wtorek, 30 października 2018

My też mamy Alberobello - na Suwalszczyźnie...

Co to jest Alberobello - zapytacie - i dlaczego cieszę się, że je mamy na Suwalszczyźnie? 

O tym niezwykłym, jedynym takim we Włoszech miasteczku w Apulii pisałam swego czasu tutaj: https://zabawnaliteraturka.blogspot.com/2017/01/miasto-trolli-czyli-alberobello.html
A dziś pragnę dopisać post scriptum, wspomnienie z sierpnia 2018 r. i uroczego weekendu na Suwalszczyźnie, gdzie odkryłam... kopię Alberobello. Oczywiście w mniejszej skali, w innym kolorze, ale idea okrągłych domów - ta sama! Popatrzcie:


Kompleks kilku takich domków jest atrakcją turystyczną znaną jako "Gliniana wioska" w Kuklach. Piękny rejon na skraju Puszczy Augustowskiej, cudowne jeziora i atrakcje w pobliżu, np. w Sejnach.

Co ciekawe, celem twórców tej atrakcji noclegowo-pobytowej było wykorzystanie starodawnego budulca pogranicza polsko-litewskiego, a mianowicie kamienia, gliny i drewna. Kamień dawał trwałą podstawę, drewno służyło za budulec dachu, drzwi i wyposażenia, a glina to materiał na ściany. Właściciele Glinianej Wioski również chwalą się, że jest to jedyna tego typu budowla w Polsce. Tradycyjna technologia domu i jego położenie nie obiecuje komfortu, a jednak wnętrza są właśnie takie - nowoczesne na wskroś i funkcjonalne. Każdy domek ma pełne wyposażenie, oprócz tego tarasik, na terenie ośrodka jest dostęp do wody (jezioro Pomorze) i mnóstwo atrakcji do zaliczenia: podglądanie ptaków, wędkowanie, grzybobranie, malinobranie i wszystkie atrakcje, jakie można sobie wymarzyć spędzając czas w tak zielonym i czystym otoczeniu. Zima nie wyklucza aktywności turystycznej, chociaż najwięcej dzieje się tu latem, ale gospodarze zapraszają także w święta, sylwestra, na kuligi. Jest tu sala konferencyjna (na ponad 100 osób), sale bankietowe (na ponad 200 osób), sauna oraz jacuzzi.
Kulinarnie też było ciekawie, że powrócę do wspomnień z Alberobello. Sejneńszczyzna to potrawy kuchni regionu - kołduny litewskie, bliny, chołodziec litewski, kartacze sejneńskie. Mnie zauroczył sękacz, nie wiedziałam, że najprawdziwszy wypiekany jest na otwartym ogniu! Mieszankę jaj, masła, śmietany, mąki (w zasadzie biszkopt) warstwami nakłada się na wałek, obracający się jak ruszt nad ogniem, dokładając kolejne warstw. Brązowieją tworząc wzór sękacza w przekroju. Wypiek jednego trwa ok. 1-1,5 godziny. Smak? Królewski!


 a oto to efekt pracy przynajmniej dwóch kobiet - jedna przecież kręci wałkiem, druga nakłada ciasto



wtorek, 16 października 2018

Katar, nos i nosorożec

Ledwie skończyłam czytać „Katar” Stanisława Lema (powrót do lektur z nastoletniej młodości) - dostałam kataru.

W powieści przewija się wątek kataru siennego, czyli alergicznego. Mój jest w trakcie autodiagnozy. Przypuszczam przeziębienie, chociaż temperatura niska, jak u gada, a i innych objawów brak. Noc przeszła na majakach, w których częstowałam wszystkich wokół chusteczkami do nosa. W kratkę.

W planie miałam dziś pracowity dzień, więc już się zaczynałam zastanawiać, jak pójść na spotkanie kosmetyczne i nie zasmarkać obecnych na nim kobiet. Z kłopotu wybawił mnie telefon od dyrektor miejsca, w którym umówione były warsztaty kosmetyczne. Okazało się, że coś źle zrozumiałam, a nauczycielki potrzebują więcej czasu na decyzję, czy chcą skorzystać, wpisać się na listę chętnych do makijażu itepe. Padł miażdżący argument od pani dyrektor:
- To są kobiety, mają swoje obowiązki, pracę, rodziny, wie pani....
Na co ja: - Przepraszam, pani dyrektor, a ja to kim jestem? Nosorożcem?

Podświadomość mi odstaje, jak nic! Katar-nos-nosorożec...


A tu nosorożec w wydaniu Salvatore Dali.



















niedziela, 7 października 2018

Dialogi na 4 nogi

Dzwonię do męża na komórkę, z trasy:
- Jesteś już w domu? Co robisz?
- Właśnie karmię kota.
- Super, ale słyszę, że ty też coś jesz, co?
- Jem z Lolą z jednej miski!

Tulę się do męża i wydaje mi się, że leży na samym brzegu łóżka.
- Chodź tu bliżej, jesteś na samym brzegu, przecież spadniesz!
- Kiedy ja kocham życie na krawędzi!

Pałac z Las Vegas, milioner i dyniobranie, czyli jak zrobić ajerkoniak jakiego w życiu nie piliście!

Warto słuchać lokalnych stacji radiowych. Jestem fanką wrocławskiego ram-u, a już szczególnie piątkowe audycje Joanny Lamparskiej inspirują mnie do weekendowego zwiedzania Dolnego Śląska. W minioną sobotę pani Joanna zainspirowała wraz ze mną kilkaset osób...
Pierwsza zaintrygowała mnie wzmianka o niezwykłym pałacu w Pieszycach, który nie jest normalnie otwarty dla zwiedzających, ale właśnie wczoraj miał być udostępniony turystom, za darmo i przez kilka godzin tylko. Joanna Lamparska potrafi naprawdę smakowicie opowiadać o zabytkach Dolnego Śląska, napisała kilka przeciekawych książek na ten temat, więc z wypiekami na uszach słuchałam o bajecznym pałacu z XV w. pokrytym wewnątrz ogromnymi malowidłami, tak bajecznie kolorowymi, że atakują zmysły widzów w sposób niespotykany w promieniu 500 km! Ten Śląski Wersal ma kubaturę 6000 m2, a wewnątrz 60 pokoi - naprawdę przestaje być to nazwa na wyrost.
Kiedy pojawiliśmy się tam ok. godz. 15.00 (pałac był udostępniany od 14.00), musieliśmy stać w kolejce, w sporej grupie innych turystów. Myślę, że zgromadziło się kilkaset osób (pierwsze 300 weszło ponoć przed nami) a oczekiwanie na zwiedzanie trwało w sumie ok.godziny. Jednak warto było przeczekać tę niedogodność i parcie tłumu, z którym ochrona nie bardzo umiała sobie poradzić.

Pałac został zakupiony przez małżeństwo Polaków, mieszkających od kilkudziesięciu lat w Las Vegas, jako drugi dom i spełnienie marzeń. Pan Hajduk jest milionerem, biznesmenem. Tylko On mógł podołać dźwignięciu obiektu z kompletnej ruiny. Poszły na to grube miliony, naprawdę to szczęście, że są osoby z taką misją
ratowania tego typu bezcennych obiektów.

Od początku 2000 roku pałac był restaurowany na zewnątrz, wymieniono dach i okna, zrobiono kapiącą 24-karatowym złotem elewację, natomiast wnętrza urządzone są (i była na to zgoda konserwatora zabytków) według osobistej wizji małżonków, pragnących stworzyć oazę harmonii, pochwałę pokoju, miłości i radości.
Bajecznie kolorowymi malowidłami pokryto ściany pałacu, przedstawiają one sielskie sceny z udziałem właścicieli oraz wielkiej ilości kwiatów, zwierząt, chmurek i ptaszków, aniołków.  Jest tu także sporo kopii dzieł innych mistrzów, ale większość prac wykonywali tutejsi artyści. Zarzutami kiczowatości właściciele się kompletnie nie przejmują - pan Hajduk twierdzi, że obrazy najlepiej przemawiają do ludzi, i że w nich  odbija się cała jego osobowość.
Najlepiej nie oceniać poziomu artyzmu, a raczej oddanie, pracowitość i fantazję twórców tych niezwykle, wręcz barokowo zdobionych wnętrz.
Oto biblioteka - bez książek, bo same obrazy mają tu spełniać rolę edukacyjną:


W pałacu bywali swego czasu możni tego świata - król pruski, car Rosji (Aleksander I). Oto sypialnia nazwana jego imieniem:
A tu jadalnia z nakrytym stołem:
Jadalnia z innej perspektywy:
Bibeloty:
Czasami czułam się jak w klasztorze w Lubiążu - te putta, złoto i łacińskie sentencje...:

W całym pałacu nie ma jednak żadnego sprzętu sugerującego, że ktoś tu mieszka... Jak zdradziła tubyłka, właściciele mieszkają w innym domu. Pałac, niczym muzeum tworzone od 18 lat, nie jest jeszcze kompletnie ozdobiony. Możliwe, że życie wróci do gmachu po skończeniu wszystkich dzieł. O ile wystarczy panu Hajdukowi pieniędzy, bo skarżył się, że ma sny o bankructwie.
Wcale mnie to nie dziwi. Budynek jest pompą ssącą wszelkie zasoby finansowe, jak sądzę. Oby więc interesy szły jak najlepiej, by strumień pieniędzy mógł płynąć do pałacu nieprzerwanie!
Po megadawce sztuki musieliśmy zejść na ziemię. 40 km od Pieszyc, w Wierzbnej odbywał się 3. już Festiwal Dyni. O nim też mówiła Joanna Lamparska zachwalając talenty kulinarne gospodyń, które z dyni robią chleb, wielokolorowe ciasta i inne przysmaki. Kiedy pojawiliśmy się tam ok. godz. 17.00, w wiosce w sumie bardzo historycznej, bo wzmiankowanej już w IX w., okazało się, że przez  przestoje kolejkowe w Pieszycach nie spróbujemy wielu rzeczy. Wszystko zostało zjedzone!
Na szczęście na jednym stoisku było dostępne jeszcze dyniowe smakołyki: kupiliśmy keczup z dyni, syrop z dyni, paprykarz z dyni, pestki prażone z chilli albo z cynamonem. Hitem jednak okazał się napój adwokatopodobny, który gospodynie robiły poprzedniego dnia. To ta buteleczka widoczna za słoikami:

Po degustacji zapragnęłam nabyć, drogą kupna zresztą, cała butelkę - niestety nie było to możliwe, bo też się sprzedały. Udało mi się od pań wyciągnąć jakieś strzępki receptury, ale po minach widziałam, że to gospodynie takie jak ja - bardzo kreatywne. Możliwe, że niewiele pamiętały z procesu produkcyjnego, bo było aż tak miło!
Obejrzeliśmy więc jeszcze tylko zwyciężczynię, ważące prawie 140 kg dyniowe monstrum:

I wróciliśmy do Wrocławia.
Likier dyniowy tak mi chodził po głowie, że dziś za pomocą 4 żółtek, pół kg ugotowanej dyni, 100 ml spirytusu, 10 dkg mielonych prażonych pestek dyni, syropu waniliowego - zrobiłam coś takiego na wzór z Wierzbnej:

Przegryzać się będzie przynajmniej jeden dzień. Jestem zachwycona własną kreatywnością! No bo to nie wszystko, oto niedzielne danie główne:
Filet z kaczki w sosie jabłkowym, strudel z ziemniakami, burakami, dynią i papryką, surówka z czarnej rzepy z jabłkiem, marchewką w sosie jogurtowym. Gdyby pani Gessler chciała zostać moja koleżanką, to ja jestem także chętna...