środa, 2 października 2019

Jak wysłałam męża w pokrzywy...

W poprzednim poście zwierzyłam się Wam z grzybożądzy. Był jeszcze jeden faktor, który sprawił, że jakoś zniosłam tę grzybową zazdrość o pełne kosze. Otóż, odwróciłam swoją uwagę od "kapeluszy" i skierowałam ją w stronę zielonych kęp, porastających pobocza leśnych dróżek. Skoro wszyscy wracają z koszami pełnymi brązów, to ja będę się wyróżniać. Tym, czego nikt nie taszczy (bo i po co?), nikt z dumą nie podtyka pod nos napotkanym łachmytom z pustością w koszyku - naręczami zielonych chwastów w wiaderku!

Soczyście zielone, świeżutkie, dorodne, jakby przed chwilą wyrosły. Aż się chce w nie wgalopować, albo - bo ja wiem? - zanurzyć się? Nago to podobnoż zbawienie dla chorych stawów. Przede mną pyszniły się kępy, zagony, łany i chaszcze... pokrzyw. Prawdziwy parzybusz.
Natychmiast pojawił się w mojej głowie pomysł ugotowania z nich zupy, którą degustowałam u kogoś - uwaga! - w maju i kto podał mi na tę potrawę dość mętny przepis. Taki utkwił w pamięci mej, ale mętność to nie był problem. Nigdy nie przejmuję się recepturami, bo zawsze tworzę własne.

Większym problemem była kwestia, jak te pokrzywy ręcznie zdobyć, i w jakich ilościach (czy mam zapełnić wszystkie pojemniki lub bagażnik auta?). Przeżuwałam te egzystencjalne dylematy gdy moje oko spoczęło na ulubionym mężu, tego dnia akurat designersko ubranym w porządne, wysokie gumiaki i kurtkę ala ortalion. I narodził się plan.
Najpierw ubrałam smutną minkę, wycisnęłam łzę z oka. Mąż zaniepokojony łypnął na mnie.
- O co chodzi, kotku?
- Buuuuuu, wszystkie grzyby wyzbierali!
- Nie martw się, kupimy na hali.
- Ale ja muszę coś z lasu przywieźć, choćby pokrzywy, o! - chlipałam.
- Pokrzywy??? - zdumiał się niebotycznie najlepszy z mężów.
- Tak, zupę z nich zrobię. Skoro nie mogę grzybowej ugotować, będzie pokrzywowa!
- O matko, ale... ja nie będę musiał jej jeść? - zaniepokoił się.
- Zaraz wyjeżdżasz, nie zdążę zrobić... - skłamałam.
Mąż z wyraźną ulgą na twarzy, z wdzięcznością, że nie musi uczestniczyć w tym kulinarnym eksperymencie ruszył w parzybusz i zabrał się żwawo do rwania. Naciachał potężną reklamówkę świeżuteńkich łodyg. Dla zatroskanych kondycją męża (wiem, wszyscy znajomi uważają, że to anioł!), informacja: rwał w rękawicach roboczych, które wozimy w aucie.

I tak urodziła mi się zupa pokrzywowa:
Na bulion z kostki rosołowej wrzuciłam parę drobno pokrojonych ziemniaczków, kawałek pora, pół marchewki. Gdy troszkę zmiękły dorzuciłam opłukane (jak się potem okazało, niezbyt dokładnie...) łodygi, starając się usunąć najtwardsze części. Dodałam łodygę lubczyku i przyprawy do smaku. Gdy warzywa były miękkie, wyłączyłam gaz, zblendowałam wszystko na krem i zabieliłam śmietaną. Można do tego użyć topionego serka, ja akurat nie miałam. Miałam za to startą goudę, chociaż z płatkami parmezanu jest jeszcze lepsza, co wypróbowałam następnego dnia.


Przyznaję, sama ją pożarłam. Innych chętnych nie było. Uważam jednak, że to ich strata - ominęło ich coś interesującego smakowo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz