wtorek, 30 września 2014

Domowy fitness

Koło mojego domu otwarto nowy "salon fitnessu". Dwie przecznice do przejścia mam, więc wstyd było nie skorzystać.

Pierwsze zajęcia fat burnera przeżyłam, mimo że byłam jedyną ćwiczącą. Wiecie, jak się trzeba wtedy starać? Nic się nie ukryje, żadne maleńkie nawet oszustwo, półprzysiadzik albo co drugi podskok... Instruktorka wszystko widziała, niestety dobry wzrok ma szelma. Młoda jest, jeszcze się jej zepsuje, spoko. Po godzinie zwlokłam się z parkietu szukając osoby, która by mnie zrolowała i zaniosła na ramieniu jak dywan - do domu. Niestety, nie było chętnych, sama musiałam poczłapać do szatni i poczołgać się (dwie przecznice) do domu.

Potem poszłam sprawdzić, jak wygląda zumba w nowym salonie fitnessu. Fajnie wyglądała - znów byłam tylko ja i instruktorka, w dodatku po wypadku samochodowym - przyszła w gorsecie na szyi, bo nie mogła znaleźć zastępstwa. Uradowałam się wielce - będzie luzik!!! Co więcej - przecież  ja kolanko muszę oszczędzać, tak sobie sofcikowo poćwiczymy - ona w gorsecie, ja z racji wieku kolanka...

I zaczęłyśmy zajęcia. Pani Monika zmieniała tylko płyty, jak rasowy DJ - po 15 minutach  była cała mokra, a ja jeszcze mokrzejsza (jeśli się tak stopniuje ten przymiotnik). Co gorsza, układ choreograficzny do rock and rolla tak mi się spodobał, że poprosiłam panią Monikę o bis, dzięki temu zatańczyłyśmy Goldeneyes z Bonda w rokendrolowym tempie, był nawet passus imitacji gry na gitarze, rzucania się na kolana na wyimaginowanej scenie itd. Po półgodzinnych wymachach kończynami wszelakimi, jakie tylko znalazłam w pobliżu, uznałam że nawet do "Mam talent" byśmy się nadawały - instruktorka w gorsecie ortopedycznym i klientka z kontuzją kolana, która robi figury różne, zwłaszcza nożne niczym członkini irlandzkiego zespołu Gaelforce Dance...  Jak oni machają, zobaczycie tutaj:

http://www.youtube.com/watch?v=IdNQuZgDnZ8

U mnie było dość podobnie :-)

W efekcie piątkowych popisów do dziś jestem dość sztywna w kolanku, które nieco spuchło. Nie wiem, jak się czuje pani Monika. Musiałam sobie dzisiejsze zajęcia odpuścić. W ramach rekompensaty zamknęłam się w gabinecie (tylko tam jest sztywna podłoga...) i zrobiłam trzy rundy do takiego fajnego remixu, który mnie porywa nie tylko fitnessowo, ale dance'owo w ogóle:

http://www.youtube.com/watch?v=NZ6sLFDUPWg

poniedziałek, 29 września 2014

W kulinarnym amoku

W sobotę ogarnął mnie kulinarny amok. Na ogól ogarnia mnie on przed różnymi imprezami, gdy spraszam gości: urodziny, imieniny (moje lub Andrzejka), spotkanie Klubu Tatarkowego, spotkanie Klubu 6 Talerzy (gdy wypada u mnie), więc w zasadzie szał ogarnia mnie okolicznościowo. W tę sobotę szał się pojawił, mimo że okoliczność była zamiejscowa: wieczorem szliśmy na urodziny do koleżanki, u której stół się zawsze ugina.

Niezrozumiałe więc było (z logistycznego punktu widzenia) pojawienie się szału. Po co tyle jeść, skoro wieczorem się opchniemy jak zwykle? Jednak gdy bestia wpada w amok, trzeba galopować razem z nią, więc moja nadmierna aktywność kulinarna skończyła się wyprodukowaniem: 

1. CARPACCIO Z BURAKÓW

2. FOCCACII

3. KURCZAKA PIERDOLONEGO (pisownia oryginalna) po szwedzku, ale przekleństwa  polskie!

4. TORTU PTYSIOWEGO Z MALINAMI. 

Teraz zaprezentuję i objaśnię, czym charakteryzowały się poszczególne potrawy:

ad. 1.

Moje carpaccio z ugotowanych buraków posypane było serem korycińskim wędzonym, popieprzone i polane oliwą z ryżu oraz octem balsamicznym.

ad.2

Foccacia była prosta jak drut: nabyłam drogą kupna gotową Heinleina, wystarczyło posmarować placek oliwą, posypać solą morską z truflami (przywieziona z  Asyżu), rozmarynem - i zapiec w piecu przez 15 minut. na rumiano. Kluczowy w foccacii jest rozmaryn, nie da się go zastąpić innym ziołem...

ad. 3

Przepis na kurczaka znalazłam w sieci - na You Tube, pewnie wszyscy go znają, ja oglądałam filmik pierwszy raz w zeszłym tygodniu i strasznie się uśmiałam. Pomimo stylu prowadzącego (nota bene chwilami przypominał mi głos Makłowicza - ponieważ nie widać nigdy kucharza, kto tam wie, czy to nie jest jakieś alter ego mistrza...) przepis wyglądał smakowicie, więc spróbowałam. Oto wzór przepisu:

http://www.youtube.com/watch?v=WNIKZJjrtBo

Muszę jednak przyznać, że smakowo kurczak mnie rozczarował: piwa w ogóle nie ubyło, a rezultat był nawet gorszy, niż po upieczeniu na rożnie, tak więc niewypał. Więcej nie zrobię...

ad. 4

Znaleziony w sieci przepis na tort ptysiowy z malinami wydawał się strasznie łatwy, mimo że do tortów to ja ręki za nic nie mam. Podlewając piekącego się kurczaka co jakiś czas winem (a, taka drobna modyfikacja przepisu), wolną ręką zamieszałam więc to łatwe ciasto na blaty ptysiowe i... poszło!!!!!!!



[caption id="attachment_2341" align="alignleft" width="150"]tort, a raczej nędzne jego resztki... tort, a raczej nędzne jego resztki...[/caption]

Co prawda okazało się, że już musimy wychodzić na te urodziny (spóźniliśmy się jedyne 40 minut...), więc stygnące blaty zostawiłam w kuchni, a kremy do tortu robiłam około drugiej w nocy, gdy wróciłam z imprezy. Jeden był ajerkoniakowy z rodzynkami, na drugim piętrze bita śmietana z malinami.

No bo jak już wspomniałam na początku - w wielkim kulinarnym amoku byłam. Wtedy gotować muszę, bo inaczej się uduszę!

wtorek, 23 września 2014

Odkrywczy weekend w mieście

Od tygodni nie spędzałam czasu w centrum mojego pięknego miasta. Podczas weekendów na ogół albo imprezuję w domowym zaciszu (własnym lub znajomych z dzielnicy czy też na peryferiach miasta, gdzie znajomi pobudowali sobie domy), albo wyjeżdżam całkiem poza Wrocław. Ten weekend był więc wyjątkowy...

W piątkowy wieczór postanowiliśmy wreszcie zobaczyć, czym tętni Rynek wielkiego miasta i wybraliśmy się tam na rowerach (mamy "tylko" albo "aż" 5 km z Wielkiej Wyspy). Przyjemnie było pedałować ścieżkami rowerowymi omijając piątkową krzątaninę na ulicach. Przejeżdżając przez park koło Panoramy Racławickiej dojechaliśmy pod Muzeum Architektury i nagle koła nam wbiło w trotuar.

[caption id="attachment_2274" align="alignleft" width="105"]Polegiwacz Polegiwacz[/caption]

Na skraju parku, przed wejściem do muzeum zatrzymała nas niezwykła instalacja architektoniczna w plenerze, do publicznego użytku: POLEGIWACZ. Wśród drzew rozgościł się bowiem rodzaj mini amfiteatru zrobionego z płyt OSB (trochę badziewiarskich, ale co tam) tworzący kameralną widownię na kilku poziomach, do półleżącego słuchania muzyki (na żywo, miksowało dwóch DJ-ów!). Natychmiast odstawiliśmy rowery pod drzewo i zalegliśmy na podusiach. Rozejrzałam się ciekawie, przytupując nogą do świetnej, klubowej muzy, którą z uniesieniem w... uszach

[caption id="attachment_2275" align="alignright" width="150"]DJ-e i piec do pizzy w ciężarówce DJ-e i piec do pizzy w ciężarówce[/caption]

prezentowali dwaj, a w porywach trzej DJe. Wokół kilkoro młodych ludzi polegiwało, byliśmy jednak najstarsi... Uwielbiam się wyróżniać. 

W mini kafejce polegiwacza serwowane były ciekawe napoje (wybraliśmy coś z oferty  Lwówka - jaki aromat i smak!). Degustując piwo i muzę mieliśmy widok na zaparkowany niezwykły pojazd: ciężarówkę, która miała przeszkloną pakę, a w niej... piec do pizzy, przy którym uwijało się dwóch młodzieńców. Co parę minut wyjmowali drewnianą łopatą gorące placki 20140919_190237margerity i roznosili zamówienia publiczności na polegiwaczu.

Polegiwaliśmy tak z dobrą godzinę, w sumie można było zostać tu do rana (dobra muza, miejsce do leżenia, jadło i napitki, sucho i ciepło), ale przecież inny mieliśmy plan...

Z żalem opuściliśmy Polegiwacza i udaliśmy się do Rynku. Tu ruch jak w ulu: szansoniści z różnych  stron wielkiej europejskiej rodziny prezentowali swoje kontrowersyjne umiejętności. Objechaliśmy wszystkich szybko i poniosło nas sprawdzić, co się dzieje nad fosą. Nic się nie działo. No to skierowaliśmy koła na Ostrów Tumski - w nocnym oświetleniu miejsce to nabiera przecież jeszcze większej (o ile to możliwe) magii.  Po drodze mijaliśmy młodzież udającą się z butelkami piwa w dłoniach na Wyspę Słodową - miejsce wszelkich plenerowych imprez - to taka wrocławska Ibiza... Swoją drogą, z czym iść na Wyspę Słodową, jeśli nie z piwem?

Tym razem nie podążyliśmy za nimi na lewo, lecz pojechaliśmy  prosto przez Most Piaskowy w stronę Pl. Bema, gdzie rekordy popularności od kilku tygodni bije lodziarnia, założona przez dwóch studentów. Długie kolejki o każdej porze dnia i tygodnia - aż na ulicę. W ofercie lody o ograniczonym wyborze smaków, mimo to najwyraźniej kultowe. Stanęliśmy więc karnie po gałki o smaku jeżynowym i ricotty z malinami (nasz pierwszy raz), gdy podeszła sympatyczna dziewczyna z "Inicjatywy rowerowej", która przedstawiła nam projekty obywatelskie dotyczące ścieżek rowerowych we Wrocławiu i zachęciła do głosowania, bo "zauważyłam, że przyjechali państwo na rowerach". 

No to się podpisaliśmy, mimo że ja cholernie rozdarta jestem. Uważam, że cykliści za bardzo rozpychają się w mieście, a rowerowe lobby działa zbyt prężnie, gdyż bez ładu i składu tworzone są ścieżki rowerowe wyodrębniane z jezdni. Niech mi ktoś wytłumaczy, jaki jest sens robienia ścieżki dla rowerów na jezdni jednokierunkowej - ale pod prąd? Albo tworzenia na skrzyżowaniach czerwonych miejsc przed samochodami, na całą szerokość pasa dla rowerzystów? Te działania irytują mnie, ilekroć prowadzę auto. Podobnie irytują mnie rowerzyści jadący z dużą szybkością po chodnikach, mostach, gdy ja jestem akurat pieszą. Jestem rowerzystką rekreacyjną, więc jeśli już jeżdżę, to dla przyjemności - unikam jak ognia jezdni i skrzyżowań. Wiem, że wielu rowerzystów traktuje rower jako podstawowy środek lokomocji po mieście. I dla nich są te zmiany, przez które cierpi więcej (w tysiącach) użytkowników dróg. Paranoja. 

No więc podpisałam się wbrew sobie, pod tą inicjatywą utworzenia 10 kilometrów ścieżek rowerowych. Trudno się będzie wycofać, musiałabym odnaleźć tę dziewczynę (znów pod lodziarnią), skraść jej formularz  i go zjeść. Nie uczynię tego, bo lody były takie sobie, nie ma po co wracać. Na pewno drugi raz nie będę stała w kolejce!

20140919_201258Całe szczęście, że Ostrów Tumski nas nie zawiódł. Klimacik był, że ho ho! Jakiś gitarzysta pod Nepomucenem fajnie grał "toboły", czyli melodię "To były piękne dni...", poza tym odkryliśmy kilka ciekawych detali na wieżach katedry i zieloną latarenkę na kościółku Św. 20140919_200902Idziego. Można więc śmiało powiedzieć, że wieczór w rodzinnym mieście był bardzo odkrywczy...

 

wtorek, 16 września 2014

Trzy razy K: karpie, krasnoludki i kanie, czyli Milicz

W minioną niedzielę wybraliśmy się na Dni Karpia do Milicza. Ta wspaniała impreza plenerowa trwa przez kilka tygodni i odbywa się w różnych miejscach (nawet we Wrocławiu). Promuje stawy milickie (cud cysterskiej techniki sprzed 700 laty), hodowanego w nich królewskiego karpia (najsmaczniejszy w Polsce i na świecie) oraz produkty regionalne całej Doliny Baryczy. 

Dolina Baryczy  to utworzony w 1996 r. park krajobrazowy o powierzchni 87 040 ha. Zawiera stawy rybne, podmokłe łąki oraz lasy, Europejską Ostoję Ptaków. Sercem doliny jest Milicz - miasto o bogatej historii. 
Milickie stawy, których początki sięgają XIII wieku, zbudowali Cystersi z dość oddalonego, słynnego na Dolnym Śląsku klasztoru w Lubiążu. Obecnie stawy są największym w Polsce i Europie ośrodkiem hodowli karpi. Co więcej - wyglądają jak jeziora. Po porośniętych drzewami groblach można wędrować, jeździć rowerem, bryczką, spędzać czas w tzw. czatowniach, w których podgląda się... ptaki i dzika zwierzynę. Wrażenia są niezapomniane. 
W ub. weekend Dni Karpia zakotwiczyły akurat w samym Miliczu-Zamku. Mieliśmy trochę kłopotów, żeby tam trafić, gdyż ubzduraliśmy sobie, że są to tereny szkoły leśnej, rezydującej w wielkim Pałacu Maltzanów. Pomimo więc tego, że koszmarny jarmark ujrzeliśmy tuż przy drodze wjazdowej do Milicza, popruliśmy dalej, w nadziei, że jednak prawdziwe Dni Karpia odbywają się w miejscu bardziej urokliwym i magicznym, związanym z miastem od wieków i dysponującym 50 hektarowym angielskim parkiem. Niestety, okazało się, że nic się koło pałacu nie dzieje. Ale był pretekst, by tu zajrzeć i uczyniliśmy to zaraz na początku naszej niedzielnej wyprawy. 
Przy pałacowej bramie powitał nas "wyleniały" kamienny lew z uszami jak trąbki. Taki był śmieszny i niepasujący do okazałego wejścia, że nawet go nie sfotografowaliśmy. Tymczasem lwisko siedziało sobie niegdyś (tzn. początku XIX wieku...) na tzw. Łuku Triumfalnym, który właściciel pałacu (i całego Milicza) ufundował, by uczcić wizytę cara Aleksandra I oraz cesarza pruskiego Fryderyka Wilhelma III w tej właśnie rezydencji, podczas której to wizyty zawiązała się liga antynapoleońska! (Nota bene czy to nie ten sam cesarz, który odkupił od Sissi rezydencję na Korfu, o której pisałam wcześniej w kategorii światowa dziewczyna, czyli podróże.....?)
Podeszliśmy pod pałac (od 1963 r. mieści się tu Technikum Leśne) i szczęki nam opadły. Budynek jest okazały, wręcz imponujący - i coś mi przypominał, niestety zasłonięty rusztowaniem (trwa tu bowiem jego modernizacja) nie od razu zdradził swe pokrewieństwo do... Sans-Souci! 
Architektem budynku powstałego pod koniec XVIII w. był znany mistrz, autor wielu okazałych budowli m.in. we Wrocławiu (pałacu biskupa) - Karl G. Geissler. Wybudował pałac na zamówienie rodu Maltzanów, który miał Milicz w posiadaniu od XVI wieku. Była to niemiecka arystokracja, mieszkająca przez tyle wieków tutaj, w milickim pałacu - aż do 1945 roku. Wpływowa rodzina II i III Rzeszy, o prohitlerowskich sympatiach. Jedynie Maria się wyrodziła... Ta ostatnia urodzona w Miliczu, najmłodsza Maltzanówna, Maria Graefin von Maltzan zmarła całkiem niedawno - w 1997 r., w Berlinie. Była niezwykłą osobowością, uhonorowaną orderem Sprawiedliwy wśród narodów świata (za uratowanie 60 Żydów, zresztą za jednego z nich wyszła za mąż...) - wyróżnienia tego jednak nie przyjęła, bo wtedy akurat Izrael napadł na Palestynę. O historii milickiego pałacu opowiada w swojej autobiografii, wydanej również w Polsce ("Bij w werbel i nie lękaj się").
Z powodu remontu nie weszliśmy do środka pałacu-szkoły (poza tym była niedziela, więc szkoła i tak zamknięta).  Z opisów wiem jednak, że we wnętrzach zachowała się sala balowa i piękne marmurowe portale (są zdjęcia w internecie). Jest też eliptyczny, zdobiony japońskimi kolumnami salon. 
Częściowo przebudowano ten XVIII wieczny pałac w XX wieku (dokładnie w 1910), a modernizowano w latach 1959–1960 - nie była to już jednak robota właścicieli. Jest to budowla dwupiętrowa w kształcie litery C, z częścią centralną nakrytą cynowym cylindrem-kopułą z latarnią, w klasycznym stylu pruskim (nie wiem dlaczego tak mi się skojarzył).
Przed II wojną światową pałac oraz jego wyposażenie, gdyż mieścił liczne kolekcje (malarską - np. dzieła Cranacha, instrumentów - m.in. Stradivariusy, oraz kolekcję zegarów) wyceniano na ok. 14 milionów marek niemieckich. Przedwojennych, licho wie, ile to teraz byłoby warte, ale myślę, że razy 100 albo 1000....
W 50 hektarowym angielskim parku (największe i najstarsze takie założenie na Dolnym Śląsku) ze starodrzewiem (ach, jakie piękne i potężne tulipanowce tu rosną!) wije się sztuczny kanał, zasilający pałacowe stawy. Milicz słynie właśnie ze stawów i całego systemu wodnego założonego przez Cystersów... siedem wieków temu! 
To stąd, dzięki Maltzanom, pochodziły karpie, lądujące na stołach dworu królewskiego w Berlinie. 
No dobra, ale gdzie tytułowe krasnoludki??? Z pałacem wiąże się urocza rodowa legenda. Jedna z matron rodu, ciężarna Eva-Popelia miała sen: pojawił się jej krasnolud. Prosił o przesunięcie stojącej w jej komnacie lampy, bo kapiąca z niej oliwa przeszkadza ciężarnej księżniczce królestwa krasnoludków, mieszczącego się pod pałacem. Eva-Popelia prośbę zignorowała, ale następnej nocy sen się powtórzył. Lampę więc przestawiono, a karzeł w podzięce podarował sznur pereł ze skrzaciego królestwa. Oznajmił, że dopóki perły będą w pałacu - nic mu  się nie stanie... Te perły nosiły wszystkie kolejne dziedziczki Milicza. Klejnoty miały niezwykłą właściwość - ilekroć umierał członek rodu Maltzanów, jedna perła ciemniała, by po kilku dniach wrócić do właściwego koloru. Maria Maltzan opowiada w swojej książce, jak to  jej ojciec, ujrzawszy pewnego dnia czarną perłę na sznurze zaczął rozpytywać w rodzinie - kto umarł? Okazało się po wielu tygodniach, że informowała ona o śmierci pewnego zubożałego krewnego w... Nowym Jorku! Maria von Maltzan była pewna, że perły nadal znajdują się w  Miliczu, ponieważ pałac nie uległ zniszczeniu, tak jak obiecywał krasnolud. 
Nad wejściem, mimo rusztowań, udało mi się zrobić zdjęcie fragmentu herbu. To godło Maltzanów, które w kolorach wygląda tak jak poniżej, tyle że tutaj dopatrzyłam się jeszcze jakiegoś tajemniczego klucza:

Według mnie w tarczy herbowej z lewej jest... głowa osiołka - w heraldyce oznacza umiarkowanie, cierpliwość i pokorę wobec przeciwności losu. Po prawej widać winorośl i kiść owoców. Ale dlaczego nie ma karpia???
Po pobieżnym obejrzeniu pałacu z zewnątrz, oraz parku, wróciliśmy na tę wielką łąkę, gdzie trwały w najlepsze Dni Karpia. Na stoiskach gastronomicznych można było degustować różne karpiowe i rybne potrawy: np. pierogi z karpiem, karpia po milicku, zupę karpiową po serbsku z kociołka. Smaczne, jadłam. Byłam tu kolejny raz, ale najmniej mi się to miejsce w Miliczu podoba: ogromne pole, wielka estrada, spiekota i jarmarczne budki, wesołe miasteczko, balony i toy-toyki. Miejsce całkowicie  pozbawione klimatu, w przeciwieństwie do tego nad stawem. Ale tam obchody przenoszą się później, w październiku.
Kupiłam słoiczek musztardy z gruszką i postanowiliśmy wracać do Wrocławia. Po drodze i przy niej kręciło się mnóstwo grzybiarzy, jakiś chyba wysyp kani był, bo zatrzęsienie tych właśnie grzybów w koszykach. Zatrzymaliśmy się najpierw na przystanku, gdzie stało kilka osób z grzybami, ale  - jaka heca - oni czekali na autobus...  W końcu kupiliśmy od jakiejś kobieciny całą skrzyneczkę  wielkich kapeluszy za całe 10 zł i pojechaliśmy do domu smażyć kanie ala schabowe.
Po degustacji we czwórkę tego leśnego "urobku" nasi goście poszli do domu - a my postanowiliśmy wybrać się jeszcze na rower, do Parku Szczytnickiego. Jedziemy sobie, a tu pod starymi iglakami - kanie rosną! Ktoś nazbierał nieopodal, ale wyrzucił - może się wystraszył, że to muchomory? Kawałek dalej było całe stadko niezerwanych...

I po co myśmy je spod Milicza taszczyli????

piątek, 12 września 2014

Seksowna zabójczyni w białych rękawiczkach

P1170502I kto by pomyślał, że ta seksowna futrzana istotka, w białym śliniaczku, w takich samych rękawiczkach i podkolanówkach, uroczo prężąca się do sesji fotograficznej - to morderczyni, bezwzględny killer?

Wracam sobie wczoraj z pracy z zakupami, gmeram kluczem w drzwiach a tu pojawia się Lola z prezentem w pyszczku - na wpół zagryzionym młodym szczurkiem. Trzymanie go w zębach nie przeszkadza jej w powitalnym: „miau, co dla ciebie mam!”

Nie jestem gryzoniofobem, rozczulają mnie myszki, szczurki, chomiki – ale ten widok mnie ciut przeraził, bo gdyby się szczurek wyrwał, to zwieje i będzie mi się kręcił po tzw. posesji! Lubię szczurki, ale domowe, hodowane w terrarium, a nie takie łażące po mojej piwnicy itp. Nakazałam więc Loli: załatw go! – i weszłam do domu po saszetkę dla koteczki. Po namyśle jednak (jak ona dostanie teraz saszetkę, to porzuci szczura) postanawiam nie schodzić od razu. Przetrzymam ją.

Dałam radę tylko kwadrans. Zeszłam z kocim żarciem, Lola nadal czatowała z półżywym prezentem pod drzwiami domu. Na mój widok („hurra, dwunożna stołówka przyszła!”) wypuściła z pyszczka zdobycz i zaczęła ocierać się o moje nogi. Ja tymczasem pilnie obserwowałam szczurzy stan zdrowia.

Gryzoń leżał na plecach i teatralnie oddychał, łapczywie łapiąc powietrze. Ruszał też ogonem. „Lolka, no nie, załatw go! Przecież nie możemy go tak zostawić, bo umknie!” – perswadowałam  koteczce, ale ta nie była już szczurkiem zainteresowana.

Szturchnęłam go parasolem, zaczął ruszać tylnymi nogami, jakby się odpychał, ale nie miał siły przewrócić się na łapy, wciąż leżał na pleckach. Jasny gwint! Co robić? Dobić go?

Przypomniała mi się scena sprzed kilku dni, gdy podczas biesiady w ogrodzie kuzynka wyławiała muszkę-owocówke z wina, bo żal jej się zrobiło, przecież takie stworzonko też chce żyć. Proponowałam je nawet żartobliwie zrobienie muszce sztucznego oddychania, ale wystarczył widelec – i muszka odzyskała siły. Obcując na co dzień z takimi dżinistami, jak mogłam zacząć planować, to, co zrobiłam?????????

Tymczasem Lolka ani myślała mi pomóc. Zamknęłam więc oczy i końcówką mojego pomarańczowego parasola „na kiju” (strasznie lało) walnęłam go ze trzy razy w brzuch. Znieruchomiał wreszcie. Lola przyglądała się kaźni obojętnie.

Zostawiłyśmy go na trawie i oddaliłyśmy się celem konsumpcji pysznej galaretki z drobiu. Wracając do domu – zerknęłam na TO miejsce, ale szczurek twardo leżał i się nie ruszał.

Po godzinie znów zeszłam do Loli, bo należy jej się jeszcze deser przed nocą – chrupeczki pyszne. Znów przechodziłam koło TEGO miejsca, ale szczurka już nie było…

I nie wiem, czy Lola go sprzątnęła (wszak sprawą  killera jest usunąć ciało?), czy się chłopak jednak otrzepał… Jeśli się wykaraskał, to nie będę miała na sumieniu zabójstwa. Co z tego, że pomarańczowym parasolem...

[caption id="attachment_2248" align="aligncenter" width="150"]Lola z Kajtusiem Lola z Kajtusiem[/caption]

wtorek, 9 września 2014

Kreatywni goście na imieninach, a wszystko przez dyrektora lodówki!

Obchodziłam ekhm, ekhm, imieniny w miniony weekend.

Akurat krótko przed tym wielkopojnym wydarzeniem czytałam bloga dyrektora lodówki (http://dyrektorloduwki.bloog.pl/id,342253504,title,Sluchajac-radia,index.html), który to postem o jabłkowej zemście na Putinie mało nie pozbawił mnie życia, wywołując niebezpieczne i nieodwracalne pęknięcie przepony ze śmiechu.

Pomimo znacznego uszczerbku na zdrowiu (wspomniane pęknięcie) nie zamierzam pana dyrektora pociągać do tzw. odpowiedzialności, bo jego wpis szalenie mnie zainspirował.

W pierwszym odruchu chciałam własnoręcznie wykonać kilka imprezowych naczyń jabłkowych, posiłkując się wzorem z Sevres, czyli zdjęciami z bloga dyrektora. Jednak szybko uznałam dyrektorską wyższość - osiągnięcie takiej sprawności manualnej, mimo wielu ćwiczeń na materii nie- i ożywionej (lepienie aniołów z glinki, mizianie Loli), jest po prostu niemożliwe. Zatem porzuciłam ponadgryzane w ilości hurtowej jabłka (w dziełach pana dyrektora dużą rolę pełnią bowiem ogryzki), a troskę o część artystyczną wieczoru beztrosko zrzuciłam na gości. No i się nie zawiodłam, bo goście okazali się szalenie kreatywni.

P1170520 (300x400)

Dostałam np. zestaw do samodzielnego spreparowania raju, który zawierał:

- drzewo wiadomości dobrego i złego (w doniczce),

- zakazany owoc (na pierwszym planie), 

- węża kusiciela (gumowy, wielokrotnego użytku...),

- Adama (Hoffmana) z aktualnym numerem telefonu.

 

Z tematem jabłka i raju nierozerwalnie wiąże się oczywiście... kuszenie, otrzymałam więc stosowneP1170488 (245x400) narzędzie: koronkowe stringi koniakowskie w kolorze czarnym - i nie zawaham się ich użyć!

Rozmiar wprawdzie mnie trochę przeraził, bo dopasowanie się do prezentu zajmie mi jakieś trzy lata i tony wylanego na fitnessach potu, ale przecież darowanym stringom nie zagląda się w rozmiar!

P1170516 (300x400)

 

Innym rajskim prezentem, aczkolwiek nierodzącym jabłek, jest hibiskus o kwiatach średnicy 20 centymetrów. Ciekawe, ile czasu zajmie mi wykończenie drzewka...

 

 

 

 

 

 

środa, 3 września 2014

Błogo-niezdrowy domowy smalec po galicyjsku - z grzybami

Sezon na grzyby w rozkwicie. Naród ruszył w lasy, gdzie z zapałem uprawia nasz wyczynowy sport narodowy - grzybobranie. Co tam mistrzostwa świata w siatkówce - kapelusze (nie tyle z głów, co...) z trzonków! Czas przecież kosić!

Nie powiem,  bywam w lesie, bo sezon polowań trwa, a i ja ten rodzaj sportu szalenie lubię, aczkolwiek go uprawiam z dość mizernym skutkiem. Ponieważ jednak dostałam w prezencie mnóstwo prawdziwków i kozaków, które teraz przetwarzam w tę i z powrotem, przypomniało mi się danie grzybowe, które degustowałam... 7 lat temu: domowy smalec z grzybami. Pamięć mam jak słoń - wielką, ale powolną i trzeba na niej zawiązywać supełki, jak na trąbie słonia. Zanim więc dojdę do smalcowego sedna, pomęczę Was jeszcze trochę wspomnieniami.

7 lat temu, akurat wiosną pojechaliśmy na autokarową wycieczkę do krainy Drakuli - Transylwanii. Chodziło nam o to, by przećwiczyć dłuuuugie, męczące przejazdy, bo w grudniu tego samego roku wybieraliśmy się w naszą pierwszą azjatycką podróż i trzeba było przygotować się do 13-godzinnego lotu. Wybraliśmy więc kierunek autokarowego wyjazdu i jakieś nieznane nam biuro podróży, które organizowało iście hardcorową wyprawę - przejazd do Transylwanii w Rumunii trwał ponad dobę, a wyjazd (dla ułatwienia) był z Krakowa, nie z Wrocławia. 

Po zajęciu miejsc w autobusie okazało się, że jest to jakiś przedpotopowy San, siedzenia mają niskie oparcia (to znaczy - nie było podpórek dla głowy), jakoś w nim ciasno tak i siermiężnie. Nie było też toalety, video, a stewardessy nie roznosiły kawy. Ponieważ usiedliśmy przy końcu pojazdu, cały tył za nami zajęła szalenie sympatyczna (jak się wkrótce okazało) ekipa - chyba z 5 dziewcząt, z jednym chłopakiem z gitarą. Wszyscy byli z Krakowa, ponad 10 lat od nas młodsi, ale szybko znaleźliśmy kod międzypokoleniowego porozumienia.

Podróż mijała nam upojnie: to znaczy najpierw każdy pił swoje, ale wkrótce wszyscy pili wszystkich. Komuna normalnie. Śpiewaliśmy i graliśmy na gitarze, wkrótce dołączyły do nas jeszcze ze dwie pary z tyłu autokaru, tak że wesoły autobus był, chociaż tylko w połowie. Przód, bardzo serio serio, aż za często dawał nam do zrozumienia wzrokiem ciskającym gromy, że nie akceptuje naszych niestosownych zachowań.

A my postanowiliśmy się dobrze bawić, bo nuda i niewygoda tej podróży by nas zjadła. Zatem grupowo powyciągaliśmy swoje zapasy żywnościowe, by posilać się wspólnie. I właśnie w bagażu jednej z Krakowianek, zwanej przez pozostałych "cioteczką", znalazł się magiczny słoiczek smalcu domowego z grzybami. Dlatego nazwałam go galicyjskim w tytule, bo nigdy wcześniej takiego nie jadłam. U mnie w domu robiło się dawniej smalec, ale z cebulą i ewentualnie jabłkiem. A ten krakowski smakował genialnie!

A jeszcze jak on wchodził do wódeczki (a potem innych mocnych trunków, które gdy wjechaliśmy na teren Rumunii, młodzież jakimś psim węchem znajdowała na postojach w okolicznych spelunach, gdzie bimber pod nazwą śliwowicy lano z beczek jak wino w Chorwacji - wprost do plastikowych butelek po coli...)

Smakując te rumuńskie wspomnienia wzięłam się zatem za grzybowy smalec. Nie miałam przepisu, mętnie pamiętałam to, co "cioteczka" jako recepturę podawała. Poszperałam w necie, ale tam większość receptur opiera się na grzybach suszonych. Phi! Tymczasem pamiętam, że w tamtym galicyjskim smalcu były takie mięsiste duże kawałki grzybów, więc wzięłam sprawę na rozum (czy "zdrowy" to już mocno dyskusyjne) i zrobiłam galicyjski smalec po wrocławsku:
Składniki:
słonina świeża - 0,5 kg,
2 średnie cebule,
0,3 kg świeżych grzybów leśnych (podgrzybki, prawdziwki, kozaki),
pieprz, majeranek, szczypta soli

Słoninę pokroiłam w kostkę i zaczęłam topić w rozgrzanej, głębokiej patelni. Cebule pokroiłam w kostkę, odłożyłam.
Grzyby po oczyszczeniu wrzuciłam na wrzątek i gotowałam przez ok. 5 minut, odcedziłam, pokroiłam w kostkę.
Gdy słonina mocno się wytopiła, ale jeszcze pływały małe jasne skwarki, dorzuciłam cebulę i grzyby, smażąc dalej razem przez ok. 15 minut.
Gotowy smalec trzeba następnie przelać do szklanych słoiczków, wybierając łyżką na dno najpierw "farsz" a potem dolewając płynu (stopionego tłuszczu), by przykrył grzyby i cebulę w pojemniku.


Potrawa to okropnie niezdrowa, sama smalcu nie jadam i nie używam w kuchni od lat, ale tym razem złamałam reguły. Trudno. Jem go ze świeżym, chrupiącym chlebem i wywracam oczy z rozkoszy. Po konsumpcji dręczę się wyrzutami zdrowotnego sumienia przez jakąś minutę, ale co tam! To prawdziwa smalcowa nirwana!