorro ruszył właśnie ku mnie. Niestety, nie ja byłam celem tej podróży. Nawet nie poświęcił mi jednej milionowej sekundy. Przeszedł obok, znów zmiękczając mi kolana i zniknął wewnątrz domu.

- Kaśka, idziemy stąd!

- Tylko mnie poganiasz! – poskarżyła się. – Co ja mam z tej zabawy?

- Sorry, ale muszę dopaść Zorro!

- Najpierw ciebie dopadnie ten drapieżnik.

- Niech spada. Za mały jest.

- Nie jest mały, jest równy z tobą wzrostem.

- A mnie się wydaje, że jest niższy.

- To tylko głupie wrażenie. Jest o.k.

- Skąd wiesz?

- Przyglądałam mu się, kiedy rozmawialiście. Ma ładny głos. Reszty nie widać, bo nosi maskę.

- Rzeczywiście? Nie zauważyłam.

- I poprosił cię o taniec.

- Wiesz co? Sama z nim zatańcz!

- Złościsz się? Nie ma o co. Może jednak lepiej będzie poszukać dla ciebie tego Zorro...

Niestety, w pokoju tanecznym czekała mnie niemiła niespodzianka. Zorro był bardzo zainteresowany piękną Hiszpanką w falbaniastej spódnicy. Chyba pojawiła się na imprezie przed chwilą. Może nawet znali się wcześniej, bo ich stroje były do siebie idealnie dopasowane...

- No to klops! – powiedziałam do Kaśki. – On już nie jest tu sam. Zwariuję! Strasznie mnie ten facet pociąga! Ale ja dla niego nie istnieję...

- Na to wygląda... – powiedziała najlepsza z przyjaciółek i za to jej jestem wdzięczna.

- Co z naszym tańcem? – właśnie podszedł pan Drapieżnik. Ten facet mnie irytuje. Pojawia się zawsze w najmniej odpowiednim momencie!

- Nico! Tańczymy! – już ja mu dam do wiwatu! – Pójdę tylko po miotłę!

- A po co nam miotła? – zapytał.

- To będzie nasze turbodoładowanie.

- Ja nie potrzebuję...

Rzeczywiście, po siódmym kawałku to ja miałam dość. On jednak nie odstępował mnie na krok. Tańczyłam z nim jeszcze jakieś dwa miliardy razy i powoli zaczynałam zapominać o Zorro. Przed północą nie był mi już nawet niemiły. Dostrzegłam też pewne zalety w tym jego „mikrym” wzroście – nie musiałam zadzierać głowy do góry, a jego oczy były zawsze na poziomie moich oczu. Właśnie... Jego oczy, widoczne w masce tygryska, były coraz ładniejsze. Piwne, z żółtymi kreseczkami. Jak prawdziwe, kocie oczy... O północy, po wielu toastach, większość gości sylwestrowej imprezy postanowiła zdjąć maski, by złożyć sobie wreszcie całuśne życzenia. Przez moment byłam ciekawa, jak naprawdę wygląda Zorro, ale o wiele bardziej ciekawiła mnie... twarz mojego tanecznego partnera! Ja nie miałam maski, ale z oczywistych względów wolałam nie zdejmować pomarańczowych, nylonowych włosów. Moje własne włosy pod spodem na pewno były w strasznym stanie. Kiedy czekałam w napięciu, kim okaże się „mój tygrysek”, moim oczom ukazała się bardzo sympatyczna twarz z wesołym uśmiechem. Nie był to na pewno nawet daleki krewny Brada Pitta, ale całkiem miły facet. W końcu spędziłam z nim pół nocy na szalonych tańcach i dialogach, więc nie mogło się okazać inaczej! Był o.k. A kiedy zaczął składać mi życzenia noworoczne, kolana mi zmiękły. Nie, nie od zapachu wody kolońskiej. Od pocałunków dłoni. Znał ich jakieś trzy miliony. W życiu nie wiedziałam, że tyle ich jest!

Od tamtej, sylwestrowej nocy przestałam mierzyć facetów na metry. A do mojego kochanego, czułego drapieżnika mówię nadal jeszcze „Tygrysku”...

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. ceneo.pl

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz