poniedziałek, 12 grudnia 2022

Kwiat z tropików - symbol Bożego Narodzenia


Czas na gwiazdę! W grudniu, poczynając od św. Mikołaja możemy nabyć w sklepach roślinę doniczkową zwaną Gwiazdą Betlejemską. Jest piękna i niezwykła, jej najpierw zielone, a wyżej czerwone liście układają się w kwiat wielkości dużej gwiazdy. Ta zielono-czerwona kolorystyka to znak firmowy Bożego Narodzenia...

Poinsecja (tak brzmi botaniczna nazwa rośliny) jest w grudniu wszędzie widoczna, a przecież pochodzi z tropików! Jednak tak świetnie komponuje się z choinką, bombkami i innymi dekoracjami Bożego Narodzenia, że łatwo o tym zapomnieć...  Dlatego wielkie było moje zdziwienie, gdy dawno temu, podczas styczniowej wyprawy na Teneryfę, zwiedzając jakieś miłe małe miasteczko, ujrzałam cały zagajnik… gwiazd betlejemskich rosnących sobie ot tak, na skwerku! Co więcej, rośliny były naprawdę „słusznego” wzrostu, gdyż znacznie mnie przewyższały, niczym krzewy. Tymczasem te doniczkowe, znane u nas, mają najwyżej pół metra wysokości! 

Wtedy tam, na Teneryfie, długie łodygi bez liści, za to z czerwienią na końcach nie były jakoś specjalnie dekoracyjne, zobaczcie zresztą zdjęcie poniżej. Zrobiłam je właściwie innej dziwacznej roślinie – kwitnącej dracenie, agawie? Tuż obok kwiatostanu, który przypomina trąbę słonia, sterczą rachityczne Gwiazdy Betlejemskie… Gdybym nie podpowiedziała, pewnie byście ich nie dostrzegli...


Tu może będzie je lepiej widać:

Dużo później dowiedziałam się, że roślina pochodzi z Ameryki Środkowej i dorasta nawet do 3 metrów! To właśnie było doskonale widać na Teneryfie. Nigdzie jednak nie wspomina się, że Gwiazdy Betlejemskie występują także na Wyspach Kanaryjskich... Zwyczaj dekorowania za jej pomocą domu przywędrował z Ameryki Środkowej. Aztecka legenda głosi, że ten płonący czerwienią kwiat jest zabarwiony krwią bogini, której serce pękło z miłości. Poinsecja jest kuzynką wilczomleczy (roślin podobnych do kaktusów). Nazywana jest również wilczomleczem nadobnym, po łacinie - Euforbia pulcherrima. Termin  poinsecja pochodzi od nazwiska ambasadora Meksyku - Joela Poinsettego – dyplomaty, który był także botanikiem i odkrył tę roślinę dla Europejczyków. Z kolei nazwa wilczomlecz bierze się z obecności silnie drażniącego skórę soku (mleczka), który wycieka przy drobnym nawet uszkodzeniu  rośliny. Zależnie od rejonu, gwiazdy są albo cały czas zielone (tam, gdzie jest wilgotno), albo - w okresie suszy - zrzucają część liści. Na przykład w Gwatemali, położonej blisko równika, wilczomlecz nadobny kwitnie przez kilka miesięcy w roku. Hodowcy nazywają poinsecje roślinami krótkiego dnia, dlatego zasłaniając szklarnię można dowolnie sterować ich kwitnieniem. Gwiazdy Betlejemskie uprawia się w temperaturze około 20 st. C. Od połowy października przez 14 godzin dziennie trzymane są w ciemności. Wilgotność powietrza musi osiągać prawie 70 proc. W grudniu zaczynają zabarwiać się przykwiatki i rośliny są gotowe do sprzedaży. Aby nie były za duże, stosuje się środki powodujące skarlanie roślin. Osiągają one wówczas mniejsze rozmiary i są gęściejsze. Poinsecji jako roślinie ciepłolubnej szkodzi temperatura poniżej 15 st. C, dlatego podczas zakupu na czas transportu trzeba ją dokładnie owinąć papierem lub folią i postawić na oknie w domu, by oszczędzić jej szoku termicznego. Objawy przechłodzenia rośliny to przede wszystkim żółknięcie i opadanie liści. Poinsecje nie znoszą przeciągów, a także suchego powietrza - gubią wtedy dolne liście i stają się łyse. Najwyraźniej więc roślinom, które widziałam w naturze na Teneryfie brakowało właśnie wilgoci! Trzeba je też regularnie podlewać i zapewnić im światło. Po kilku tygodniach od grudniowego zakupu kolorowe przykwiatki bledną, a część liści opadnie. Jest to normalne, bo po kwitnieniu rośliny te odpoczywają. Jeśli chcemy, by dalej zdobiła nasze mieszkanie, powinniśmy ją po przekwitnięciu (mniej więcej w marcu), silnie skrócić, tak aby na pędach pozostały 3-4 pąki. Dobrze jest także przenieść ją do chłodnego (14 st. C) pomieszczenia. W tym czasie kwiat nie rośnie, może obejść się bez światła i nie należy go podlewać. Po ok. dwóch miesiącach przesadzamy roślinę do świeżej ziemi torfowej i umieszczamy w widnym, ciepłym miejscu. Pozbawioną liści poinsecję obficie podlewamy ciepłą wodą. Po kilku tygodniach zaczynamy ją zasilać nawozami. Musimy ciągle pamiętać, że jest ona rośliną tropikalną i powinna mieć jak najwięcej wilgoci w powietrzu. Gdy tylko wytworzy młode pędy z 4-5 liśćmi, możemy je przyciąć, dzięki czemu silniej się rozkrzewi. W listopadzie musimy przygotować kartonowe pudło i przez 30-40 dni przed Gwiazdką regularnie zakrywać roślinę na 14 godzin dziennie. Powinniśmy jednak liczyć się z tym, że uprawiana w mieszkaniu będzie znacznie mniej kolorowa niż ta z kwiaciarni.

Trująca i niebezpieczna? 

Wyczytałam też informację, że jest to roślina trująca! Trochę to pomówienie – wprawdzie jak wszystkie gatunki wilczomleczy gwiazda betlejemska zawiera sok o drażniącym działaniu dla skóry, ale nie jest on trujący. Natomiast u osób o wrażliwej skórze może powodować miejscowe zaczerwienienie. Naprawdę groźny staje się wtedy, gdy dostanie się do oka. Powinno się wówczas przemyć je dużą ilością wody i zgłosić do okulisty.

Gwiazda Betlejemska

Cieszmy się jednak urodą tej tropikalnej rośliny, która staje się obok choinki, kolejnym symbolem najpiękniejszych świąt w roku! Jeśli będziemy o nią dbać, Gwiazda Betlejemska ponownie uraduje nas w następnym grudniu, a w międzyczasie możemy przecież zaplanować podróż na Teneryfę, by zobaczyć, co to za gigant, ta poinsecja!

 

niedziela, 13 listopada 2022

Atak fauny

Słuchajcie, co ja mam ostatnio za przygody z przedstawicielami tzw. fauny!

We środę, w wielkim pośpiechu, bowiem cały Wrocław robił zapasy jedzenia przed Bożym Ciałem i galerie handlowe były wręcz oblężone, my z A. wybraliśmy się do Kakadu celem zakupienia rybek akwariowych do naszego oczka wodnego w ogrodzie. A. bowiem oczytał się w internecie, że takie np. tropikalne rybki gupiki świetnie się w oczku wodnym sprawdzają, bo pożerają komary i generalnie jako nieduże rybki nie przeludnią nam oczka.

Wybieranie rybek trwało godzinę. Oprócz gupików na liście były np. jakieś kardynałki. Sprzedawczyni nie przyznaliśmy się, że to zakup do oczka wodnego i na jej dociekliwe pytania pt. ile litrów ma nasze akwarium dawaliśmy podejrzane odpowiedzi. A. beztrosko rzucił, że pięć litrów. Ja widząc zdumienie pani (za mało) dorzuciłam: piętnaście. Pani nie była zadowolona z tej odpowiedzi, patrzyła na nas podejrzliwie i miałam wrażenie, że za chwilę zadzwoni do towarzystwa opieki nad rybkami podając nasze przestępcze rysopisy.
W końcu jednak udało się wyjść z tego sklepu z przystojnym glonojadem, 6 kardynałkami i 3 cudnej urody gupikami (on turkusowy, one z weloniastym czerwonym ogonkiem) pod pachą (ale w foliowym woreczku z powietrzną bańką). Udaliśmy się do domu celem zarybienia naszego oczka wielkości wanny.
Radości było co niemiara, gupiki biegały po oczku bardzo żwawo, kardynałki od razu utonęły, glonojad najpierw nie chciał opuścić woreczka, bo się doń przyssał, ale dał się jednak namówić na nura w wodę. Lolka, nasza futrzasta morderczyni w białych rękawiczkach w ogóle nie zwracała na oczko uwagi. Stwierdziliśmy,  że rybki są bezpieczne, ta gapcia czasem żarcia w misce nie widzi, więc gupików 2-centymetrowych na pewno nie wypatrzy. Rodzinna idylla. Zbliżał się wieczór i wieczorny chłodek. Wróciliśmy do domu. Cały wieczór myślałam o rybkach - czy im miło i ciepło.
Następnego ranka natychmiast, jeszcze w piżamie pobiegłam do oczka. Wgapiałam się przez kwadrans i...nic. Nikogo, cicho-sza, rybek brak. Pojawiła się Lola z podejrzanym uśmiechem na pyszczku. No i zagadka detektywistyczna: co się stało z rybkami? Mam trzy hipotezy:
1) zdechły z zimna,
2) zdechły z zimna i pływały brzuszkami do góry to je Lolka pożarła,
3) Lolka je pożarła w nocy, bo uwielbia dziczyznę.

Tak więc szybko straciliśmy wodne zwierzątka... I przecież nie o kasę tu chodzi! Chyba o naszą głupotę...


wtorek, 8 listopada 2022

Bolonia pachnąca... mortadelą

Uwielbiam Włochy, odwiedzam je w miarę często, nigdy jednak nie wpadłam na pomysł, by dotrzeć do Bolonii. Nie wiem, z jakiego powodu omijałam dotąd to centrum mojego mortadelowego świata. Chyba nie kojarzyłam faktów. Na szczęście zaległość została niedawno nadrobiona!
Wybrałam się do Bolonii, i był to całkowity przypadek. Celem mojej podróży miała być właściwie Faenza - miasto ceramiki, położone jakieś 40 km od Bolonii. Ponieważ samoloty nie latają do Faenzy, wybrałam Bolonię, i cieszę się bardzo, że ta geograficzna koicydencja pozwoliła mi wpaść w zachwyt, pomnożony przez dwa! O Faenzy napiszę kiedy indziej, bo też jest tego warta. Dziś o mojej mortadelowej Bolonii. Cudo! Miasto niezwykłej urody (ha, pokażcie mi jakiekolwiek miasto we Włoszech pozbawione urody...), troszkę inne od znanych mi pereł północy (np. Mediolanu).
Czerwone jak cegła, gęsto zabudowane palazzo, o ciasnych oraz szerokich ulicach, wypychane bryłami kościołów czynnych i zapomnianych, muzeami, fontannami, wieżami, najstarszym uniwersytetem. Jeśli wierzyć aplikacji mierzącej moje kroki i pokonywane dystanse, pewnego dnia zrobiłam 25 km po Bolonii posługując się wyłącznie nogami!
Kulinarnie to mekka italofanów. Tortellini, tortelloni, mortadela (z truflami, pistacjami - moje ulubione smaki, ukochana wędlina), salami i inne kiełbasy, szynka z pobliskiej Parmy, ocet balsamiczny z pobliskiej Modeny, trufle z pobliskiej Ravenny... Było co degustować!
Nie tylko kulinaria stanowią o potędze miasta. Tu produkuje się motocykle Ducati, samochody Lamborghini i Maserati, w pobliskiej Ferrarze - Ferrari... Z Bolonii pochodził Pier Paolo Pasolini - reżyser i pisarz, oraz G. Marconi, który ukradł Tesli patent na radio i uważany jest za jego wynalazcę, choć to nie on był pierwszy. Jego imię nosi lotnisko, oraz nowoczesna kolejka (monotrail) napowietrzna, łacząca lotnisko z dworcem kolejowym. Nic jednak nie opisze tego, co czułam zanurzając się w to miasto. Zachwyt, zachwyt i ciągłe zdumienie. I niedosyt. I euforia. Spotkało mnie jedno, jedyne rozczarowanie: była nim wizyta w Muzeum Sztuki Współczesnej _MoMa. Jakaś katastrofa natury estetycznej, no i chyba jedna duża sala ekspozycyjna to za mało, by nazwać instytucję muzeum, prawda? Oto jeden z eksponatów - kiecka damska z wielkiej opony.
Naprawdę nie wiem, dlaczego tak długo zwlekałam z wizytą w tym mieście. Na pewno tu wrócę, zostało mi jeszcze jakichś kilkaset palazzo do podziwiania!

poniedziałek, 19 września 2022

Prostackie instrukcje rządowe: zbieraj chrust, bo nie ma węgla i naucz się robić kupę w lesie.

Pewien dzisiejszy post na fb poruszył moje poczucie estetyki i uraził przekonania... stylistyczne, oraz językowe. Chodzi o instrukcję, opracowaną przez pewne nadleśnictwo (jak sie potem okazało, nie jedno), a dotyczącą tego, cytuję: Jak zrobić kupę w lesie. Bosko! I bezpośrednio! Po co owijać w ... papier toaletowy? Jednak, litości! A oto na dowód, zdjęcie bardzo kolorowej, obrazowej tablicy:
Po moim komentarzu pod tym postem, który brzmiał: Wydaje mi się, że autor tej instrukcji to ten sam geniusz od 15 punktowego regulaminu patriotycznej ławeczki, pojawiły się nieprzychylne dla mnie riposty fanów tejże instrukcji. Ogólnie, z wielu komentarzy wynikało, że większość taką właśnie instrukcję uważa za niezbędną, konieczną. Jeden z moich polemistów zauważył: Akurat myli się Pani. Ta instrukcja pokazuje tylko tyle i aż tyle, że ludzi zapomnieli, że las nie jest ich własnością i nie jest toaletą. Wiadomo, przyszpili czasami kogoś - siła wyższa. Saperki nikt ze sobą nie nosi 😅 A ta instrukcja, prosta jak drut, tłumaczy, jak nie robić syfu. Zaskakująca konstatacja: to las państwowy nie jest moją własnością? A czyją jest? Nie jest toaletą? Owszem, nie jest, ale akurat ten produkt jest najbardziej eko z ludzkich wytworów i ma szansę zniknąć z pożytkiem dla lasu. W przeciwieństwie do stert plastiku, butelek, gruzu, opon i innych śmieci, które szanowny obywatel zostawia w lesie. Kupa jest najmniejszym dla lasu problemem. Ale skoro nadleśnictwo pochyliło się nad tą kwestią, musi być doskwierająca. I uznawszy jej zasadność, skupmy się (haha) nad formą. Czy nie można było ubrać tych wskazówek w bardziej elegancką treść? Na szybko spreparowałam taki plakacik:
Czy wszelkie odezwy, które rząd lub jego organy kierują do suwerena muszą zakładać całkowity jego (suwerena) debilizm? Najpierw niefrasobliwie każe nam rząd zbierać chrust w lesie, potem zatruwa nam Odrę, zezwalając na spuszczanie ścieków państwowym firmom i obarczając winą Niemców oraz Tuska. A teraz nagle uznał za konieczne poinstruowanie obywateli JAK ZROBIĆ KUPĘ W LESIE, bo wszak w domu każdy umie. Najbardziej mnie martwi, że wśród komentatorów tego postu nikt, ale to nikt nie skrytykował prostackiej formy tej leśnej instrukcji. Ciekawam, kto jest jej autorem? Jakiś świetny, leśny copywriter zapewne... Ciekawe też, ile kosztowała jego twórcza praca, i ile takich tablic stanęło w lasach (widziałam dwie, na zdjęciach, różniły się nieco, chociaż tytuł i treść były podobne).

środa, 17 sierpnia 2022

Kłódki, zamki, klucze - skąd to zainteresowanie żelaznym światem????

Poszłam dziś do Muzeum Narodowego na wystawę "żelastwa", by odciążyć głowę od myślenia o potężnej katastrofie ekologicznej na Odrze...

Po prostu musiałam zająć czymś głowę, a ponieważ nic mnie tak nie uspokaja jak muzeum, wybór padł na czasową wystawę w Narodowym, zatytułowaną "Żelazny świat". Zresztą,  szalenie ciekawie opowiadał o niej parę dni temu w radiu jej kurator. 

Historię zamków wywiódł od starożytnego Egiptu, potem przemknął się przez greckie skarbce świątynne, do czasów Imperium Rzymskiego i zamków oraz kluczyków tak małych, że noszone były w pierścieniach, na palcach dłoni. No to mnie zaciekawił. Najstarszym eksponatem na tej wystawie muzealnej miał być klucz do zamka z epoki Wikingów. 

Rekonstrukcja zamków egipskich i greckich, drewnianych

Po długich namowach udało mi się zaprosić męża na obchód wystawy. Z nieszczęśliwą miną, powłócząc nogami towarzyszył mi w tej wyprawie. Wystawa nie jest wielka, to kilkadziesiąt eksponatów zgromadzonych w małej salce, ale za to bardzo ciekawych. Nawet  Andrzej, jak rasowy inżynier mechanik, ożywił się przy zamkach z kilkoma zapadkami, zamontowanych w żelaznych  skrzyniach. Kilkanaście niezwykle ozdobnych zamków do drzwi czy mebli przypomniało mi taki jeden, starodawny, którego nie kupiłam swego czasu w Jordanii, w antykwariacie w Akabie. Tamten zamek wyglądał jakby został wyjęty z pałacu jakiegoś sułtana za czasów tysiąca i jednej nocy. Dlaczego go wtedy nie kupiłam - nie wiem, ale do dziś żałuję... 

Cudeńka, trochę podobne

Szukałam więc podobnego do niego na tej wystawie. Nie wiem, jak bardzo starożytny był tamten, ale wyobraźnia podpowiadała mi wtedy milion jego przeznaczeń i sekretnych historii. Cóż, pobudzał moją wyobraźnię!

Całkiem podobne do tamtego, jordańskiego...

Zamek to jedno, ale były też na wystawie żelazne skrzynie zaopatrzone w skomplikowane mechanizmy - po prostu starodawne sejfy. Cóż można w nich było przechowywać! A jak fascynująca konstrukcja zamknięcia!

No to się wyciszyłam, a Wy?


niedziela, 26 czerwca 2022

Cholernie oszczędny bank Santander!

Kolejna przygoda mojej Mamy z bankiem. Tym razem z Santanderem...

Swego czasu opisywałam przygodę  Mamy z bankiem PKO. Teraz, po kilku latach przerwy, wydarzyło się coś śmiesznie wkurzającego. 

Otóż podczas swojej nieobecności w domu, Mama otrzymała awizo o przesyłce poleconej. Podejrzewając, że to informacja o zmianie stóp procentowych kredytu, z Santandera, chciała udać się na pocztę. Zastanowił ją jednak inaczej wyglądający druk, jakaś nieznana jej nazwa Speedmail i podany adres odbioru listów poleconych w punkcie Lotto, oddalonym od domu ponad 2 km. Zdenerwowało to mamę, bo na pocztę ma 700 m. Postanowiła, że uda głupią staruszkę i pójdzie z awanturą, bo jak to jest, że na poczcie można kupić rajstopki, portfele, mydełka, cukierki, a listu poleconego odebrać nie można, tylko trzeba się szlajać po mieście? Odgrażała się, że zapyta z przekąsem, kiedy lokomotywy zaczną na poczcie polskiej sprzedawać?!

Pani na poczcie polskiej nie dała się oszukać. Spojrzała na awizo i potwierdziła, że przesyłka nie była awizowana z poczty polskiej, i że Mama musi się udać pod wskazany adres punktu Lotto. Rezolutna przyjaciółka mojej Mamy, pani już też prawie 80-letnia, zajrzała do googla i zdobyła numer telefonu do jakiegoś przedsięwzięcia gospodarczego pod wskazanym na awizie adresem. Panie chciały sprawdzić, czy są tam jakiekolwiek przesyłki, bo jazda do nieznanego miejsca na darmo, jakoś się Mamie nie uśmiechała. Opryskliwy pan poinformował przez telefon, że tu żadnych przesyłek nie ma, nie było i nie będzie. Pat.

Mama postanowiła zatem złożyć wizytę w banku, bo nie była tam przez ostatnie 2 lata pandemii, więc sobie przy okazji coś tam jeszcze z lokatą wyjaśni itd. Weszła do oddziału Santandera na wrocławskim  Rynku i... Ją zatkało. Marmury, kandelabry, żadnych kantorków, lad dla petenta, tylko okrągłe stoliczki, miękkie kanapy dla klientów i eleganckie panie przy tychże okrągłych stoliczkach, wyposażone jedynie w laptopy. No nie, ubrane też były... Luksus i blichtr, oraz zniewalający zapach pieniędzy. 
Mama oniemiała z zachwytu nad elegancją i jakością obsługi. Natychmiast jej jednak tenże przeszedł, gdy dowiedziała się, że lokatę ma nadal oprocentowaną na 0,01%. No to już wiadomo, skąd środki na przepyszny, nowy wystrój. Podpytała o informację o nowym oprocentowaniu kredytu, pani z banku zarzekała się, że została wysłana pocztą. Mama pyta, czy pocztą polską, bo otrzymała dziwne awizo, domyśla się, że to wyczekiwana informacja, ale na razie nawet nie wie, gdzie odebrać przesyłkę. Pani w banku potwierdziła, że nic nie wie o zmianie operatora, wysyłają wszystko przez pocztę polską i tyle.

W sprawę wtrącił się Mamy zięć, który sprawdził, że ów Speedmail to drugi największy operator pocztowy w kraju, obsługuje głównie banki i temu podobne instytucje. Mój mąż zdobył też w googlach inny numer telefonu do punktu Lotto, który miał przechowywać przesyłkę. Mama się wreszcie tam dodzwoniła. Tym razem odebrał uprzejmy pan, który poinformował, że on to akurat prowadzi lombard, ale na tyłach jego sklepu jest punkt Lotto, który pewnie jakieś przesyłki ma.

Ha, przyszła zatem moja kolej na działanie. Postanowiłam pomóc Mamie tam dojechać, bo nawet nie wiedziała, jakim środkiem komunikacji się tam dostanie. Wsadziłam Mamę w samochód i z pomocą googla próbowałam znaleźć adres. Najpierw wyprowadził mnie pod jednostkę wojskową. Ulica się zgadzała, tyle że numer jakoś umknął googlowi. Po wprowadzeniu korekty zaczęłam zagłębiać się w osiedle 10-pietrowych bloków, krążąc wąskimi uliczkami. Wreszcie znalazłam numer, Mama poszła po listy, ja zostałam przy aucie, bo nie miałam go gdzie porzucić. A szkoda, bo widok był ponoć bardzo ciekawy. Otóż, w schowku na szczotki, bo tak go Mama opisała, wielkości 1 m na 1 metr siedziała kobiecina wydająca przesyłki. Potwierdziła z dumą, że jest to placówka pocztowa i że wszystkich googel wyprowadza w pole, wszyscy błądzą. Punkt Lotto też się tu znajduje. Pomieszczenie wynajmowane jest od spółdzielni mieszkaniowej za niedużo. 

To pewnie i przesyłka kosztuje niedużo, a to godna podziwu gospodarność banku! Cholernie oszczędny Santander! Szkoda tylko, że mając pocztę 700 m od domu starsza osoba musi błąkać się jak koziołek z Pacanowa, by odebrać list z banku. Nagrodą dla koziołka, trzymającego oszczędności w w/w banku jest, poza możliwością poćwiczenia zmysłu orientacji, okazją do aktywności ruchowej, oszałamiające wręcz oprocentowanie lokaty. Bo oprocentowanie kredytu to w tej chwili 7,5 %.Wiwat bank!

środa, 11 maja 2022

Darmowa perfumeria

Maj to olfaktoryczny raj! Wszystko teraz kwitnie, intensywnie pachnie. Uwielbiam!

Szaleją bzy, wcześniej mahonia kwitła na żółto, pachnąc mdląco-słodko. Nawet magnolie w tym roku pachniały, tak trochę cytrusowo, czego w poprzednich latach w ogóle nie czułam! 

Z bzami konwalie już mieszają swe równie intensywne aromaty, zaraz wystartuje jaśmin. W moim ogrodzie są nawet konwalie w różowym kolorze...

Żonkile nieśmiało roztaczają swój dyskretny urok wonny. Wkrótce akacja atakować zacznie nasze nosy, nie mówiąc o mojej tradycji smażenia placuszków z jej kwiatów, więc zaatakowane zostanie również podniebienie...

Żaden inny miesiąc nie jest zapachowo tak intensywny. Normalnie darmowa perfumeria na każdym kroku - byle skwerek, zagajniczek, nie mówiąc o parkach, wyposażony jest w krzew, który roztacza wonną aurę. 

Zastanawiam się jednak nad bzem - dlaczego kreatorzy perfum nie używają tego zapachu? Bez zaromatyzował nam kraj - krzew to tak powszechny, jak oleander w krajach śródziemnomorskich. Cała feeria barw, odcieni, gęstości. I jeden piękny aromat...

Zapach roku 2022

Tymczasem w Grasse, stolicy francuskiego perfumiarstwa, jak co roku ogłoszono zapach królujący i panujący perfumiarzom. W 2022 jest to woń dzikiej róży. I znów moje pytanie - czy oni tam w Grasse mają w ogóle bez? Byłam tam kiedyś w lutym, akurat kwitły mimozy, więc może nie trafiłam na bzową orgię, wydaje mi się jednak, że ten krzew nie jest tam tak powszechny jak w Polsce. W każdym bądź razie w perfumach go brak! A szkoda.

Zapach dzikiej róży, czyli Eglantine Fragonard'a, jest wyjątkowo dla mnie miły. Poprzednie zapachy roku, np. passiflora, magnolia, irys niespecjalnie mnie uwodziły. Jaśmin miał dla mnie urok. No i tegoroczna dzika róża. Jest mało różana, nieoczywista, jakąś świeżość herbaty zielonej tam wyczuwam, ale podoba mi się bardzo.

Tym niemniej czekam na zapach bzu, który będzie nam któregoś roku królował!

czwartek, 5 maja 2022

Otwarte piwnice winiarskie w Zielonej Górze, czyli nowy polski festiwal wina!

Co za impreza majowa mi się trafiła! Zupełnie przypadkiem usłyszałam bowiem o II Lubuskim Festiwalu Otwartych Piwnic i Winnic. Czy mogłam zignorować? W życiu!

Tym bardziej, że z opisu wynikało, iż jest to dokładnie ten sam program winiarskiej imprezy, jaką znam ze... Słowacji! Opisywałam ją chociażby tutaj. Dostępne dla publiczności miały być zabytkowe piwnice zielonogórskie, miejsca nader klimatyczne, w których lokalni producenci win prezentować będą swoje "dzieła". Można je zdegustować, kupić, a clou imprezy są karnety, wyposażające nabywcę w mapkę piwnic, torebeczkę na szyję dla kieliszka z pamiątkowym grawerem, który ułatwia degustację. Impreza trwa 5 dni, karnet pozwala na bezpłatną degustację iluś tam porcji wina. Wszystkiemu towarzyszą enologiczne wykłady, opowiastki, koncerty. Jednym słowem - prawdziwie winiarska impreza, pełen profesjonalizm!

piwnica w której kupiliśmy polskiego "szampana"!
Ponieważ nie wiedziałam dokładnie, w jakim dniu festiwalu (i czy w ogóle) możemy dotrzeć do Zielonej Góry, wyczekiwałam z nabyciem karnetu do ostatniej chwili. No i okazało się, że ich zabrakło, gdy zdecydowaliśmy się 2 maja na wypad na festiwal. 
Mimo wszystko wyruszyliśmy, bo zwiedzanie piwnic niedostępnych na co dzień i tak było bezpłatne, a za degustację możemy przecież zapłacić. Nie mówiąc o możliwości zakupu win!

Odwiedziliśmy zatem wszystkie otwarte w mieście winiarskie piwnice. Byliśmy już o 12.00 na miejscu, gdy otwierano te przybytki, więc nie musieliśmy się mierzyć z tłumami. Pierwsi goście mają przywileje... Stąd wiele rozmów z winiarzami, śmiechu, smakowania wina, zakupów. Podziwiałam pieczołowitość, z jaką

odrestaurowano niektóre podziemia. Oczywiście te piwnice na co dzień nie są własnością winiarzy, ani miejscem przechowywania win. Po prostu udostępnia się je na tę okoliczność. Część jest w rękach prywatnych, część ma winiarską przeszłość - różnie to wygląda.

Rozmowy z winiarzami wiele nas nauczyły, jeśli chodzi o proces powstania płynu, który tak lubię, cenię, podziwiam. I uświadomiły, jak wielu pasjonatów zebrało się w tym miejscu i jak wytrwale pracują na swój sukces... Niektórzy od wielu lat, niektórzy od niedawna, niektórzy zaczynali w sile wieku... To optymistyczna konstatacja!

Wina znakomite, udało mi się kilka zdegustować, mimo potwornego bólu głowy, który nie nastrajał do picia. Ceny za butelkę wysokie - przeciętnie 60-70 zł. Na co dzień nie kupuję win w tej cenie, ale festiwale rządzą się swoimi prawami. Dlatego zrujnowałam się na parę butelek i wracaliśmy do domu z 5 butelkami, głównie białych win, w tym jednym różowym, i jednym musującym.

Z tym musującym wiąże się ciekawa historia. Kiedy w styczniu byliśmy w Krośnie Odrzańskim na pogrzebie  Moniki Jaworskiej (szefowej ulubionej stacji radiowej), chcieliśmy przejechać przez Jej rodzinną wioseczkę Gostchorze. Ze względu na pamięć o Monice, ale i trochę z ciekawości. Dowiedziałam się bowiem z netu, że mieszka tam Francuz, który założył winnicę i produkuje wyłącznie musujące wina. Zachciało nam się spróbować "polskiego szampana". Niestety, wówczas nie udało się znaleźć sklepu, ani sposobu zakupu, w Gostchorzu jest tylko winnica, bez możliwości odwiedzania. Pan Dubois, właściciel winnicy sprzedaje te wina musujące przez internet. 

Na majowym festiwalu nie wystawiał się w żadnej piwnicy, ale okazało się, że pojawili się tam inni producenci wina musującego, wszyscy z okolic Krosna Odrzańskiego. Przypadek? Otóż nie. To uczniowie pana Dubois, namawiani przez niego do produkcji win, otaczani przez niego mentorską opieką. I właśnie od jednej z jego uczennic nabyliśmy wino musujące. Produkowane pod okiem i według wskazówek pana Dubois, półwytrawny riesling z 2020 r.:


No i w ten sposób to będziemy mieli co pić latem! A kolejne piwnice zostaną otwarte już w połowie czerwca!


czwartek, 7 kwietnia 2022

Vincentina

Wczoraj wybraliśmy się na wystawę multimedialną o twórczości mojego mistrza - Vincenta Van Gogha. Było sporo reprodukcji  jego obrazów, notki biograficzne, materiały z produkcji malowanego filmu "Twój Vincent", oraz dzieła artystów naśladujących styl Van Gogha.

Clou wystawy jest sala, w której można było zanurzyć się w kolory, prawie transowo: zaciemniona, z ogromnymi ekranami na ścianach, na których wyświetlane były ożywione komputerowo obrazy Van Gogha. Ustawione wygodne pufy i "leżyska" pomagały w odbiorze tego show. Muzyka, głos lektora cytującego listy Vincenta do brata Theo wspaniale uzupełniały tę feerię barw. 

Tak na marginesie wspomnę, że zaczepiła mnie na wystawie jakaś miła kobieta, która powiedziała mi komplement: że mam zjawiskowy kolor włosów. Chyba się więc wpasowałam w kolorystykę wystawy...

Znów zapomniałam, że Vincent to Holender z urodzenia, myślę o nim zawsze jak o Francuzie. Pewnie przez to, że tworzył głównie w tym kraju. Podczas rocznego pobytu Vincenta w Arles, w Prowansji (dokąd uciekł z Paryża) powstały najbardziej mnie fascynujące obrazy - nocne pejzaże, sceny kawiarniane, prześwietlone słońcem, drgające od barw, niekonwencjonalne. Naruszające prawidła malarstwa realistycznego - nietrzymające perspektywy, rozchybotane, falujące, z rozbłyskami barw, jakby malarz miał jakiś defekt wzroku, chorobę...

Wczoraj upewniłam się jeszcze, że podobnie jest na moich obrazach. Ja też nie widzę, nie uznaję perspektywy, nie maluję starannie, dokładnie, czasem wręcz dziecinnie, naiwnie. Najważniejsze dla mnie są kolory. I brokat...:

Najnowsze moje dzieło, pt. Mgławica

                                                      To są wiszące ogrody Lili.

Moja łąka,

a tu łąka Vincenta:

Doszłam do wniosku, puchnąc z dumy, że jestem Vincentiną. :-)

Dzięki tej wycieczce "po sztukę" przypomniała mi się także cudowna wycieczka do Prowansji wieki temu. Byłam w Arles, czarownym bardzo, nadrodańskim miasteczku, prowansalskim małym Rzymie (nazywanym tak przez pozostałości amfiteatru rzymskiego). Jednak nigdy Arles nie doceniało dzieł Vincenta, ludzie tu okropnie go traktowali, a teraz miasto odcina kupony z jego sławy..

Amfiteatr rzymski w Arles

Uliczka w Arles

Zjawiskowy XII w. portal kościoła chyba św. Trofima

No i jeszcze coś nowszego, zjawiskowego i nawiązującego do Van Gogha pojawiło się w Arles. Chodzi o budynek autorstwa Franka Gehry, słynnego architekta - wizjonera (chociaż dla mnie każdy architekt jest wizjonerem...), tzw. Luma Tower, która jest centrum sztuki, dostępnym bodajże od 2021 r.:

zdj. Iwan Baan

To  12 piętrowa metrowa wieża, którą pokrywa 11 tysięcy paneli ze stali nierdzewnej. Odbijają one promienie, mienią się w słońcu i w blasku latarni ulicznych. Ma to przywoływać obraz „Gwiaździsta noc nad Rodanem” Vincenta. Taki hołd artysty dla Artysty. Podoba mi się, chociaż nie było jej wtedy, gdy zwiedzałam miasto. Wnętrze wystąpiło w jakimś filmie sensacyjnym, nie pamiętam tytułu, ale zastanawiałam się wtedy, gdzie kręcono okropnie destrukcyjną strzelaninę. No to już wiem.

Drugie prowansalskie miasto, w którym tworzył Vincent po wyjeździe z Arles, to było Saint-Remy. Przebywał tam w szpitalu psychiatrycznym pod opieką swego lekarza, i nadal tworzył (np. mój ulubiony nocny pejzaż z cyprysami i falującymi gwiazdami). Tam też zwiedzałam, chociaż Saint Remy jest słynniejsze dwoma innymi celebrytami - tu urodził się bowiem Nostradamus i markiz de Sade...

Właściwie, to o czym jest ten post? Sama nie wiem, zawsze wszystko mi się łączy ze wszystkim... Chciałam po prostu napisać o swojej fascynacji malarstwem van Gogha. Tak dużej, że czuję się, absolutnie nieskromnie, Vincentiną!



środa, 23 marca 2022

Cukiernicze skutki czytania powieści

Czytam "Kolor herbaty" Tunnicliffe. Nie jestem specjalnie zachwycona historią australijskiej mężatki, która przeprowadza się do Macau w Chinach i tam otwiera kawiarnię, w której serwuje makaroniki - małe okrągłe ciasteczka francuskiej proweniencji (zwane macarons).

Czytam tę książkę niejako z musu, bo historia jest trochę rzewna, trochę nieporadnie napisana, i nie wciągnęła mnie w ogóle ślimacza "akcja". Sięgnęłam po nią zwabiona streszczeniem na okładce. I ja mam bowiem  kawiarniane marzenie, więc chciałam poczytać na interesujący mnie temat. Ktoś miał to samo marzenie! Szczegółów technicznych za dużo tam nie ma (w kwestii prowadzenia kawiarnianego biznesu). Ale jest dużo o podawanych do kawy wykwintnych francuskich ciasteczkach - makaronikach. Bohaterka powieści robi je w różnych smakach, czasem dość zaskakujących, np. yuzu z bazylią... W drugiej części tej historii makaroniki stają się elementem wiodącym, leitmotiv'em opowieści, a ja zdałam sobie sprawę, że... nigdy w moim długim i ciekawym (także kulinarnie) życiu ich nie jadłam! 

To dziwne, bo jadłam: mięso węża, kangura, aligatora, strusia, gołębia, ostrygi, ślimaki, żabie udka, duriana, jackfruita, lody lawendowe itd. A makaroników - nigdy! Zdumiona tą konstatacją postanowiłam natychmiast nadrobić braki w osobniczych zasobach smakowych. Wyszukałam, gdzież to serwują makaroniki najbliżej miejsca mojego zamieszkania i udałam się na zakupy. Na rowerze. Pierwszy raz na siodełku po 4 miesiącach przerwy. Dramat. Siodełko w gardle miałam, włos rozwiany i chęć mordu na wszystkich innych użytkownikach dróg, chodników, zarówno pieszych jak i zmotoryzowanych.

Jakoś jednak udało mi się dotrzeć do kawiarenki zwanej Petits fours. Makaroniki pyszniły się 5 smakami i kolorami. Większość, ku memu zdumieniu, była czekoladowych w smaku. Gdzież książkowa różnorodność? Arbuzowy z nadzieniem śmietankowym? Lawenda z kremem figowym? Różany z imbirem? Limonkowy z czekoladą? No nic, wzięłam dwa kawowe i dwa czekoladowe. Kosztują jak biżuteria (7.50 zł szt.), podobnie zostały zapakowane...


Gdy dowiozłam je do domu, godzina zrobiła się późna, do kawy już nie mogłam ich podać. Pożarliśmy je z herbatą. 


Niestety, mój "pierwszy makaronikowy raz" okazał się porażką. Ciastko kawowe nawet nie pachniało kawą, nie mówiąc o smaku, a czekoladowe było równie nijakie. Te makaroniki są kolorowymi, małymi bezami z kremem. Nic nadzwyczajnego, przynajmniej w tym wykonaniu. Aby wyrobić sobie jednak opinię, muszę spróbować makaroników innego cukiernika. Albo dwóch innych cukierników. 

Książka mnie rozczarowała, makaroniki jeszcze bardziej. Oto skutki uboczne czytania! :-)

P.s. Spróbowałam innego wytwórcy. Tym razem makaroniki nieco tańsze (4.90 zł szt.) i w innych smakach: pistacjowym i waniliowym:


Równie słodkie i niewyraziste, jak pierwsze. Chyba to nie będzie moje ulubione ciastko...

środa, 16 marca 2022

Kręcą mnie wschody słońca nad jeziorem!

Ostatnio "oszalłam" na punkcie wschodów słońca. Ta mania zaczęła się, gdy na fujzbuku nieznany znajomy zaczął publikować zdjęcia wschodów słońca nad jeziorem Wilcze.

Dlaczego mnie to tak ekscytuje? Historia sięga równo dwóch lat wstecz. W marcu 2020 r. zaczęliśmy szukać do nabycia (letniskowego) domu nad jeziorem. Wśród kilku wybranych do oglądania był też budynek dawnej wiejskiej szkoły we wsi Wilcze (wielkopolskie), nad jeziorem o tej samej nazwie. Działka była duża, niedroga, budynek ciekawy, ale w stanie totalnej ruiny. Pochodziliśmy wtedy po wnętrzu - pozrywane stropy, dziury w dachu - obraz nędzy i rozpaczy. I jakkolwiek pociągała nas okolica, zwłaszcza bliskość jeziora, to ogrom prac przy remoncie tego domu skutecznie nas zniechęcił do zakupu. W rezultacie miesiąc później nabyliśmy nasze ukochane cudo w Uściu, oddalonym o 2 km od tej nieruchomości (i w innym województwie - lubuskiem). Wprawdzie dom jest nad większym jeziorem, ale nie tak blisko jego brzegów, jak ten dom w Wilczem.

Od 2020 r. jadąc do naszego Uścia przejeżdżamy przeważnie przez Wilcze. Ta ruinka stoi przy drodze, więc zawsze z zainteresowaniem patrzyliśmy czy coś się tam dzieje. Przez cały 2020 rok i początek 2021 r. nie działo się kompletnie nic. Aż na wiosnę coś się zmieniło i bardzo szybko działka została zabudowana trzema nowoczesnymi domami letniskowymi. Wzięto się też za remont ruinki, burząc piętro i remontując ją prawie od fundamentów. Podziwialiśmy tempo prac, ale przede wszystkim pomysł na zagospodarowanie tego fantastycznego miejsca.

Jakież więc było moje zdumienie, gdy na fujzbuku zauważyłam posty znajomego, którego osobiście wprawdzie nie znam (jak to często bywa), ale śledzę go z zainteresowaniem. Nawet nie pamiętam, jakim cudem i dlaczego mam go w kręgu swoich znajomych. Pan jest trenerem personalnym we Wrocławiu, przeważnie publikował relacje z efektów odchudzania swoich klientek itp. I nagle zaczął publikować zdjęcia z postępów budowy tego właśnie kompleksu w Wilczem, poznałam te domki od razu. Ha, jakiż świat jest mały! Szybko wyrosła w tym miejscu osada Dembówka (od nazwiska pana), pięknie zagospodarowany teren z własnym pomostem nad jeziorem. W grudniu 2021 r. był już gotowy na przyjęcie gości. 

I teraz dochodzę do sedna - ostatnio Michał robi tak fantastyczne zdjęcia wschodów słońca nad jeziorem, ma widocznie doskonały widok z któregoś domku, że ja oszalałam na ich punkcie:

zdj. Michał Dembowy

zdj. Michał Dembowy

Natychmiast zapragnęłam te fotografie zamienić na obrazy. Oto moja odpowiedź na "malowanki" Pani  Natury:


Ponieważ pojawiły się też nowe zdjęcia wschodów słońca, we fioletach, nadal jestem zainfekowana i podekscytowana możliwościami malarskimi:

zdj. Michał Dembowy

zdj. Michał Dembowy

Co więcej, postanowiłam mieć własne zdjęcia do skopiowania, a więc upolować wschód słońca nad naszym jeziorem, uściowym. Niestety, mamy jakieś 400 m do jeziora, więc wyprawa będzie musiała zacząć się grubo przed godziną szóstą rano. Nie jestem pewna, czy nam się uda, ponieważ ostatnimi czasy śpimy tak mocno, że nie słyszymy budzika. Może zamówię trąby jerychońskie? Najbliższy planowany wypad nad jezioro za dwa dni, więc trzymajcie kciuki!


czwartek, 17 lutego 2022

Kawał mięsa, czyli sztuka kulinarna na płótnie

Z potrzeby chwili, oraz okazji poszłam w stronę malarstwa kulinarnego :-)

Przyjaciel obchodził 60-te urodziny, a że jest członkiem Klubu Tatarkowego, postanowiłam namalować logo naszego klubu. Jest to więc tatar w wersji Adasiowi najbliższej - z dużą ilością cebuli. Ważny jest też drugi składnik - pieprz, ale tak się przy cebuli narobiłam (naklejałam 3 dni sztuczny śnieg), że pieprzenie obrazu zajęłoby kolejne dni, których już do uroczystości nie miałam... Pozostałe dodatki są Adamowi całkowicie zbędne, więc nie trudziłam się ich umieszczaniem na obrazie. Zrobiłam wprawdzie ogórka z gąbki pomalowanej na zielono, ale ostatecznie został w pracowni.


Postanowiłam uroczyście przyznać Jubilatowi tytuł Honorowego Prezesa Klubu Tatarkowego. Ponieważ wszyscy goście zostali zaproszeni na wytworną kolację do restauracji, tamże mój prezent został publicznie wręczony... Były jeszcze złote balony, w które ustroił się Jubilat podczas tortowej prezentacji...


Nie wiem, czy mogę się nieskromnie porównywać do mistrzów XX w., ale w czym mój tatar jest gorszy od słynnej zupy pomidorowej w puszce, namalowanej przez Andy Warhola w 32 smakach??? :-)



wtorek, 25 stycznia 2022

Pożegnanie cudownej kobiety

Na początku roku odeszła niezwykła przyjaciółka moja. Monika Jaworska, prezenterka ulubionego, lokalnego radia, która od 20 lat budziła mnie prawie co rano...

Piszę prawie, bo miała czasem zmiennika, jeden-dwa poranki w tygodniu pracy budził mnie inny prezenter. Odkąd jednak urodziło się radio ram, nie było lepszego towarzysza porannych trudów wyjścia z miękkiego łóżka. Ta stacja uwiodła mnie, wyłącznie dzięki osobowościom prezenterów i rodzajowi muzyki, którą wlewała do uszu. 

Poranny program był (i jest nadal) najważniejszy. Najbardziej słuchany i słyszalny. Potem w pracy nie zawsze była okazja włączyć radio (nie miałam odbiornika w redakcji), w drodze do i z pracy, w aucie - też wyłącznie ram. I tak od 20 lat... Wtedy jeszcze działała "stara" Trójka - kultowa stacja, która jednak dla mnie nie mogła przebić się rano przez ram. Kiedy nocowała u mnie moja przyjaciółka, mieszkająca na stałe wówczas we Włoszech, ogromna wielbicielka radiowej Trójki - potajemnie przełączała stację, gdy tylko wychodziliśmy do pracy. Odkąd wróciła i mieszka we Wrocławiu, nie ma większej fanki ramu. I bije się teraz w piersi, że taka zawzięta na tę Trójkę kiedyś była...

Moniki Jaworskiej, dyrektor i założycielki radia ram nigdy nie spotkałam na żywo. Przez wiele lat nawet nie wiedziałam, jak wygląda. W niczym to jednak nie przeszkadzało mi Ją lubić, doceniać, szanować, czekać co ranek na Jej głos i ogólną pluszowatość. Dzień stawał się od samego otwarcia oczu fajniejszy, dzięki Monice. Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma medium bardziej intymnego niż radio. Może być z tobą w łazience, w samochodzie, w łóżku. To prawda najprawdziwsza. To stąd rodzi się ta więź z głosem z małej skrzynki, który ofiarowuje wszystko, co ma. Energię, radość, entuzjazm, sympatię. Bo że Monika kochała słuchaczy - to było słychać w każdym Jej słowie... Wszyscy słuchacze wiedzieli, że jest fanką Elvisa Presleya, ale poza tą informacją nie mówiła o swoich osobistych sprawach. Nie wiedziałam, czy ma męża, dzieci. Była cała radia, dla radia i dla słuchaczy.

Kiedy Monika odeszła na początku roku, cios był wielki. Płacz, żal, smutek, jakby odszedł ktoś bardzo, bardzo bliski. Musiałam pojechać na pogrzeb, zaplanowany na 8 stycznia, pożegnać Ją. Inspiracją do wyjazdu była ta właśnie moja realna przyjaciółka, dawna fanka Trójki, neofitka ramu od lat 10. Monika pochodziła z małej wioseczki pod Krosnem Odrzańskim, pogrzeb był w Krośnie... Już w czasie mszy w cmentarnej kaplicy słychać było Elvisa. Pojawiły się osoby związane z fanklubem tego wokalisty, żegnające jego największą chyba fankę na świecie...



Głos Elvisa towarzyszył Monice także w miejscu jej spoczynku. Jak to można powiedzieć - wszyscy obecni na pogrzebie słuchacze radia ram położyli spać Tę, która budziła ich tyle lat... Ktoś rozdał lampiony i nagle wszyscy zajęli się puszczaniem wielkich, białych serc w niebo - dla Moniki.



Nawet nie zdążyliśmy obejrzeć miasteczka, chociaż nigdy wcześniej nie byłam w Krośnie, a wyglądało zachęcająco z zewnątrz. Pognało nas jednak zaraz po pogrzebie do Gostchorza, gdzie mieszkała Monika przed studiami we Wrocławiu, i gdzie nadal mieszka Jej rodzina. Wyczytałam wcześniej, że w wiosce pewien Francuz założył winnicę, produkującą polskie wino musujące. Chcieliśmy kupić tego "szampana", by wypić zdrowie Moniki. Nie udało się. 

Wracaliśmy już nocą, nie tyle do Wrocławia, lecz do Uścia, bo do naszego domu letniskowego z Krosna jest tylko 70 km. A szampana GostArt kupię przez Internet i wzniosę kielich w intencji Moniki...Śpij, Kochana...