piątek, 31 października 2014

Halloween w klubie fitness - co za bzdura!

Nie jestem fanką Halloween, ale jeśli już mam się tak zabawiać - to w jakimś kameralnym gronie znajomych. Jakież więc było moje zdumienie, gdy w klubie fitness, w którym umawiałam się na dzisiejsze zajęcia, zostałam poproszona o przyjście w... przebraniu, bo jest Halloween!

Nie mam zazwyczaj nic przeciwko przebieraniu się, ale akurat w takim miejscu i akurat z powodu Halloween? Znaczy się, że co: będę spalać tłuszcz na fat burnerze podskakując w wielkim spiczastym kapeluszu na głowie i brodawką na nosie? A może spróbuję sexi dance'u w przebraniu mechatego pająka, ćwicząc większą niż zwykle liczbą odnóży różne powabne ruchy? A może lepiej dla mnie będzie wybrać zajęcia "zdrowy kręgosłup" i przywiązać się na nich do kija od wiedźmińskiej miotły?

Myślę, że halloweenowa histeria sięgnęła zenitu. Rozumiem wystrój sali gimnastycznej w dyniach i świecach - to jeszcze jest ok., ale nijak nie wyobrażam sobie zajęć fitnessowych w czarnych pelerynach, z wampirską szczęką albo w objęciach wieka od trumny.  Ktoś powinien się nim (wiekiem znaczy) puknąć w swą pustą czachę!

P.s z 30.01.2021
Wpadłam na ten post, bo ktoś go czytał, więc pojawił się na liście popularnych postów. Ze zdumieniem poczytałam swoje naindyczenie halloweenowym pomysłem fitnessowym, bo z tego co pamiętam, to ja się jednak wtedy przebrałam! Chustka na głowie, brodawka i mały wąsik, oraz miotła, na której wleciałam na salę ćwiczeń. Było kameralnie, nikt oprócz mnie (i prowadzącej) się wówczas nie przebrał, zrobiono mi za to piękną sesję zdjęciową, zdjęcia nawet gdzieś miałam, nie znajdę ich teraz... Focię wrzucono na fan page'a tegoż klubu (już nie istnieje...).
Śmiesznie było, naprawdę! I o co ja tak się tu awanturowałam, dla mnie przecież każda okazja do zabawy to jest mega fun. Nie rozumiem... Na dowód przedstawiam poniżej zdjęcia z innej imprezy przebieranej, gdzie byłam Arabem ze swoją blondyną (w roli blondyny, w MOICH RAJSTOPACH I SUKIENCE WIECZOROWEJ - mój mąż)...




środa, 29 października 2014

Łasuchy w Wiedniu – cz. III

Sobota w Wiedniu była jak marzenie - słoneczna i ciepła. Mimo że poszłyśmy spać o trzeciej  nad ranem, pobudka się udała już około godziny siódmej, bowiem miałyśmy PLAN na poranek: odwiedziny bazaru łasuchów, czyli Naschmarktu oraz pobliskiego pchlego targu…

Poprzedniego dnia, gdy jechałyśmy do Schoenbrunnu, mijałyśmy niesamowicie klimatyczne miejsce. Magda opowiedziała  nam, że jest to słynny wiedeński targ owocowo-warzywno-rybny, i że w soboty na jego końcu rozkłada się pchli targ. Aha, coś dla nas! Targ czy też bazar jak najbardziej wpisuje się przecież w kulinarny aspekt naszej wyprawy „na Wiedeń”… Dlatego starałyśmy się, by przybyć tam następnego dnia jeszcze przed południem.

Eskapada z mieszkania Magdy została zaplanowana metrem – zakupiłyśmy bilet dobowy (za 7,60 E) i mogłyśmy się teraz poruszać komunikacją miejską do woli. Wysiadłyśmy specjalnie przystanek wcześniej, by spacerkiem dojść do Naschmarktu, oglądając po drodze ciekawe budowle, np. Uniwersytet Techniczny z dość kiczowatą (dla mnie) sową w egipskim stylu, wkomponowaną w narożnik nowoczesnej budowli z początku XX wieku. Ale  w sumie fajnie wygląda!



Mijałyśmy też Pawilon Secesji ze złotą, błyszczącą w dali kopułą – niesprawiedliwie nazywaną przez dawnych Wiedeńczyków i tradycjonalistów "pozłacaną kapustą". Budynek z 1898 r. zaprojektowany został przez ucznia Otto Wagnera – J. M. Olbricha i stał się wyzwaniem rzuconym epoce Franciszka Józefa i cesarskiej monumentalności architektury oraz sztuki. Tu właśnie artyści z Klimtem na czele, secesjoniści (czyli odstępcy) próbowali dać estetyczny cios w nos nadmuchanej sztuce spod znaku dwugłowego orła. Losy tego niezwykłego budynku były równie niezwykłe – wyśmiewany przez ówczesnych, zniszczony w czasie II wojny światowej i splądrowany stał pusty do 1973 r., gdy został wykupiony przez państwo austriackie i starannie odrestaurowany. Dziś 




„Kapusta” znów olśniewa blaskiem laurowych liści i rozpyla go w wiedeńskim powietrzu, a złoty kurz osiada na przepięknych kamienicach nieopodal – majolikowej, oraz z medalionami, i na innych sztandarowych dziełach słynnych artystów wiedeńskich, dzięki którym powstała...

Wędrując od budynku Pawilonu Secesji w stronę Schoenbrunn'u przechodzi się przez teren Naschmarktu. Wije się tu rzeczka Wien, czasami pod ziemią, i w takim urokliwym ni to wąwozie, ni to pasażu-alei ulokował się ten słynny targ ze 120 stoiskami i lokalami, który kusi łasuchów (stąd nazwa: naschen bowiem to kosztować, łasuchować, podjadać) bogactwem smaków z różnych stron – od lokalnych, wiedeńskich przez 



hinduskie, wietnamskie, izraelskie, libańskie, greckie - po włoskie, francuskie, tureckie, chińskie i japońskie (sushi). Są tu też do kupienia (i spróbowania) przyprawy, zioła, wina musujące i nie tylko, octy winne  w wielu smakach i kolorach, kawy, herbaty, różne wyroby bio, eko i jakie tam jeszcze chcecie.


Są stoiska z różnościami: ze świeżutkimi rybami, perskim kawiorem, sprzedawcy oferują rzadko występujące gatunki warzyw – np. pasternak. Oszałamiają zapachy wydobywające się z małych sklepików. Są sery, piekarnie, stoiska z mięsem i owocami morza.

Targ istnieje tu od XVIII w., a w latach 20-tych XX w. sprzedawcy doczekali się urokliwych pawiloników, by codziennie nie zwijać stoisk. Wśród nich pojawiają się secesyjne budyneczki z toaletami, stacje metra.

Sobotnia tradycja Wiedeńczyków



Sobotnia wizyta tutaj to wiedeńska  tradycja, więc nie wiedząc o tym, jesteśmy w sobotę bardzo tradycyjne… Targ ma niezwykłą atmosferę – trochę z francuska elegancką, a trochę bałkańsko-orientalną, a więc magiczną, bazarową. Stragany są czynne 6 dni w tygodniu od 6 rano - do popołudnia. Przy trzech wąskich uliczkach ciągną się rzędy stoisk, towary eksponowane są pod nogami przechodniów, i głośno zachwalane przez sprzedających. W dobrym tonie jest zjeść tu wiedeńskie śniadanie… Ale i wieczorem Naschmarkt nie pustoszeje: w każdej z kilkunastu restauracji i kafejek jest pełno. Wiele z nich jest wręcz kultowych…

W soboty na tyłach Naschmarktu rozkładają się sprzedawcy wszystkiego – to najsłynniejszy pchli targ stolicy Austrii. Czego tam nie ma! Chyba tylko dmuchanych hipopotamów, bo poza tym oczy dostają oczopląsu. Rozbiegamy się po targu i każda zdobywa jakieś trofeum: komplet kieliszków do wina z lat 20-tych, jakąś wazę, naczynie ceramiczne. Ja wypatruję dla Gosi, która miała wczoraj imieniny – owalną ramkę sporych rozmiarów, z portretem damy w sepii, i nabywam jako prezent od całej naszej paczki. Gonia na pewno zrobi użytek z ramki, bo ma niekończące się na nie zapotrzebowanie…

Słońce rozświetla wszystko, jest po prostu cudownie. Jeśli komuś uda się


podnieść do góry głowę, odrywając się na chwilę od ekscytujących zakupów, zobaczy pyszniące się równolegle do Naschmarktu kamienice - błyszczące złotem i kolorami emalii (majoliki), jak np. ta z medalionami. To  dzieła Wagnera...

Z żalem opuszczamy Naschmarkt wczesnym popołudniem i rozdzielamy na dwie grupy. Jedna ma ochotę trochę pozwiedzać, druga załatwia jakieś swoje sprawy wiedeńskie.

Skupię się jednak na aspekcie kulinarnym naszej wycieczki. Nasza gospodyni ma zamiar znów uraczyć nas kolacją, ale stwierdzamy, że to za duzo jak na jeden weekend i postanawiamy zaprosić ją do restauracji, którą nam poleci. Nie chciałyśmy, by dziewczyna dalej siedziała w kuchni! Po wielu oporach (ach, ta polska mentalność: gość w dom...) udaje sie zamówić stolik w... azjatyckiej restauracji. Jesli dla kogoś to brzmi nieciekawie, to posłuchajcie, gdzie wylądowałyśmy wieczorem:  w restauracji z bufetem, w której za 13,90 euro możesz jeść do woli i wybierać spośród 100 azjatyckich dań z woka! W tym są ryby i owoce morza smażone na poczekaniu, w woku, trzeba tylko wybrać sobie z bufetu surowe porcje. System jest ciekawy - na stoliku sa klipsy z numerem stolika, które przyczepia się do talerza. Drugi klips to oznaczenie z katalogu - wybranego sosu. Zanosi się to kucharzom, którzy "na oczach" smażą wybrane porcje, a kelner przynosi gotowe do stolika. Strasznie fajne. I wybór ekscytujący! Rzuciłam się na krewetki, ośmiornice, mule - i nie wystarczyło już sił na ryby, nie mówiąc o stekach mięsnych itp. 

Biesiadowałyśmy długo, każda znalazła coś dla siebie, desery też były wyborne i owoce przeróżne. Tak więc zaczęłyśmy dzień od łasuchowania smacznych kąsków na targu świeżości, a skończyłyśmy na kulinarnej orgii!

niedziela, 26 października 2014

Gdzie w Wiedniu jest kobiecy punkt „G”, czyli koneserki ruszają w citytour

Czy w Wiedniu, czy w Pikutkowie Górnym, kobiecy punkt "G" jest w wyrazie shoppinG. Oczywiście jakość shoppingowania będzie różna - a w Pikutkowie Górnym prawdopodobnie nawet bliska zeru, bo takiego punktu możemy w ogóle nie znaleźć, natomiast w Wiedniu można przeżyć kilkanaście uniesień w ciągu jednej godziny!!!!

Następnego ranka (czy też nawet tego samego) po przyjeździe, Wiedeń budzi nas otulony deszczem i mgłą, postanawiamy więc szare przedpołudnie "zamordować" w galeriach handlowych. Poza pogodą są przecież potrzeby zakupowe: dywan trzeba nabyć (Basia), buty (kilka z nas, w tym jedna młoda pannica zaocznie - kozaczki na stópkę w rozmiarze 10 cm), kurtki, coś do domu, ciuchy, kosmetyki itp. Zanurzamy się więc w trzewia różnych "hausów", w kilku zdumiewają nas bożonarodzeniowe dekoracje (jest 17 października!!!!!) - widać nasi handlowcy nie są jeszcze takimi protagonistami, jak wiedeńscy...

Polowanie na dywan nie zostaje uwieńczone sukcesem, na co oddycham z ulgą, bo miałam cały czas podejrzenia, że Basia chce nabyć latający, coby nas na nim wyekspediować do domu... Udaje nam się natomiast nabyć wiele innych, zupełnie nieplanowanych przedmiotów za zupełnie nieplanowane kwoty, więc szybko uciszamy ewentualne wyrzuty sumienia, powtarzając sobie (i koleżankom) na głos jak mantrę, główną dewizę naszego klubu:
Kobieta, która nic nie kosztuje, nic nie jest warta!

Przyrzekamy sobie jeszcze uroczyście, że każda z nas to motto własnoręcznie sobie: wyszyje, wyhaftuje, wyrzeźbi, wymaluje, wypisze, wyskrobie, wyreza, wyszparuje, wykręci, wylepi, wygotuje, wysmaruje itd.

Po południu przestaje padać, więc jedziemy zwiedzać Schoenbrunn - letnią rezydencję Habsburgów. Na szczęście z 1441 pokoi, które zawiera pałac do zwiedzania udostępnionych jest góra 40 (grand tour). My wykupujemy minipakiet na obejrzenie zaledwie 22 i spędzamy czas w niebywale ozdobnych apartamentach cesarskich. Znów przewija się tu postać cesarzowej Sissi, znana mi z Korfu (pisałam o tym tutaj: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/07/30/kumkwatowa-wyspa-korfu/). Najbardziej podoba mi się jej łazienką, w której są drewniane drążki do gimnastyki, miedziana wanna, w której codziennie o 5 rano cesarzowa brała zimną kąpiel oraz manekin pokazujący jej włosy - ich pielęgnacja zajmowała służbie kilka godzin dziennie. Natomiast po obejrzeniu cesarskiej sypialni dochodzimy do wniosku, że Franciszek Józef i Sissi byli "nikczemnego wzrostu", jak to się dawniej mówiło...

Po Schoenbrunnie jedziemy jeszcze na Starówkę, pod katedrę Św. Stefana, w samo serce tego przepięknego  miasta, gdzie - jak inni Wiedeńczycy - jemy na stojąco gorącą kiełbaskę z piwem podziwiając z zewnątrz "Gaudiowate" wieże katedry. Zwiedzanie kościoła zostawiamy na jutro, bo czeka nas klubowa kolacja u Magdy.

Strudlowy wieczór

Magda postanowiła ugościć nas czymś typowym dla kuchni austriackiej. Najpierw podała zupę dyniową z lekkim posmakiem śmietanki, oczywiście z pestkami, ale dla mnie nowinką był dodatek paru kropli oleju z dyni. Pycha!
Na drugie danie zrobiła strudel z nadzieniem drobiowo-szpinakowym. Boski! Strudel z jabłkami (Apfelstrudel) też się pojawił, bo wpadła znajoma z takim "gościńcem", natomiast Magdy dziełem był deser: tort malinowy…  Tylko to ostatnie dzieło zdołałam sfotografować - wszystko przed nim zostało pożarte w takim tempie, że migawka nastawiona na największą szybkość niczego nie zarejestrowała, niestety :-). Nie oznacza to, że był niesmaczny, dlatego zdołałam go uwiecznić. Po prostu znikał wolniej, bo byłyśmy już obżarte, ale to było malinowe niebo w gębie!




Postanawiamy uroczyście, że przyjmujemy Magdę do Klubu 6 Talerzy jako: filię, delegaturę czy też oddział Klubu na uchodźstwie (nazwa do uzgodnienia), pasujemy ją na pełnoprawną członkinię (widelcem i nożem) oraz polecamy, by wykonała sobie dewizę klubu dowolną techniką (może ją nawet... wypiec).
Idziemy spać o trzeciej nad ranem, Magda tym razem śpi z nami, więc jest nas 7 dziewcząt z Albatrosu plus piesek Maksio, który co chwila zmienia partnerki (tyle ciepłych ciał do wyboru, niektóre na poziomie podłogi, bo na materacyku, hau hau...).
cdn!!!!!





piątek, 24 października 2014

Koneserki w Wiedniu, czyli Klub 6 Talerzy otworzył filię!

Pisałam już na blogu o spotkaniach "mojego" Klubu 6 Talerzy, działającego od prawie 2 lat. To sześć dziewczyn, które połączyła prezeska – Basia. Ona to, niczym druga Agata Christie, wpadła na pomysł zaproszenia na kolację nieznających się wcześniej kobiet – całkiem jak w kryminale o 10 małych murzynkach.

Ideą spotkań Klubu 6 Talerzy nie są jednak morderstwa, intrygi i spiski, mimo że nazwa klubu brzmi dla wielu osób zabójczo. Są to kolacje, raz na miesiąc-dwa, przygotowywane kolejno przez każdą członkinię, u niej  domu. Wymyślane jest wtedy specjalne menu, pijane prosecco (nasz klubowy trunek) i rozwiązywane różne zagadki. Lecz nie są to wyłącznie zagadki męskiej mentalności, jak chciałby autor tego mema:


Owszem, o facetach też gadamy, ale interesują nas inne tematy, np. FIUT (to jest akurat skrót: Film I Uwentualnie Telewizja, Teatr), trudy rodzicielstwa (4 z nas), babciowania (1), rozwiązywanie problemów rodzinnych, psychologicznych, samorządowych, politycznych, ekonomicznych , ekologicznych, mniejszościowych, historycznych, oraz planetarno-globalnych (6). Lipcowe spotkanie klubowe wypadało u mnie, a opisywałam je na tym blogu (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/07/13/diner-en-blanc-et-bleu/). Było wyjątkowe ponieważ było nas więcej niż 6. Dwie dziewczyny pojawiły się okazjonalnie - jedna mieszkająca na stałe w Wiedniu, druga – mieszkanka Sydney. No i przyszedł czas na rewizytę! Wiedenka Magda zaprosiła na kolację klubową. A że nam nie trzeba dwa razy powtarzać - z zaproszenia skwapliwie skorzystałyśmy - i pojechałyśmy w szóstkę, na… 3 dni. 

O uniwersalności różowego mózgu
Na tę wyprawę „na Wiedeń” Basia pożyczyła ze swojej firmy busa, byśmy mogły zapakować siebie oraz nasze malutkie bagaże w jeden pojazd. Była też naszym kierowcą. W drodze na miejsce zbiórki zorientowała się, że brakuje ostatniego rzędu siedzeń. Zawróciła więc do firmy, brakujące siedziska zamontowano, ale przez to wyjechałyśmy z godzinnym opóźnieniem i trafiłyśmy na popołudniowy korek. Przez te siedzenia (co za niedogodność!) jednak znacznie zmniejszyła się przestrzeń bagażowa, więc rozważałyśmy przez chwilę wynajęcie TIR-a na walizki, ale ponieważ i tak byłyśmy w niedoczasie, upchnąwszy bambetle pod sufit – wyjechałyśmy z miasta.
W planie był przejazd przez Boboszów, autostradą na Brno - i Wiedeń. Zabrany przez Basię gps, gadający męskim głosem, okazał się kompletnie niezorientowany w mapie drogowej.  Do granicy z Czechami jechałyśmy na pamięć (Basi), ale potem po przejechaniu ok. 50 km „białej plamy drogowej” miałyśmy zamiar podążać autostradą, niestety durny gps nic nie wiedział i złośliwie prowadził nas krętymi górskimi drogami w ciemnościach i deszczu. Co chwila kazał nam zjeżdżać na jeszcze węższe drogi (bus na pewno poobcierałby sobie boczki i zgubił opony), jakby nie wiedział, kretyn jeden, że z tobołami jedziemy. Basia na szczęście ignorowała co drugie polecenie wydawane nieznoszącym sprzeciwu głosem (skręć w lewo!!!) - i tym sposobem udało nam się nie zdobyć żadnego szczytu tą półciężarówką…
W tych trudnych warunkach drogowych do kierującej pojazdem zadzwonił syn, że nie zrobiła mu obiecanego przelewu, a właśnie stoi pod bankomatem. Teraz do akcji wkracza rzekomo gładki jak kolano, różowy kobiecy mózg, w dodatku blondynki, który ma ponoć największą wadę: nie umie czytać mapy. Basia, nie zdejmując nawet nogi z pedału gazu zaczyna organizować przelew. Czy któryś z męskich kierowców byłby tak empatyczny: ciemno, mokro, drogi nie widać, do celu daleko, wszystko pozamykane (jest po 20-tej), a trzeba dziecku przelać kasę, NATYCHMIAST? I to jeszcze mając na nogach szpilki!
Niech no któryś Hołowczyc spróbuje, szczególnie polecam mistrzom kierownicy tę jazdę w szpilkach... Jeśli będzie niewygodnie, to niechaj wbiją sobie do głowy drugą dewizę Klubu 6 Talerzy:
Kiedy nogi są w górze, szpilki nie uwierają!

Ale ad rem. Okazało się, że roaming internetowy w telefonie nie działa. W telefonach koleżanek ten sam problem – nie można połączyć się z bankiem, jesteśmy gdzieś w Czechach – tylko półgłówek gps wie, gdzie. Trzeba by jednak nie znać Basi, by myśleć, że się podda, gdy dziecko stoi pod bankomatem we Wrocławiu i czeka na mannę z nieba. Pasażerki dostały zadanie:  mamy wypatrywać wjazdu na autostradę (ciekawe tylko jak, bo do tych czeskich drogowskazów powinni dołączać szkło powiększające!), natomiast Basia trzyma kierownicę, i nogę na gazie, myśląc przy tym intensywnie, jak zasilić gotówką synka. Szarpią ją trochę wyrzuty sumienia, bo w ferworze wyjazdu zapomniała o tym przelewie, więc chce teraz stanąć na głowie, by obietnicy dotrzymać. Wykombinowała w końcu, że zrobi to jej księgowa, zorientowana w hasłach, numerach kont itd. Zadzwoniła, wydała stosowne dyspozycje, w ciągu minuty syneczek (24 lata) mógł podjąć kasę z bankomatu i chyba nawet nie zmókł. Reklama więc nie kłamie: w ING banku przelewy są natychmiastowe :-)
Wśród okrzyków radości  (Basi, że nie wyszła na wyrodną matkę) i toastów (naszych, że nie wylądowałyśmy podczas tej finansowej operacji w czeskim rowie, choćby i wyłożonym knedlikami)- jedziemy dalej. Autostrady ani widu. Nie minęło jednak 15 minut, gdy Basia otrzymuje drugi telefon. Tym razem dzwoni mąż i prosi… no zgadnijcie, o co? Tak, o przelew oczywiście! Wyjechał bowiem do ich drugiego domu na weekend (jakieś 150 km od Wrocławia) samochodem, ale bez portfela. Nie ma więc ani pieniędzy, ani kart. Właśnie pożyczył gotówkę od pani sprzątającej dom i teraz prosi o natychmiastowy przelew na konto "sprzątaczki".
Basia ze stoickim spokojem rozpoczyna drugą tego wieczoru na czeskiej drodze procedurę przelewową, nadal nie zdejmując nogi z pedału gazu. My się dopytujemy, dlaczegóż to mąż sam tego przelewu nie może dokonać, bo znamy go - to właściciel sporej firmy, łebski gość, żywa ilustracja starego dowcipu o kobiecie lubiącej zwierzątka (czyli o Basi), która ma: jaguara w garażu, norki w szafie i osła, który na to wszystko pracuje, ale Basia tłumaczy:
- Aaaa, nie wziął komputera, bo w weekendy chce sobie odpocząć, a przez telefon jeszcze nie robił przelewów, nie miał do tej pory potrzeby...
Tak więc mózg blondynki może i jest w różowym kolorze, ale najwyraźniej jest to kolor profesjonalizmu!

Najazd Hunów
Autostrada się wreszcie znalazła, przed samym Wiedniem. A w mieście jakieś remonty, zwężenia ulic. Basi udaje się wjechać na tymczasowy pas ruchu pod prąd. Wrzeszczymy wszystkie i szybko wraca między pachołkami na właściwą stronę. :-P Fuks, nikt nie jechał z przeciwka. Dwa razy jeszcze gubimy drogę (znów przez gps-a, który milczy, gdy ma gadać, a gada, gdy mógłby milczeć). Wreszcie Magda wyjeżdża po nas autem i pilotuje na miejsce parkingowe w swoim „bloku”. O 22-giej jesteśmy na miejscu.
Teraz czeka najgorsze – opróżnienie busa z bagaży. Po otwarciu klapy widać tylko górę tobołów. Górę? Kilimandżaro tobołów! W różnych rozmiarach  i kolorach. Każda z nas ma przecież walizkę, torebkę (a nawet po dwie…), ponadto są z nami: 3 materace dmuchane, pompka samodmuchająca (się), pościel i śpiwory, kosmetyczki, dodatkowe buty luzem (rekordzistka, Danusia „baby” ma 5 par), kilka kilogramów jabłek, pomidorów, trzy wiklinowe kosze (prezent), butelki prosecca (duuuużo!), pasztet z truflami, karkówka pieczona w winie itd.
Kiedy ułożyłyśmy to wszystko na ziemi Magda najpierw zbladła, potem sczerwieniała i tak się jakoś zachwiała... Musiała bidulka oprzeć się o filar. Toczyła błędnym wzrokiem po nas mamrocząc pod nosem: jak ja je upchnę w moim mieszkaniu, jak ja je upchnę????? Zaczęłyśmy ją pocieszać, że przecież szczupłe jesteśmy, powciągamy brzuchy i damy radę. Myślę jednak, że podróżująca wieloosobowa rumuńska rodzina wygląda przy naszej ekipie bardziej kameralnie…

Wreszcie dziewczyna się jakoś pozbierała z tego szoku, na ostatnich nogach podprowadziła pod windy i zaczęła nas w nich upychać. Znów zawaliłyśmy je pod sufit, trzeba było dopychać kolanem toboły i te części naszych ciał, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Dobrze, że są dwie windy, to jechałyśmy równolegle…

Granaty, figi, sałaty
Wchodzimy do apartamentu, a tu stół pięknie zastawiony już czeka z lekką przekąską dla utrudzonych podróżniczek. 

Zanim zagracimy tobołami mieszkanie oglądamy  je szybko – jest wprawdzie nieduże (57 metrów), dwupokojowe, ale salon ma przeogromny. I cudnie to wszystko urządzone. Dobrze, że wc i łazienka są oddzielnie, to jakoś damy radę. Będą warty – np. pobudka o 6, by wszystkie zdążyły się umyć przed wypadem na miasto. Ale to ustalamy potem, na razie zasiadamy do lekkiej kolacji (to jeszcze nie ta właściwa, klubowa, o nie!). 


Prosecco jest dobrze schłodzone  i podane w kieliszkach z ziarenkami świeżych granatów. 

Sałata z figami i szynką serrano. Biesiadujemy do 1-szej w nocy. Magda postanawia pójść spać do mieszkania córki, my dmuchamy materac i zawalamy jej salon dodatkowym łóżkiem. Jutro (dzisiaj) czeka na nas Wiedeń!
cdn!!!!

wtorek, 14 października 2014

Jak pan Krzysiu świat uratował...

W pracy z samego rana wielka katastrofa - z serwera zniknął folder z bieżącymi i archiwalnymi tekstami do miesięcznika "świat farmacji".

W redakcji popłoch i panika - mamy deadline'y. Dzwonię więc do naszego informatyka (dochodzący), pana Krzysia. Zaleca mi spokój, więc kładę nogi na biurko. Ów utwierdziwszy się w fakcie, że to koniec prac nad kolejnym numerem czasopisma, próbuje zdalnie zdiagnozować problem. Jeszcze tylko kilka krótkich pytań i słyszę pocieszające słowa: zaraz do pani oddzwonię... Tylko czemu ja nie mogę... Tu się urywa połączenie, ja zamieram.
Może nie uda mu się tych plików odzyskać? Po kwadransie zdejmuję nogi z biurka i z trwogą zaglądam na serwer, bo pan Krzysiu milczy jak zaklęty.
Uffff, są wszystkie zagubione pliki!!!! Z radości uściskałabym pana Krzysia, ale on gdzieś tam w matriksie lewituje czy cuś... Nieuchwytny. Bezszelestny. Skuteczny.
Piszę więc dziękczynny sms do niego: Panie Krzysiu, właśnie uratował Pan świat. Co prawda jest to tylko "świat farmacji" ale zawsze - świat!


poniedziałek, 13 października 2014

Parkowanie tylko czterema kołami...

Krążymy samochodem po parkingu galerii handlowej, usiłując znaleźć wolne miejsce. A. kieruje. 

- Jest wolne, tam po lewej! - pokazuję mu z siedzenia pasażera.

- Tak, własnie ktoś odjechał - informuje mnie A.

- O, ale fajnie, są nawet dwa wolne miejsca - cieszę się, licząc na komfort parkowania na podwójnej szerokości.

- Ponieważ nie mam chwilowo drugiego, zaparkuję tylko to jedno auto, ok? - gasi mnie A...

czwartek, 9 października 2014

Gumomajty antygwałty

Podczas rutynowej wizyty w zaprzyjaźnionym sklepie bieliźniarskim dostrzegłam intrygującą część garderoby: cieliste w kolorze majty z (prawie)gumy, wysokie pod biust, działające tak na figurę, że każda normalna kobieta  (oprócz tych chodzących po wybiegach mody) natychmiast ich będzie pożądać.

Zachęcona przez sprzedawczynię (laserowo cięte….. idealnie wyrównują wałeczki i oponki…., mają możliwość doczepienia silikonowych ramiączek….) zdjęłam z wieszaka rozmiar M (taki noszę, jeśli chodzi o bieliznę) oraz  L (wydawał mi się bardziej ludzki) i raźnym krokiem zaudałam się do kabiny celem dokonania przymiarki. W rozmiar M weszła mi tylko jedna noga, żadnym sposobem nie mogłam w majtach umieścić choćby dużego palca drugiej nogi (niestety, usunięcie zbędnej kończyny nie wchodziło w grę, bo jestem do niej dziwnie przywiązana), odłożyłam zatem M-majty na bok.
Rozmiar L udało się naciągnąć na obie kończyny, wcisnąć pod piersi. Nie do końca wszystko było naciągnięte, ale nie będę się przecież tak starać przy byle przymiarce, uffffffffff. Obejrzałam się z boku, z tyłu, kolejnego boku (mam dwa), zerknęłam na cenę… Hm. Prawie 100 bez 2 złotych. Niemało jak na majty. Rozmyślając nad „za” i „przeciw” zakupowi, ściągałam je z siebie i nie zauważyłam (też tak macie, kobiety - jak myślicie, to nic więcej nie możecie robić?) , jak strasznie opornie to idzie. Co będzie miało jeszcze znaczenie…
Wahając się podeszłam do kasy. Pani sprzedawczyni nęciła dalej. Biłam się z myślami, czy nie będzie w nich za gorąco, za ciasno, za sexy, albo zbyt ciotowato itp., ale wizja rodzinnej uroczystości za dwa dni i wykorzystania sukieneczki sprzed lat, w której wyglądałam kiedyś bosko – zwyciężyła. Po drodze miałam jeszcze 60-cio lecie LO, w którym uczyłam, a też chciałam założyć coś figurowego – no jednym słowem dwie weekendowe okazje w jednych majtach! Co tam pieniądze – samopoczucie kobiety się liczy. Majty więc nabyłam.
Zaraz następnego dnia miałam tę szkolną uroczystość, porannie, o 10.00. Ubrałam majty, na to zaplanowany komplet – spódnicę i wdzianko z ogonem jak frak. Niestety, wdzianko zbyt cienki materiał miało i widać było ten cały gorset. Nie, nie mogę się tak pokazać! Zaczęłam więc go ściągać. Usunięcie gumo-majtek z mego ciała okazało się tak trudne, jak na przykład usunięcie folii z płyty CD. Przyrosły. Nie wiem, może skóra była zbyt wilgotna po porannych ablucjach i balsamowaniu – po prostu majty się rolowały podczas próby zdjęcia i utykały na wysokości bioder. Napinałam się, traciłam oddech, w dodatku się spociłam. No way. Co więcej -  uświadomiłam sobie, że nie mają żadnego zapięcia, jak body, w kroku, a więc np. jakakolwiek czynność fizjologiczna  w toalecie wymagałaby rozebrania się  z bluzki, spódniczki, rajstop  itp. Uciążliwe, zwłaszcza w takich publicznych miejscach, jak IX LO… Okazało się więc, że nabyłam prawdziwe antygwałty, istny pas cnoty.
Z ulgą się z nich wywikłałam i goła (tzn. w normalnej bieliźnie) pobiegłam na uroczystość. 
Jednak rocznica ślubu mojej cioteczki była już okazją innego rodzaju – feta odbyć się miała w restauracji. To lepsze warunki do użytkowania gumomajtek, zwłaszcza gdy uzyskałam deklarację Andrzejka na pomaganie w ubieraniu. Ustaliłam z nim, że  ilekroć będę musiała udać się do toalety, on podąży za mną jak cień, albo jaki kamerdyner (pani szanowna, ciągnąć?), by naciągnąć mi te antygwałty. Trzeba było niezłej siły, bo wkładanie tych przeklętych majtek przypominało naciąganie prezerwatywy na… rurę kanalizacyjną o φ 200. W tej sukieneczce, w której zamierzałam wystąpić, żadną miarą bym tego sama nie uczyniła…
Pojechaliśmy (feta w małym miasteczku) na jubileusz, restauracja w odpicowanej poniemieckiej willi, z pretensjami szefa kuchni do włoskości (podali rosół i pieczeń w sosie – może na zamówienie cioteczki?). Toalety dwie - damska i męska, normalnie czyli. W damskiej przedsionek z umywalką i kabina – jedno „oczko”. Gdy nadszedł czas, mrugam do Andrzejka, wstajemy od stołu i idziemy razem, jak to kobiety - parami do toalety. Najpierw on czeka w przedsionku i na hasło „już!” wchodzi do WC. Spróbujcie jednak zmieścić się na maleńkiej toaletowej przestrzeni we dwójkę, pardon – we czwórkę, bo pana sedesa też doliczę i tę dramatis personę: gumomajty. Andrzej naciągał je sposobem inżynierskim – łapał za „górę” pod moim biustem, następnie wykorzystując siłę grawitacji potrząsał mną, licząc, że sama w nie spłynę. Musiałam jednak rozpinać sukienkę (zamek ma z tyłu). Ponadto napotykaliśmy jakieś opory: skóry, majt, tarcie czy inne zjawiska fizyczne. Towarzyszyły więc tym czynnościom odgłosy paszczą. Moje jęki i jego stęki wydobywające się z kabiny mogły nasuwać podejrzenie, że dzieją się tam bardzo nieprzyzwoite rzeczy…  Ufffff, udało się.

Wyszliśmy. Ja trochę potargana, poprawiałam sukienkę. Mina osób pod toaletą – jednoznaczna. Nic to, unieśliśmy hardo głowy i wróciliśmy do stolika. Andrzej zdążył mi tylko szepnąć: drugi raz nie idę…
Ponieważ nie podano wina, piłam wodę. Skutek przewidywalny – za pół godziny muszę iść ponownie do toalety. Kopię go pod stołem, Jędrek jest zacięty. W końcu robię minę Kota w Butach ze Shreka (zawsze działa) – więc idzie. Pytania krewnych – dokąd wychodzicie? Do toalety – odmeldowujemy się. Powtarzamy schemat - majty są naciągane na oporną materię (w roli opornej materii ja sama). Sapiemy, dyszymy, stękamy.
Do damskiej toalety ktoś wchodzi. Zamieramy w kabinie na chwilę, bo głupio, ale ktoś się zaciął, stoi, czeka. No to kontynuujemy: słychać więc ała (ja), plaśnięcia o skórę (gumomajty). Ktoś wali w drzwi kabiny wrzeszcząc: no nie, skandal, coś podobnego! Decydujemy się wyjść. Andrzej jako odważniejszy idzie pierwszy. Ja za nim.

Afera. Podniesione głosy niosą się po restauracji, docierają do naszego rodzinnego stołu. Chyba jesteśmy bohaterami małego skandaliku. Wszyscy mają pytajniki w oczach. Niczego nie wyjaśniamy, siadamy i zajmujemy się pieczenią (z buraczkami, mniam, mniam). Po chwili skandal się wycisza. Wtedy mama nachyla się do mnie i pyta, o co chodzi. Gdy jej wyjaśniam podpowiada, zdziwiona że nie wiem takiej oczywistości: wystarczy przecież odchylić sobie majty i można swobodnie zrobić siusiu bez zdejmowania bielizny, sukienki itp.  Mama ma to wypraktykowane przez lata...

O ja naiwna, trzeba było zapytać matkę! A tak wywołałam skandal i utraciłam kawałek czci (malutki, bo przecież nic złego nie robiłam, ale jak to wyglądało i 'słyszało"!).
Jaki z tego morał? Czy po to paliłyśmy sto lat temu biustonosze i gorsety, by teraz na własne życzenie się nimi umartwiać i tracić przez nie cześć?!

sobota, 4 października 2014

Langwedocja – szalona i dzika siostra Prowansji…

Wyczytałam na Onecie, że w ub. tygodniu, a więc pod koniec września, w Langwedocji była straszna powódź. W ciągu kilku godzin spadło tyle deszczu, ile spada tam… przez pół roku. Największe miasto tego regionu,  Montpellier, było tak pełne wody, że ludzie uciekali z domów. Wszystko szybko minęło, ale trzeba było posprzątać cały ten szlam. Pomyślałam sobie: ciekawe, jak powódź zniosły langwedockie winnice?

Na ten temat brak konkretnych informacji. Jestem jednak pewna, że część winnic mogła ucierpieć, zważywszy, że jest ich tam mnóstwo, właściwie to prawie morze. Wina!

Langwedocja trwa nieco w cieniu swej sławnej siostry – Prowansji, opiewanej w powieściach, poezji, w malarstwie. To z nią kojarzą nam się jednoznacznie malownicze pola lawendy, prześwietlone słońcem pejzaże, niebieskie okiennice kamiennych domów i aura cudownych zapachów unoszących się w powietrzu.  

Okcytania (jak nazywają ją tubylcy) nie ma zatem tak magicznego PR-u, mimo że granica geograficzna między nią a Prowansją jest cieniutka jak lawendowe źdźbło. W dodatku obie posługują się tym samym językiem: okcytańskim (langue d’oc), zwanym prowansalskim. Czym się różni od francuskiego? Francuzi z północy mówili „oui” („tak”), w langue d’oc „tak” brzmi: „oc”. Historyczna przeszłość tej krainy, to czego doświadczyła - niezwykłych wydarzeń, traumatycznych przeżyć sprawia, że otacza ją nieuchwytny nimb dzikości i nieprzystępności. Ale Langwedocja taka nie jest. To równie urodziwy, jak Prowansja, region Francji.

Obecnie Langwedocja (wraz z Roussillon, który był dawniej odrębną prowincją), zajmuje obszar od Pirenejów na granicy z Hiszpanią - do ujścia Rodanu na wschodzie. Roussillon należało do Hiszpanii do 1659 roku i to katalońskie dziedzictwo jest w Langwedocji bardzo żywe, zwłaszcza w miejscowych rytuałach: walkach byków, stekach z byka  i tapas, czy też w zwyczaju wielobarwnego malowania domów. Ta kraina ma przebogatą historię, wiele zabytków  z czasów fenickich, greckich, rzymskich, ale najbardziej chyba znany i intrygujący jest okres  katarski (XII i XIII wiek). Kraj Katarów to jedyny w swoim rodzaju zakątek Francji – i świata. Trudno dostępne zamki (w ruinie), wczepione w strome skały, przypominają jak okrutny los spotkał wyznawców wiary, szybko uznanej za herezję. Krucjata przeciw Albigensom (Katarom) była pierwszą z krucjat zorganizowanych przez papieża i jedną z najokrutniejszych rzezi w Średniowieczu. To tutaj, w Proulli koło Tuluzy przybyły z Katalonii młody człowiek - Dominik Guzmán założył zakon dominikanów, słynnych potem inkwizytorów… Tu też narodził się Zakon Templariuszy. To stąd (dokładniej z Beziers) pochodził XVIII-wieczny inżynier- wizjoner, który zaprojektował Canal du Midi – najbardziej niesamowity szlak wodny z północy kraju - na południe, do Morza Śródziemnego.

Najbardziej znane współcześnie miasta regionu to: Albi (stąd nazwa Albigensi) na północy, Tuluza w centrum, słynne Carcasonne,

P1050353 (600x338)

hałaśliwe Montpellier i pełne rzymskich zabytków Narbonne oraz Nîmes i – oczywiście Beziers na południu.

Wróćmy jednak do wina. W tym regionie wytwarza się ten boski napój na blisko 300 000 hektarów - co daje Langwedocji-Roussillon palmę pierwszeństwa wśród wszystkich regionów winiarskich świata! Miejscowa produkcja wina np. w 2001 roku była wyższa niż całkowita produkcja w Stanach Zjednoczonych. Wina langwedockie jeszcze 20 lat temu nie miały dobrej opinii. Obecnie, mimo że w Langwedocji produkuje się głównie proste wina stołowe, do szybkiego spożycia, ich jakość jest coraz bardziej doceniana przez koneserów i... krytyków.

A ja tutaj właśnie, będąc na wakacjach, dokonałam odkrycia, że ignorowane dotychczas przeze mnie wina różowe to wspaniały trunek nie tylko na letnie, upalne dni. Najwięcej wytwarza się tu win wytrawnych, ale to stąd pochodzą również Muscaty. Na przykład, z odwiedzanego przeze mnie  MINERVE.

[caption id="attachment_2359" align="aligncenter" width="150"]Minerve Minerve[/caption]

To miejscowość położona na skalnej wyspie pomiędzy dolinami rzek. Wjazd do miasta prowadzi przez wysoki most przerzucony nad wąwozem. Malownicze miejsce, a winnice położone na wysokości 200-300 m. n.p.m. mają znakomite nasłonecznienie. Dzięki temu koncentracja cukru w małych gronach muscatowych winorośli, przywiezionych tu dawno - przez starożytnych Greków, jest tak duża, że powstają wina białe, naturalnie słodkie.

P1100637 (600x400)

Nie jestem wielkim znawcą win, jedynie ich wielkim wielbicielem. Dlatego trochę mnie ta meteorologiczna katastrofa przeraziła, bo bez Vin Pays d'Oc wyschnę na wiór!

piątek, 3 października 2014

Feralne szóstki Wrocławia

Od kilku dni bulwersują nas we Wrocławiu dwie, warte miliony sprawy.

Pierwszą jest tajemnicza kolekcja zdjęć Marylin Monroe, zakupiona przez Halę Stulecia (należącą do miasta) za ponad 6 milionów złotych. Od początku zakup budził wątpliwości - w dobie  doskonałych kopii wszystkiego (przecież nawet Wenus z Milo można sobie wydrukować na drukarce 3 albo i 4D) czy jest sens wydawać tyle milionów na stare fotografie, choćby gwiazdy tego formatu, i w takiej ilości (3 tysiące zdjęć)? I jaki jest tu związek tych zdjęć z Wrocławiem? Hala planowała stworzyć muzeum gwiazdy, w którym fotografie byłyby eksponowane. Usiłuję się doszukać w tym jakiejś logiki i wpadłam na pomysł, że ma to związek z remontem budynków Wytwórni Filmów Fabularnych, obiektów równie starych jak Hala Stulecia, położonych tuż obok. Pokazanie Marylin tam właśnie to byłaby mocna rzecz.

Tymczasem nie wiadomo, co się ze zdjęciami dzieje. To znaczy, wiedzą to urzędnicy miasta, którzy nabrali teraz wody w usta. Zdjęcia miały być na dniach prezentowane (zakupu dokonano kilka miesięcy temu), natomiast dopiero teraz mówi się o poddawaniu ich ekspertyzie i konserwacji. Media przypuszczają, że miasto zakupiło "kota w worku" - zapłaciło miliony nie widząc "towaru"...  Są też przesłanki do podejrzeń, że zdjęć w ogóle jeszcze w mieście nie ma... W dodatku pojawiły się nowe, humorystyczne tezy: że kolekcję trzyma prezydent Dutkiewicz w swojej szufladzie, albo że zamiast zdjęć w pudełku są... pocięte gazety. No to teraz patrzcie, mamy pierwszą feralną szóstkę:

 6


Kolejne szóstki to 66 milionów wydanych przez miasto na wykonanie portalu e-Dolny Śląsk, który miał ruszyć za 2,5 miesiąca, a prace nad którym znajdują się w niemowlęcych powijakach. I znów urzędnicy miejscy zapewniają, że będą monitorować, ba! - naliczać kary. Już zagrozili tajemniczemu wykonawcy (dlaczego tak ochrania się nazwę firmy, która miała ten portal zrobić i dostała tak sowitą zapłatę? Nie rozumiem...), że zapłaci on... 60 tysięcy. Czy widzicie, jak ja, ten popłoch w firmie zleceniobiorcy?  60 tysięcy do zwrotu z 66 milionów? Napiszę to tak: 60 000 z 66 000 000 000.

Myślę, że szef tej firmy tyle własnie wydaje miesięcznie na szampana, by nieustająco opijać taki fajny kontrakt. I że stać go na takie kary - co miesiąc przez 10 lat...

Teraz uważajcie - szóstka Marylin połączona z szóstką portalową daje takie oto feralne szóstki Wrocławia:

 

666


Gdybym była bardziej mistyczno-ezoteryczna, to doszukiwałabym się tu jakiegoś szyfru, kodu... Czyżby urząd miasta ogarnęła Bestia? 

Mam nawet pewność - i podejrzenia, która to. Ta, co stała w Rynku 1 października, gdy studenci śpiewali Gaudeamus - w za dużym (jak zawsze) garniturze...

czwartek, 2 października 2014

Kociokwik i jeżokwik


Lola, nasza dochodząca koteczka przeczytała chyba książkę R. Cialdiniego "Wywieranie wpływu na ludzi", bo co ona z nami teraz wyprawia!

Od jakiegoś czasu mój mąż znikał na długie godziny w piwnicy. Dochodziły z niej różne dziwaczne i czasem niepokojące odgłosy. Nie odważyłam się jednak tam zaglądać, ani choćby pytać o powód takiego zaambarasowania piwnicznego. Wiem bowiem, że jeśli COŚ tworzy to nie lubi, by mu patrzeć przez ramię. Trzeba cierpliwie czekać, aż sam pokaże DZIEŁO. Ponadto wiedziałam, że wszystkie produkowane przez nas wyskokowe napoje (wina, nalewki) - po pierwsze: stoją w drugiej piwnicy, a po wtóre,  Andrzej nie jest jakimś szczególnie  oddanym ich degustatorem. Nie mogły zatem być powodem jego znikania w piwnicznych czeluściach i porzucania ulubionych programów telewizyjnych!

Po wielu spędzonych w piwnicy godzinach światu została zaprezentowana... willa dla Lolki! Ocieplona styropianem, z otwieranym dachem, markowanym okienkiem i kominem - po prostu coś pięknego (i niedrogo, jak to mówią).



Rezydencja została ustawiona w ogrodzie na wysokościach drewnianych półek na tyłach naszego Domku Toskańskiego. Wyścielona od wewnątrz płytą meblową oraz cieplutkim polarkiem na podłodze na początku nie wzbudzała specjalnego entuzjazmu właścicielki. Jednak po wielokrotnym spryskaniu wnętrza kocimiętką, Lola łaskawie zaczęła do niej zaglądać, a teraz - podglądamy ją przez lornetkę z domu - normalnie w niej rezyduje. 

Ja natomiast zrobiłam portret Loli w glince. Wygląda tak:


 No i proszę, jaki kreatywny wpływ ma na nas Lola!

ps. Njus z ostatniej chwili: To co Andrzej wykonał to mały pikuś wobec konstrukcji naszego znajomego, zresztą imiennika przy okazji (czy wszystkie Andrzeje kochają tak czynnie?). Otóż rok temu, we wrześniu znajomi znaleźli w ogrodzie parę młodziutkich jeży. Po researchingu na temat pielęgnacji i karmienia, Jędrek zbudował terrarium dla jeżyków z... podgrzewaną podłogą, bo jeże muszą mieć ciepło!!!

Przez całą zimę miały opiekę (potem tylko jeden, bo brat zdechł z powodu rozedmy płucek), rezydencję w ogrodzie. Były karmione najpierw mlekiem zastępczym dla kociąt (za pomocą pipetki), potem polędwiczką i... robalami. To znaczy robale były kupowane hurtowo w sklepie wędkarskim, wsypywane do wielkiego słoja i dokarmiane przez koleżankę, żeby jeżyki się porządnie najadły takimi tłustymi, utuczonymi robalkami! Wieczorami siadywali przed TV i każde z nich trzymało w dłoni swojego jeżyka. Ponoć cudownie się je głaskało. Jez w zdrowiu przetrwał do wiosny, został wypuszczony, wracał ze dwa razy, w końcu sobie poszedł. 

Teraz znajomi rozglądają się za nową porcją porzuconych jeżyków - terrarium, czy też jeżarium już przecież mają!