Podzielę się wspomnieniem zapachów (perfum), które „aromatyzowały” PRL-owską
rzeczywistość.
W czasach mego dzieciństwa najzasobniejszymi perfumeriami
były… kioski Ruchu. Oprócz porannej gazety (nota bene silnie pachnącej farbą
drukarską) każdy elegancki mężczyzna (jak mój dziadek) mógł zaopatrzyć się w papierosy, ale też w wodę kolońską, np. o nazwie Prastara
(pamiętam, że była pakowana jak wino chianti – w wiklinowy koszyczek). Ewentualnie w
wodę „derby” (tej używał z kolei mój tato). Natomiast mniej eleganccy panowie mogli
się tu zaopatrzyć m.in. w „Przemysławkę”, „wodę brzozową”, którą użytkowali na
miejscu, pod kioskiem, doustnie (ale w tej formie tylko do godz. 13-tej!).
Zresztą pokazał to Bareja w „Misiu”. Niektórzy jednak preferowali „spirytus
salicylowy”, który nie miał może szczególnie interesującej woni (ale jakąś woń przecież
miał!), za to wspaniale dezynfekował cały przewód pokarmowy i dawał widocznie
inne pożądane efekty, których jako dziecko nie rozumiałam.
Natomiast kobiety to już miały w kiosku raj pachnideł! Moje
dziecięce oczy mamiły trapezowe w kształcie buteleczki czystych kwiatowych
esencji: można było pachnieć bzem, konwalią, fiołkiem (za jedyne 8 złotych!). W
małych, smukłych buteleczkach swoją kultową woń roztaczały znowuż perfumki „Być
może...”, które później unowocześniły się i miały 3-4 odmiany, bo po słowach
być może pojawiała się nazwa metropolii: Paryż, Londyn, Rzym. Być może… były
artykułem deficytowym, rozchwytywanym natychmiast w drogeriach, często też
eksportowanym z kraju przez handlujących w demoludach rodaków.
Były też większe, fioletowe butelki perfum „Pani Walewska”
(droższe nieco) – o, to już był zapach od święta, zwłaszcza gdy wzmocniony
użyciem kremu do twarzy „Pani Walewska”. Z czasem pojawiały się nowe wonie:
perfumy „Carrara”, które też były modne w jakimś momencie, albo „Gazela”.
Okresowo pojawiały się hity zapachowe, jak wspomniane w
tytule zielone jabłuszko, które też można było nabyć w kiosku lub w drogerii.
Ten zapach miał nową postać małej buteleczki z kulką do aplikacji. Innym hitem,
dla panów był „Brutal” – supermodna w pewnym czasie woda, którą pachniała męska
część ulicy wielkich miast. Zdaje się, że ostatnio chciano wskrzesić ten
zapach, ale nazwa jako niepoprawna politycznie się gdzieś zagubiła…
Z tego co pamiętam, pachnidła PRL-owskie były produkowane
przez parę rodzimych firm: Miraculum w Krakowie, Pollenę Lechię w Poznaniu i
Spółdzielnię Świt w Warszawie.
Czasami pojawiały się w sklepach, lub przywiezione przez
kogoś z kraju „demoludów” perfumy rosyjskie oraz bułgarski olejek różany.
Rosyjskie perfumy były nazywane „duchi” (z oryginału rosyjskiego) i nie miały renomy jako zapachy agresywne, mocne i słodkie, mało natomiast
eleganckie. Często te zapachy wywoływały nieprzychylną reakcję otoczenia w
stylu: „aleś się zlał jakimiś duchami” itp. Olejek różany miał większe wzięcie,
ale był trudniej dostępny. I rzeczywiście był olejkiem – niezwykle mocnym,
różanym zapachem, który latami utrzymywał się w drewnianym pudełku (bo tak ten
olejek był sprzedawany) – miał zapach luksusowych wakacji nad Morzem Czarnym.
Tę przebogatą rodzimą i bratnią ofertę uzupełniały
absolutnie luksusowe zapachy dostępne w Pewexach. Młodszym czytelnikom trzeba
objaśnić, że były to sklepy, w których można było nabyć wspaniałe towary
wyłącznie za dewizy: dolary, marki, funty, franki, liry oraz bony (drukowane
przez państwo wymienniki dolarów). No
więc w Pewexach były zapachy francuskie, które kosztowały dla wielu fortunę,
które były obiektem pożądania, a dziś stoją na najniższych półkach każdej
drogerii typu Rossmann, a w Sephorach i Douglasach próżno ich szukać nawet na
zapleczu! Myślę o kultowych w PRL-u zapachach firmy Coty i Bourjois: Masumi, Evasion, Kobako, kosztujących 2,60
USD (co przy zarobkach miesięcznych np. nauczyciela, oscylujących w okolicy 12
dolarów było sporą kwotą). Jeszcze droższe były: Opium (chyba 4,40), Fidji, nie
mówiąc o Chanel nr 5, czyli tych najluksusowszych, które kosztowały 20 i więcej
dolarów. Jak one pachniały! Przede wszystkim Zachodem, wolnością, barwnością
życia gdzieś „tam”, gdzie rosną palmy, a morze nadaje się latem do kąpieli.
W Pewexach kupowało się też silnie pachnące mydełko Fa (0,60
USD) – w kolorowe paseczki, które działało jak perfumy – po umyciu skóra
pięknie pachniała przez kilka godzin. Ten artykuł higieniczny miał taka sławę,
że doczekał się nawet przeboju: „Mydełko Fa”.
Czasem z czystego sentymentu sięgam w drogerii po któryś z
dawnych zapachów, szukając w nim
wspomnienia, marzenia? Mówią, że pamięć zapachów jest najsilniejszym atawizmem
człowieka. Ale albo mój nos się zmienił, albo te zapachy. Nic już nie jest
takie samo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz