niedziela, 29 marca 2020

Powódź tysiąclecia kontra epidemia covid-19

Takie wspominkowe refleksje mnie naszły, kiedy obejrzałam kilkanaście zdjęć z opustoszałych kompletnie europejskich miast, w tym z Wrocławia. Wrażenie jest dziwne, niesamowite. Niegdyś gwarne miejsca, obecnie bez jednej żywej istoty. Jakoś samo nasunęło mi się porównanie stanu klęski żywiołowej, która 23 lata temu  nawiedziła Wrocław - powodzi tysiąclecia, i obecnie nam panującej pandemii...

W lipcu 1997 r. byłam w mieście i powódź osobiście przeżyłam, aczkolwiek udało mi się uniknąć jakichś bezpośrednich jej skutków. Ani moje mieszkanie, ani mieszkanie moich rodziców oraz dziadków nie były wtedy zalane. 
Pamiętam jednak, że w obliczu zagrożenia przybyciem wody najpierw przenieśliśmy się z mężem z mieszkania w okolicy Ostrowa Tumskiego (wprawdzie na V piętrze, ale przy samej Starówce) - do rodziców. Mama była wtedy w Australii, a Tato w jakiejś delegacji. Rodzice mieszkali wówczas na Krzykach, na X piętrze. Szybko okazało się, że i tu woda może dotrzeć. Blok rodziców od zalanej wkrótce ul. Piłsudskiego oddzielał wiadukt kolejowy, teoretycznie łatwy do obrony. Wystarczyło uszczelnić workami przejazdy, co też czynili liczni wolontariusze. Uznaliśmy jednak, że sami w mieszkaniu nie będziemy siedzieć, ciągnęło do bliskich, więc stamtąd przenieśliśmy się na Nowy Dwór, do dziadków. 
Mieszkanie było na parterze, ale cała dzielnica stosunkowo bezpieczna, mimo że przepływała przez nią Ślęza - sprawczyni totalnego zalania Kozanowa. Zaprosiliśmy nawet ciocię z kuzynką, by też pomieszkały z nami, bo ich dom znajdował się na granicy Pilczyc i Kozanowa, a tam już była woda.
Trudno to opisać szczegółowo, atmosfera była w mieście gorączkowa, niepokój, niepewność, informacje nie rozchodziły się w takim tempie jak teraz. Ale była też niezwykła solidarność ludzi, wszyscy chcieli coś robić, bronić miasta, pomagać sobie wzajemnie, być razem. Chodziliśmy po wałach w celach obserwacji stanu wody, o różnych porach, także nocą przed wielką falą. Można tam było spotkać pół miasta, m.in. ówczesnego prezydenta, p. Zdrojewskiego. Spotykaliśmy równie jak my zaniepokojonych znajomych, dodawaliśmy sobie wzajemnie otuchy. A kiedy przegraliśmy z wodą, poczucie wspólnoty nie pozwalało nam na rozpacz i narzekanie. 
Odra zalała cmentarz Osobowicki i wysypisko śmieci - dramat sanitarny dla miasta. W całym mieście nie było wody w kranach, w wielu domach - prądu, także w szpitalach! Obawiano się szybkiego wybuchu epidemii. Nie działały telefony stacjonarne (telefony komórkowe były naprawdę rzadkością jeszcze), nie kursowała komunikacja miejska, a w zalanych dzielnicach nie działały, co oczywiste,  sklepy spożywcze. Wodę i żywność dostarczano helikopterami (wojsko), na łodziach i pontonach. Radio i Telewizja Dolnośląska (ta nadawała swoje programy z Poltegoru - obecnie na miejscu tego najwyższego wówczas budynku we Wrocławiu stoi Sky Tower!) informowały wówczas rzetelnie o sytuacji w mieście. Dzięki nim wiadomo było np. jak komunikować się z wojskowym helikopterem: biała tkanina to potrzeba pomocy ogólnie, a czerwona - potrzebny lekarz. Były dzielnice, w których ludzie uwięzieni byli na dachach swoich domów (np. na Kowalach) - tym zrzucano niezbędne artykuły z helikopterów. Dachy stały się wtedy centrum życia towarzyskiego, bo żeby nie wiadomo co się działo, człowiek lgnął do drugiego człowieka. Nawet nielubiany sąsiad stawał się najlepszym przyjacielem! Wszyscy chcieli uratować przede wszystkim swój dobytek, ale też myśleli o mieście jako o wspólnym domu. A Wrocław nie był wtedy tak piękny, jak dziś! Zarówno mieszkańcy, których mienie  nie było zagrożone zalaniem, jak i ci poszkodowani i tak włączali się do akcji pomocy. Sypanie piasku do worków, układanie barykad, patrolowanie wałów, ochrona wszystkiego, co potrzebowało tej ochrony, np. ZOO. Podobno na mszy w kościele przy ul. Wittiga (znajduje się akurat bardzo blisko ZOO), ówczesny proboszcz miał powiedzieć, że na modlitwę jeszcze przyjdzie czas, a teraz za łopaty i gumiaki trzeba się brać, by ratować zwierzęta.
Wkrótce po powodzi, a nawet w jej trakcie, pojawiały się dowcipy na jej temat - swoisty sposób na odreagowanie tej wielkiej traumy. Ludzi nie opuszczało poczucie humoru - opisywano chłopaka w kajaku na głównej ulicy miasta, który zatrzymał się na "czerwonym". W pewnym albumie fotograficznym poświęconym powodzi (wydanym później), moją uwagę zwróciło zdjęcie pana na windsurfingu, mknącym przez zalaną ul. Piłsudskiego.
Grozę budziły zdjęcia Wrocławia zalanego wodą - całe osiedla, dzielnice. 



zdj.  J.M.K. Kokot 


40% miasta zostało zalane wtedy, ale czy widzicie podstawową różnicę? Są tu ludzie, kochani współtowarzysze powodziowej niedoli, sąsiedzi bliscy i dalsi, nieznajomi połączeni wspólnym działaniem. Dla mnie większą grozę budzą aktualne zdjęcia kompletnie pustych ulic Wrocławia!

zdj. Krzysztod Ćwik, marzec 2020

Jak myślicie, jakie będą socjologiczne skutki epidemii, czy raczej kwarantanny, gdy boimy się kontaktować nawet z najbliższymi, nie mówiąc o sąsiadach, przyjaciołach, znajomych? Gdy lęk, panika i obawa o życie przesłaniają wszystko, w tym relacje międzyludzkie?
Mnie już tęskno do powodzi tysiąclecia!







niedziela, 22 marca 2020

Nowy Bond zawirusowany!

Za dwa tygodnie miała być premiera nowego Bonda "Nie czas umierać". Tymczasem od 2 tygodni wiadomo, że dystrybutorzy filmu, z powodu pandemii przesunęli premierę na... listopad 2020. Kto tyle wytrzyma???

No trudno będzie, np. takiej fance, jak ja. Agent Jej Królewskiej Mości w każdym odcinku walczy z różnymi świrusami, ale w tym roku przegrał z koronawirusem. Zwłaszcza chodzi tu ponoć o rynek w Chinach - największy rynek filmowy dla produkcji w stylu Bonda. Inne kina też pewnie miały tu znaczenie, w sensie, że pozamykane. Ten fakt nie daje żadnej szansy na widzów i dużą oglądalność w pierwszych dniach po premierze, które to generują największy zwrot inwestycji w film. 

Na otarcie łez mam na razie trailer, który rozpoczyna się sceną w Materze. Jakim cudem rozpoznałam to przecudnej urody miasto w prowincji Basilicata (Włochy)? Z osobistej wizji lokalnej!
Skoro nie mogę o Bondzie, to popiszę o Materze, bo do dziś (od 2016 roku) jestem pod wrażeniem. Matera w 2019 r. byłą Europejską Stolicą Kultury, i to zaledwie 60-tysięczne miasto! To jest tak niesamowite miejsce, że trudno mi jest wyobrazić sobie, jak mogły być tam prowadzone jakiekolwiek działania kulturalne na szerszą, europejską skalę. Tak zwana starówka to jest wielka, piętrowo zabudowana… jaskinia! Od 1993 r. Matera figuruje na liście UNESCO jako unikatowe dziedzictwo ludzkości. Kosmiczny charakter tego miejsca potwierdza obecność w Materze… włoskiej agencji kosmicznej! Wyobraźcie sobie teraz głęboki (tak na 60-80 metrów) wąwóz, wyżłobiony w wapieniu przez rzekę. Wysoko wypiętrzone skały to właśnie miejsce, które człowiek zaczął zasiedlać, bo było tu mnóstwo naturalnych grot-mieszkań. Najstarsze ślady osadnictwa pochodzą sprzed 400 tys. lat, a więc z epoki kamienia. Ludzie mieszkali tu od tzw. niepamiętnych czasów. Jako miasto Matera funkcjonowała od wczesnego średniowiecza, bo jaskinie przyciągały pustelników, mnichów i pewnie outsiderów. Prawdopodobnie w VII-VIII w. powstały pierwsze kościoły wykute w skałach. Najstarsza część miasta, wzgórze z katedrą, górują nad tzw. Sassi (dosłownie: kamienie). Są to domy wydrążone w skale, wznoszące się jedne na drugich, bo dach jednego to podłoga drugiego. I tak się to piętrzy na wysokość czasem dziesięciu kondygnacji! Pomiędzy stłoczonymi „kamienicami” wiją się wąziutkie uliczki, biegną amfiladą niezliczone schodki. Niegdyś było tu ok. 3 tys. domów-jaskiń, wykutych w skale. Do kilkuset można było wejść tylko przez włazy, ponieważ znajdowały się poniżej poziomu ulicy. Sassi są dwa: Caveoso (po łacinie cave to jaskinia właśnie…) i Barisano. Można je oglądać godzinami. Są kosmicznie piękne i zadziwiające. Nawet jeśli widziało się zdjęcia, w realu to coś nieprawdopodobnego. Nie do uwierzenia, że jest tu ok. 100 wykutych w skale kościołów, duma Matery. Wydrążono je w tufie, zdobią je freski. Są tu muzea, pałace, podziemia pod placem Vittorio Veneto z ogromną cysterną, XVI-wieczny zamek.Wiele jaskiń, zwłaszcza w  Sasso Caveoso jest opuszczonych, chociaż są tu sklepy z pamiątkami, restauracje. 
Zaraz po II wojnie światowej żyło w Sassi ok. 16 tys. ludzi. W 1952 r., chcąc polepszyć warunki życia mieszkańców, opisane w powieści C. Leviego „Chrystus zatrzymał się w Eboli” zaczęto ich przesiedlać do nowych domów, na peryferiach Matery. Był to socjologiczny dramat, gdyż państwo nie wzięło pod uwagę specyficznych więzi mieszkańców jaskiń, tzw. vicinato, swego rodzaju „komun”, w których żyło 80-100 bliskich sobie osób. Dla nich całym światem było kilka jaskiń i sąsiadów. Przesiedlenia nie brały pod uwagę utrzymania tych więzi, sąsiedzi już nie mieszkali obok siebie, ludzie więc nocą tu wracali, policja ich rankiem przeganiała i tak w kółko. 
Przez 30 lat Sassi były opuszczone, na nowo odkryli je współcześni hippisi, a teraz życie powraca do Sassi bardzo powoli. Nie ma tu sklepów spożywczych, szkół, nie widać mieszkańców. I pojawia się mało turystów. Rezydencja kulturalna na pewno to zmieni.
Matera „zagrała” w kilkudziesięciu filmach, m.in. w "Pasji" M. Gibsona udawała Jerozolimę. W jednej jaskini, którą zwiedzaliśmy, by poznać życie mieszkańców tego osobliwego miejsca, znalazłam listę filmów, kręconych w Materze. Głównie włoskie, ale sporo ich było. No i teraz dopisać trzeba bondowe "Nie czas umierać". Z kulinariów warto wspomnieć  o materańskim chlebie, ponoć najlepszym we Włoszech, co potwierdzam. Ponadto jada się tu dzikie cebulki lampascioni, makaron w kształcie liści oliwek oraz orecchiette (uszka), czyli makaronowe muszelki.
Do Matery dojeżdżają pociągi, oczywiście do nowej jej części, z blokowiskami i sklepami, normalnymi ulicami i ruchem samochodowym. Jednak sercem tego miasta są Sassi. 
Polecam Materę, gdy tylko zaczniemy znów normalnie podróżować, cieszyć się życiem i pięknem świata. Póki co, kilka zdjęć, byście nadal cieszyli się pięknem świata, nawet jeśli tylko wirtualnie:
Look na starówkę




wnętrze jaskiniowego domu




P.s. Dotarłam na nowego Bonda dokładnie 10 października 2021 roku! Pierwsze kilkanaście minut dzieje się w Materze, sassi są pięknie filmowane, pościgi w ich ciasnych uliczkach - majstersztyk, no słowem - standardy Bonda. Fabuła też jakaś taka prorocza, gdybym nie wiedziała, że premiera miała być dokładnie przed wybuchem pandemii, pomyślałabym że poruszono temat, którym żyje obecnie świat. Wirusy, epidemia, nanoboty powodujące infekcję... Czy twórcy filmu o czymś wiedzieli? Przerażająca wizja nieodwracalnej infekcji, wywołanej manipulacją DNA, potrafiącej zainfekować wybrane tylko populacje... Aż ciarki przechodzą... Wierzę nadal, że mój wybór w kwestii nieszczepienia się jest słuszny. Dziś usłyszałam, że g...... będzie blokował wszelkie treści przeciwne temu powszechnemu apelowi. Bo naukowcy twierdzą, badają, naciskają itd. Naukowcy czy raczej czyjeś partykularne interesy? W filmach z Bondem zawsze pojawia się jednostka destrukcyjna. Często jest nim naukowiec lub indywiduum zmuszające jakąś tęgą głowę do opracowania wynalazku do jego niecnych celów. Czy zatem wszystkim wynikom badań i naukowcom można ufać? 
To, co nadchodzi w g...... ma na imię Cenzura. Znam ją. Jej drugie imię brzmi "Wiem lepiej, co masz myśleć". Wbrew tytułowi filmu chyba jednak czas umierać...

czwartek, 19 marca 2020

A ja znowu w pokrzywach!

Trwa narodowa kwarantanna. Trochę łatwiej ją znieść, gdy ma się ogród przy domu, ale i tak ciągnie wilka do lasu. Wiosna taka piękna...

Przyznaję się więc do wypadu za miasto, konkretniej do lasu. Zachciało mi się czosnku niedźwiedziego... Szybko w samochód i do ulubionych Jodłowic. Zero człowieka w zasięgu wzroku, węchu i godzinnego spaceru. Naprawdę byliśmy samiuteńcy (wzięłam mamę, by ją trochę przewietrzyć, bo uważam, że to tylko dla zdrowia lepiej - w słońcu i z daleka od ludzi, na świeżym powietrzu).
zdj. drmax.pl
Czosnku niedźwiedziego nie spotkałam (dziwne, bo sadzonka w ogrodzie ma już nader zielone i spore listki, wadą jej jest to, że dwa piórka pokazują się od 2 lat, nic więcej). Spotkałam natomiast młodą pokrzywę i nie zawahałam się jej zebrać. Na zupę, oczywiście. Mąż ja jadł później z miną wielce nieszczęśliwą, pytając, czy będzie jakiś obiad...

Pokrzywa, królowa ziół
Przy okazji poszperałam w necie i na temat pokrzyw w ogóle znalazłam bardzo dużo ciekawych informacji:
Ceniona od wieków
Dla dawnych Słowian pokrzywa była rośliną magiczną – zapewniała spokój, oczyszczała dom ze złej energii, chroniła go przed demonami i urokami. Używano jej także jako „zieleniny” sałatowej, lub do opatrywania ran i tamowania krwawienia. W medycynie ludowej stosowana była w postaci odwarów dla wzmocnienia organizmu. Na wsi doceniana także dziś jako pasza dla kur. Dzięki pokrzywie (także suszonej) kury lepiej się niosą, a jajka mają pomarańczowe żółtka.
Współcześnie poznany skład chemiczny pokrzywy pozwala stwierdzić, że jest ona jednym z najbardziej wszechstronnych ziół leczniczych!
Kwas mrówkowy kontra reumatyzm
Jej parzydełka powodują nieprzyjemne wrażenia po dotknięciu skóry przez pokrzywę. Miejscowe pieczenie, swędzenie wywołane są przez parzące włoski. W nich znajdują się bowiem kwasy: mrówkowy i octowy, histamina i acetylocholina. To one są odpowiedzialne za miejscowa reakcje skóry. Ale reakcja ta ma korzystne działanie na organizm – w miejscu dotknięcia skóra jest bardziej ukrwiona, dotleniona, mogą więc zadziałać intensywniej środki lecznicze.
Odtruwa, upiększa
Oprócz „parzących” substancji pokrzywa zawiera flawonoidy, garbniki, fitosterole, karotenoidy. Jest także bogata w witaminy z grupy B, witaminy K i C oraz wapń, magnez, żelazo, fosfor, mangan, cynk i krzem. Pobudza przemianę materii, ma działanie moczopędne. Jest cennym lekiem ogólnie wzmacniającym i "czyszczącym krew".
Ekstrakty pokrzywy mają również zastosowanie w kosmetyce - wzmacniają włosy, a zwłaszcza mieszki, przeciwdziałając wypadaniu, przetłuszczaniu się włosów i łupieżowi. Preparaty z ziela pokrzywy zastosowane zewnętrznie działają odżywczo dla skóry. Aktywują procesy regeneracji skóry, przyśpieszają gojenie ran. Leczą wypryski, trądzik, łojotokowe zapalenie skóry, poprawiają jej ukrwienie i koloryt. Woda pokrzywowa dobrze oczyszcza i pielęgnuje skórę oraz włosy.
Napary z pokrzywy zwiększają poziom hemoglobiny i czerwonych krwinek w organizmie człowieka. Uchodzą również za lek przeciwcukrzycowy – nieznacznie obniżają poziom glukozy we krwi i pobudzają czynność trzustki. Pokrzywa jest więc lekiem ogólnie wzmacniającym. Receptą jest odwar z 2 łyżek liści i 2 szklanek wody (gotować 5 minut i przecedzić do termosu), który się pije po pół szklanki trzy razy dziennie jako środek ogólnie wzmacniający.
Poza tym ziele i liść pokrzywy mogą  być stosowane do kąpieli i płukania ust. Oprócz ziołolecznictwa, ekstrakty pokrzywy mają również zastosowanie w kosmetyce - wzmacniają włosy, przeciwdziałają ich wypadaniu, przetłuszczaniu i łupieżowi.
Kosmetyczna płukanka pokrzywowa (nie nadaje się do jasnych włosów), która wzmacnia: suszone liście pokrzywy (łyżeczka na filiżankę) zalewamy wrzątkiem. Po wystudzeniu płuczemy nią włosy. Nie należy stosować świeżych pokrzyw, ponieważ barwią włosy na zielono. Najczęściej sporządza się odwar z 2 łyżek liści i 2 szklanek wody (gotować 5 minut i przecedzić do termosu) i pije po pół szklanki trzy razy dziennie jako środek ogólnie wzmacniający.
Smaczna na surówkę i na zupę
Pokrzywa jest cenną rośliną jadalną. Do spożycia zbieramy wiosną młode pędy, potem jedynie najmłodsze wierzchołki i młode liście. Nie powinniśmy zbierać wyrośniętych roślin a zwłaszcza rosnących w miastach, w pobliżu ruchliwych ulic, zakładów przemysłowych. Należy je zawsze dobrze wypłukać i sparzyć wrzątkiem, można też spróbować zlikwidować parzące włoski poprzez przetarcie łyżką. Pokrzywy możemy dodawać do zup, omletów, farszu i sałatek. Dawniej w Polsce jadano młode pokrzywy jako namiastkę szpinaku. Drobno pokrojone listki pokrzywy mogą zastąpić zieloną pietruszkę. Przepis na zupę podałam tutaj
Niebywałe - na mundury, obrusy i sukienki?
Pokrzywy jako rośliny włókiennicze opisywane były już w XII wieku, jednak tkaniny pokrzywowe znajdowane były na stanowiskach archeologicznych epoki brązu. Pokrzywy wyparte zostały przez jedwab i bawełnę dopiero w XVII w., jednak nadal wykorzystywano włókna pokrzyw do produkcji lin i szpagatu. Rejon francuskiego miasta Angers słynął z wyrobu prześcieradeł z pokrzywy. Również z pokrzyw tkano mundury żołnierzy armii napoleońskiej! Ponieważ włókna pokrzyw nie nasiąkają i nie gniją w wodzie, używane były do wyrobu sieci. Jeszcze w XIX wieku wyrabiano z tych roślin tkaniny, a w czasie I wojny światowej rosła produkcja materiałów tekstylnych z pokrzyw, z powodu braku dostępności innych roślin włókienniczych. Obecnie, w związku z popytem na produkty „eko” rośnie zainteresowanie tkaninami z pokrzyw. Tkaniny te mają nieco połyskującą fakturę, są delikatniejsze od lnu i mocniejsze od bawełny!


wtorek, 17 marca 2020

Kuba barmańsko, czyli rumologia stosowana

Na Kubie można swobodnie rozwijać swoje wszelkie uzależnienia i słabości. Turyści ze skłonnością do używek (tytoń, alkohol, taniec) znajdą tu mnóstwo okazji do pielęgnowania swoich, hm, pasji.

O cygarach oczywiście można bez końca i początku, więc jeszcze będzie o nich nie raz mowa, natomiast alkohol to drugi potężny nałóg, który uzależnia turystów od... Kuby.

Kuba to największa wyspa Karaibów. A z czym Wam się kojarzą Karaiby? Z piratami z Karaibów, oczywiście! Wśród nich jest filmowy Jack Sparrow.
A czym zajmowali się piraci, kiedy już ograbili co było do ograbienia i zniewolili tych, którzy byli do zniewolenia? Pili rum! Trunek ma burzliwą i barwną historię. Niegdyś napój szubrawców, dziś ambrozja koneserów...

Rumologia
Rum to trunek o zawartości alkoholu od 37,5 (w Unii Europejskiej, bo minimum to 40%) do 81%, wytwarzany z trzciny cukrowej, która pojawiła się na Kubie i na Karaibach dzięki Krzysztofowi Kolumbowi. Odkrywca przywiózł bowiem sadzonki z Hiszpanii.     I jakkolwiek rum produkowany był od dawna, głównie w Azji i Europie (dokąd przywieźli go Arabowie), to jednak centrum jego wytwórstwa, i to już w XVII w., stały się Karaiby. Tutaj produkowane były i są najsłynniejsze rumy: na Barbadosie, Dominikanie, Jamajce i Kubie. A ponieważ był to obszar działania piratów, odkąd Nowy Świat okazał się tak zasobny w przeróżne bogactwa, rum kojarzy się głównie z nimi - szmuglerami srebra i złota, rumu i mnóstwa innych towarów, handlarzami niewolników.
Obecnie rum produkowany jest na całym świecie w setkach wytwórni (nawet w polskim Polmosie), ale tak naprawdę wśród znawców liczą się marki z Ameryki Środkowej. Rum to trunek o długiej historii, cukier tej ziemi (no bo nie sól przecież!), wytwarzany według różnych receptur, stąd biorą się różnice w smaku. Jest wytwarzany albo z soku trzciny cukrowej, jego koncentratu (syropu) lub melasy (półproduktu). Rum jest niczym wzmocniona procentami woda morska, która obmywa brzegi Kuby i płynie w żyłach jej mieszkańców, oraz fanów wyspy. W 1850 r. na Kubie produkowana była 1/3 światowej ilości rumu! Historia dwóch słynnych kubańskich rumowych producentów jest ściśle powiązana z historią Kuby.
Fascynujące są dzieje rodziny Bacardi, do dziś produkującej (już od 7 pokoleń) najbardziej znany i ceniony rum na świecie, po rewolucji w 1959 r - poza Kubą. Równie interesująca jest historia kubańskiej, "państwowej" marki Havana Club.
Parę koktajli na bazie rumu narodziło się ponoć własnie na Kubie: Cuba libre, daiquiri, mojito, pinacolada... Te najbardziej znane rozsławił m.in. amerykański pisarz Ernest Hemingway, piszący  i żyjący jakiś czas na Kubie, pod Hawaną.
Gatunków i smaków rumu jest naprawdę wiele, każdy wytwórca ma swoje sekrety, a trunek leżakuje, dojrzewa, nabiera mocy (lub ją traci), smaku. Ma wiele odcieni, może też być wytrawny albo słodki. Biały (silver) jest stosowany do drinków, złoty (anejo) ma konkretniejszy smak, a ciemny rum, nawet czarny - słodki, ciężki, leżakujący ponad 7 lat w beczkach pije się solo. Istna rumologia!

Bacardi i Havana Club
Carta blanca produkowana od 1862 do dziś...
Pochodzący z Katalonii Don Bacardi w 1862 r. opracował własną recepturę rumu (tzw. Carta Blanca) - o wyjątkowo rześkim smaku i aromacie. Rozpoczął jego produkcję w Santiago de Cuba. Do dziś ta receptura jest pilnie strzeżona. W pierwszej siedzibie firmy, starym, XVII-wiecznym budynku, Don Bacardi znalazł na poddaszu nietoperze, które są wg Kubańczyków, oraz Katalończyków symbolem sukcesu i pomyślności. I z tego powodu nietoperz do dziś widnieje w logo firmy.
Budynek Bacardi w Hawanie
W 1926 r. rodzina Bacardi ufundowała w Hawanie nową siedzibę - słynny budynek w stylu art deco, z nietoperzem na szczycie wieżyczki. Do dziś podziwiany, wówczas był najwyższą hawańską budowlą.

W latach prohibicji w USA (lata 20-te i 30-te XX w.) Hawana rozkwitała. Przybywali tu tłumnie Amerykanie różnej maści, z największymi mafiosami na czele. Grupa mafijna wzniosła słynny Hotel National, a Al Capone wybudował sobie uroczą willę w Varadero, nad samym brzegiem morza.
Przybysze doceniali rum, tak więc do lat 30. XX w. niezwykła prosperita alkoholowa budowała bogactwo wyspy. Kuba produkowała też dużo cukru z trzciny, a plantatorzy-bogacze wznosili pałace, rezydencje. Rodzina Bacardi również rozwijała rumowy interes - otwierała filie swojej wytwórni na innych karaibskich wyspach. Rum Bacardi pojawiał się w książkach Hemingwaya, a słynne mojito powstało na bazie tegoż rumu.
Po socjalistycznej rewolucji w 1959 r. wyrzucono rodzinę z wyspy, ale marka przetrwała i aktualnie siódme pokolenie właścicieli sprzedaje ogromne ilości rumu, produkowanego poza Kubą, bo w Puerto Rico - na całym świecie. Oczywiście na Kubie nie kupimy żadnego produktu Bacardi. Tu promuje się kubańską markę Havana Club.
Jej historia jest równie ciekawa, i w zasadzie podobnie długa. Sam brand stworzony został w 1934 r. w firmie Jose Arechabala, ale założonej już w 1878 r. Tuż po przewrocie Fidela Castro w 1960 r. firma została znacjonalizowana (jak setki innych firm), a rodzina właścicieli opuściła Kubę i wyemigrowała do USA. Fidel rozsławił markę Havana Club ale nie mógł jej sprzedawać w USA, za sprawą trwającego do dziś embargo nałożonego przez JFK. 
Logo tej firmy kopiuje La Giraldillę – figurę z brązu będącą symbolem Hawany, rodzaj wiatromierza wieńczącego wieżę Castillo de la Real Fuerza (jednej z hawańskich twierdz). Przedstawia ona żonę gubernatora wypatrującą z wieży ukochanego, który zaginął w walce z Indianami. Ponoć ona sama pełniła funkcję gubernatora w czasie nieobecności męża.
Wracając jeszcze do Havana Club - rodzina Bacardi odkupiła od rodziny Arechabala recepturę rumu i pod tą samą nazwą (Havana Club) zaczęła go sprzedawać w USA. I trwała jeszcze do niedawna taka dziwna sytuacja: Havanę Club od Bacardich można było kupić w USA, natomiast reszta świata zna Havanę Club jako produkt spółki państwowej firmy Cubaexport i francuskiego koncernu Pernod Ricard. Zdaje się, że dopiero niedawno zakończył się spór o tę markę, trwający w USA od ponad ćwierć wieku! 
Jest jeszcze jeden słynny rumowy gracz: rum Santiago de Cuba, produkowany na Kubie, w pierwszej siedzibie firmy Bacardi, na ich maszynach. 25-letni rum Santiago de Cuba kosztuje 250 euro.

Słynne koktajle na bazie rumu
W Polsce rum nie jest dość popularny, chociaż pewna wrocławska firma stara się to zmienić, organizując od paru lat "Rum Love Festival", w czasie którego można zdegustować około 400 rodzajów rumu z całego świata. To naprawdę trunek koneserów, a nie dodatek do ciast, jak się u nas powszechnie sądzi :-) 
Będąc na Kubie nie sposób utrzymać abstynencję. Wszędzie kuszą barmańskie popisy i drinki, do których nikt nie odmierza 20 ml rumu, lecz napełnia szklanice prawie w 3/4 wysokości! Ulubionym koktajlem Hemingwaya było mojito w Bodegicie delo Medio (słynna przez to obecnie restauracja hawańska) i daiquiri we Floridicie (drink-bar). Mojito jest cudownie orzeźwiające na karaibskie temperatury: słodko-kwaśne. Potrzebne jest 40 ml białego rumu, 20 ml syropu cukrowego lub cukru (białego), 2 ćwiartki limonki, 6 liści mięty, 40 ml wody gazowanej, kruszony lód. Podobnie orzeźwia daiquiri, robione na bazie białego rumu, syropu cukrowego (lub cukru), soku z cytryny/limonki i lodu, mocno wstrząsane. Cuba libre to drink powstały w roku ok. 1900, na cześć odzyskania niepodległości Kuby. Oprócz rumu jest tu cola i lód, sok z limonki. Dla mnie zdecydowanie za słodki i kaloryczny. 
Dzień na Kubie zaczynał się dość wcześnie alkoholowym (rumowym) drinkiem i trwał, trwał... Czasem wypijało się ich więcej, czasem mniej, ale nigdy nie pojawiał się po nich kac. Nie mam pojęcia, dlaczego? Na własne oczy widziałam, że rumowa zawartość stanowiła zdecydowana większość spośród wszystkich spożywanych przeze mnie napojów. Mogę to wytłumaczyć jedynie cudownymi właściwościami rumu - trunku innego, niż wszystkie!
Pinacoladka w ananasie
Mojito z mieszadełkiem ze świeżej trzciny cukrowej (na pierwszym planie piwo)
Wyborne daiquiri
Canchanchara - specjalność Trinidadu na bazie rumu i miodu
pinacolada z cynamonem




poniedziałek, 9 marca 2020

Hawana pachnąca cygarami i... jaśminem

Wróciłam z wypadu na Kubę. Celem była Hawana, dolina tytoniu, salsa, rum, piraci, karaibskie plaże i Bóg wie, co jeszcze. 

To "jeszcze" okazało się szalenie inspirujące. Relacje z Kuby będą się pewnie tu pojawiać w jakichś odcinkach, bo tak na jeden post, to ja tego nie ogarnę!
Dziś odcinek o zapachach, bo chyba i przed wyjazdem troszkę o perfumach kubańskiej czy hawańskiej proweniencji było na blogu. To pociągnę temat.

Kuba, a szczególnie Hawana pachnie cygarowym dymem. Na każdym kroku czuć tę woń, ponieważ palić tu można wszędzie - w lokalach, na ulicy - gdzie się palaczom żywnie podoba.

Odkąd się jednak dowiedziałam podstawowych rzeczy o Kubie, w rodzaju flaga, godło, historia itp., zaczęłam szukać jeszcze jednego zapachu - ich narodowego kwiatu, tzw. mariposy (rodzaj jaśminu). Przypuszczałam, że musi obłędnie pachnieć, ale dlaczego został wybrany kwiatem narodowym? Bo podobno w czasach walki o niepodległość wyspy i niezależność od Hiszpanów, Francuzów, Brytyjczyków etc.(XIX w.) Kubanki wpinały te mocno aromatyczne kwiaty we włosy, by pod nimi przenosić sekretnie rozkazy i ulotki.
Hedychium koronowe to rodzaj jaśminu z rodziny imbirowatych. Gdy byłam na Kubie, akurat nie kwitło, jednak dowiedziawszy się od kubańskiej przewodniczki po ogrodzie botanicznym w Soroa, że zapach ten można kupić w aptekach lub perfumeriach, intensywnie go zaczęłam poszukiwać. W aptece odesłano mnie do perfumerii.

W przewodniku po Hawanie polecano perfumiarnię - pracownię przy Calle Mercaderes - Habana 1791. Zrobiłam wszystko, by tam dotrzeć - było warto!
Wizyta tam to prawdziwe objawienie dla maniaczek zapachowych, takich jak ja. W perfumerii, która mieści się w oszałamiającym secesyjnym lub starszym nawet, budynku, ekstrahują ręcznie, starymi, alchemicznymi metodami zapachy tropikalnych kwiatów, a jest ich 12 bazowych. Każda z pań czy panów może tu zamówić sobie perfumy indywidualnie dobrane, niepowtarzalne, takie jakich nikt nie będzie miał. Sama wizyta tutaj to przyjemność, nawet jeśli nie interesujesz się zapachami. Wnętrza jak z bajki.
No i to, że to wszystko robione jest ręcznie Hecho a mano - jak cygara, nota bene!
Podobno perfumerię założyła w 2000 r. Yanelda Mendosa, po naukach u najlepszych perfumiarzy francuskich w Grasse. Jej sztandarowym zapachem jest Habanera (a przecież Molinard z Grasse robi Habanitę! - czytaj tutaj)

Ja jednak nie bawiłam się w olfaktoryczne gry, tylko namierzywszy mariposę - nabyłam buteleczkę aromatu. Sprzedawczyni zapakowała mi ją bardzo dokładnie, więc odbandażowałam ją dopiero w domu, w Polsce i...
Zapach jest tak intensywny, że tak do końca nie wiem, czy mnie nie drażni... Mocny, kwiatowo-orientalny, dusi za nos, że hej! Na pewno nie pachnie tytoniem. Wreszcie!