piątek, 24 października 2014

Koneserki w Wiedniu, czyli Klub 6 Talerzy otworzył filię!

Pisałam już na blogu o spotkaniach "mojego" Klubu 6 Talerzy, działającego od prawie 2 lat. To sześć dziewczyn, które połączyła prezeska – Basia. Ona to, niczym druga Agata Christie, wpadła na pomysł zaproszenia na kolację nieznających się wcześniej kobiet – całkiem jak w kryminale o 10 małych murzynkach.

Ideą spotkań Klubu 6 Talerzy nie są jednak morderstwa, intrygi i spiski, mimo że nazwa klubu brzmi dla wielu osób zabójczo. Są to kolacje, raz na miesiąc-dwa, przygotowywane kolejno przez każdą członkinię, u niej  domu. Wymyślane jest wtedy specjalne menu, pijane prosecco (nasz klubowy trunek) i rozwiązywane różne zagadki. Lecz nie są to wyłącznie zagadki męskiej mentalności, jak chciałby autor tego mema:


Owszem, o facetach też gadamy, ale interesują nas inne tematy, np. FIUT (to jest akurat skrót: Film I Uwentualnie Telewizja, Teatr), trudy rodzicielstwa (4 z nas), babciowania (1), rozwiązywanie problemów rodzinnych, psychologicznych, samorządowych, politycznych, ekonomicznych , ekologicznych, mniejszościowych, historycznych, oraz planetarno-globalnych (6). Lipcowe spotkanie klubowe wypadało u mnie, a opisywałam je na tym blogu (http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/07/13/diner-en-blanc-et-bleu/). Było wyjątkowe ponieważ było nas więcej niż 6. Dwie dziewczyny pojawiły się okazjonalnie - jedna mieszkająca na stałe w Wiedniu, druga – mieszkanka Sydney. No i przyszedł czas na rewizytę! Wiedenka Magda zaprosiła na kolację klubową. A że nam nie trzeba dwa razy powtarzać - z zaproszenia skwapliwie skorzystałyśmy - i pojechałyśmy w szóstkę, na… 3 dni. 

O uniwersalności różowego mózgu
Na tę wyprawę „na Wiedeń” Basia pożyczyła ze swojej firmy busa, byśmy mogły zapakować siebie oraz nasze malutkie bagaże w jeden pojazd. Była też naszym kierowcą. W drodze na miejsce zbiórki zorientowała się, że brakuje ostatniego rzędu siedzeń. Zawróciła więc do firmy, brakujące siedziska zamontowano, ale przez to wyjechałyśmy z godzinnym opóźnieniem i trafiłyśmy na popołudniowy korek. Przez te siedzenia (co za niedogodność!) jednak znacznie zmniejszyła się przestrzeń bagażowa, więc rozważałyśmy przez chwilę wynajęcie TIR-a na walizki, ale ponieważ i tak byłyśmy w niedoczasie, upchnąwszy bambetle pod sufit – wyjechałyśmy z miasta.
W planie był przejazd przez Boboszów, autostradą na Brno - i Wiedeń. Zabrany przez Basię gps, gadający męskim głosem, okazał się kompletnie niezorientowany w mapie drogowej.  Do granicy z Czechami jechałyśmy na pamięć (Basi), ale potem po przejechaniu ok. 50 km „białej plamy drogowej” miałyśmy zamiar podążać autostradą, niestety durny gps nic nie wiedział i złośliwie prowadził nas krętymi górskimi drogami w ciemnościach i deszczu. Co chwila kazał nam zjeżdżać na jeszcze węższe drogi (bus na pewno poobcierałby sobie boczki i zgubił opony), jakby nie wiedział, kretyn jeden, że z tobołami jedziemy. Basia na szczęście ignorowała co drugie polecenie wydawane nieznoszącym sprzeciwu głosem (skręć w lewo!!!) - i tym sposobem udało nam się nie zdobyć żadnego szczytu tą półciężarówką…
W tych trudnych warunkach drogowych do kierującej pojazdem zadzwonił syn, że nie zrobiła mu obiecanego przelewu, a właśnie stoi pod bankomatem. Teraz do akcji wkracza rzekomo gładki jak kolano, różowy kobiecy mózg, w dodatku blondynki, który ma ponoć największą wadę: nie umie czytać mapy. Basia, nie zdejmując nawet nogi z pedału gazu zaczyna organizować przelew. Czy któryś z męskich kierowców byłby tak empatyczny: ciemno, mokro, drogi nie widać, do celu daleko, wszystko pozamykane (jest po 20-tej), a trzeba dziecku przelać kasę, NATYCHMIAST? I to jeszcze mając na nogach szpilki!
Niech no któryś Hołowczyc spróbuje, szczególnie polecam mistrzom kierownicy tę jazdę w szpilkach... Jeśli będzie niewygodnie, to niechaj wbiją sobie do głowy drugą dewizę Klubu 6 Talerzy:
Kiedy nogi są w górze, szpilki nie uwierają!

Ale ad rem. Okazało się, że roaming internetowy w telefonie nie działa. W telefonach koleżanek ten sam problem – nie można połączyć się z bankiem, jesteśmy gdzieś w Czechach – tylko półgłówek gps wie, gdzie. Trzeba by jednak nie znać Basi, by myśleć, że się podda, gdy dziecko stoi pod bankomatem we Wrocławiu i czeka na mannę z nieba. Pasażerki dostały zadanie:  mamy wypatrywać wjazdu na autostradę (ciekawe tylko jak, bo do tych czeskich drogowskazów powinni dołączać szkło powiększające!), natomiast Basia trzyma kierownicę, i nogę na gazie, myśląc przy tym intensywnie, jak zasilić gotówką synka. Szarpią ją trochę wyrzuty sumienia, bo w ferworze wyjazdu zapomniała o tym przelewie, więc chce teraz stanąć na głowie, by obietnicy dotrzymać. Wykombinowała w końcu, że zrobi to jej księgowa, zorientowana w hasłach, numerach kont itd. Zadzwoniła, wydała stosowne dyspozycje, w ciągu minuty syneczek (24 lata) mógł podjąć kasę z bankomatu i chyba nawet nie zmókł. Reklama więc nie kłamie: w ING banku przelewy są natychmiastowe :-)
Wśród okrzyków radości  (Basi, że nie wyszła na wyrodną matkę) i toastów (naszych, że nie wylądowałyśmy podczas tej finansowej operacji w czeskim rowie, choćby i wyłożonym knedlikami)- jedziemy dalej. Autostrady ani widu. Nie minęło jednak 15 minut, gdy Basia otrzymuje drugi telefon. Tym razem dzwoni mąż i prosi… no zgadnijcie, o co? Tak, o przelew oczywiście! Wyjechał bowiem do ich drugiego domu na weekend (jakieś 150 km od Wrocławia) samochodem, ale bez portfela. Nie ma więc ani pieniędzy, ani kart. Właśnie pożyczył gotówkę od pani sprzątającej dom i teraz prosi o natychmiastowy przelew na konto "sprzątaczki".
Basia ze stoickim spokojem rozpoczyna drugą tego wieczoru na czeskiej drodze procedurę przelewową, nadal nie zdejmując nogi z pedału gazu. My się dopytujemy, dlaczegóż to mąż sam tego przelewu nie może dokonać, bo znamy go - to właściciel sporej firmy, łebski gość, żywa ilustracja starego dowcipu o kobiecie lubiącej zwierzątka (czyli o Basi), która ma: jaguara w garażu, norki w szafie i osła, który na to wszystko pracuje, ale Basia tłumaczy:
- Aaaa, nie wziął komputera, bo w weekendy chce sobie odpocząć, a przez telefon jeszcze nie robił przelewów, nie miał do tej pory potrzeby...
Tak więc mózg blondynki może i jest w różowym kolorze, ale najwyraźniej jest to kolor profesjonalizmu!

Najazd Hunów
Autostrada się wreszcie znalazła, przed samym Wiedniem. A w mieście jakieś remonty, zwężenia ulic. Basi udaje się wjechać na tymczasowy pas ruchu pod prąd. Wrzeszczymy wszystkie i szybko wraca między pachołkami na właściwą stronę. :-P Fuks, nikt nie jechał z przeciwka. Dwa razy jeszcze gubimy drogę (znów przez gps-a, który milczy, gdy ma gadać, a gada, gdy mógłby milczeć). Wreszcie Magda wyjeżdża po nas autem i pilotuje na miejsce parkingowe w swoim „bloku”. O 22-giej jesteśmy na miejscu.
Teraz czeka najgorsze – opróżnienie busa z bagaży. Po otwarciu klapy widać tylko górę tobołów. Górę? Kilimandżaro tobołów! W różnych rozmiarach  i kolorach. Każda z nas ma przecież walizkę, torebkę (a nawet po dwie…), ponadto są z nami: 3 materace dmuchane, pompka samodmuchająca (się), pościel i śpiwory, kosmetyczki, dodatkowe buty luzem (rekordzistka, Danusia „baby” ma 5 par), kilka kilogramów jabłek, pomidorów, trzy wiklinowe kosze (prezent), butelki prosecca (duuuużo!), pasztet z truflami, karkówka pieczona w winie itd.
Kiedy ułożyłyśmy to wszystko na ziemi Magda najpierw zbladła, potem sczerwieniała i tak się jakoś zachwiała... Musiała bidulka oprzeć się o filar. Toczyła błędnym wzrokiem po nas mamrocząc pod nosem: jak ja je upchnę w moim mieszkaniu, jak ja je upchnę????? Zaczęłyśmy ją pocieszać, że przecież szczupłe jesteśmy, powciągamy brzuchy i damy radę. Myślę jednak, że podróżująca wieloosobowa rumuńska rodzina wygląda przy naszej ekipie bardziej kameralnie…

Wreszcie dziewczyna się jakoś pozbierała z tego szoku, na ostatnich nogach podprowadziła pod windy i zaczęła nas w nich upychać. Znów zawaliłyśmy je pod sufit, trzeba było dopychać kolanem toboły i te części naszych ciał, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Dobrze, że są dwie windy, to jechałyśmy równolegle…

Granaty, figi, sałaty
Wchodzimy do apartamentu, a tu stół pięknie zastawiony już czeka z lekką przekąską dla utrudzonych podróżniczek. 

Zanim zagracimy tobołami mieszkanie oglądamy  je szybko – jest wprawdzie nieduże (57 metrów), dwupokojowe, ale salon ma przeogromny. I cudnie to wszystko urządzone. Dobrze, że wc i łazienka są oddzielnie, to jakoś damy radę. Będą warty – np. pobudka o 6, by wszystkie zdążyły się umyć przed wypadem na miasto. Ale to ustalamy potem, na razie zasiadamy do lekkiej kolacji (to jeszcze nie ta właściwa, klubowa, o nie!). 


Prosecco jest dobrze schłodzone  i podane w kieliszkach z ziarenkami świeżych granatów. 

Sałata z figami i szynką serrano. Biesiadujemy do 1-szej w nocy. Magda postanawia pójść spać do mieszkania córki, my dmuchamy materac i zawalamy jej salon dodatkowym łóżkiem. Jutro (dzisiaj) czeka na nas Wiedeń!
cdn!!!!

4 komentarze:

  1. Ale fajny pomysł na tego typu spotkania :) Pierwszy raz słyszę o takim czymś, ale mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że ten klub okazał się dla Ciebie oryginalny :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Znam już Wasz Klub z jednego z wpisów, ale wciąż jestem pod wrażeniem pomysłu. Inwencji kulinarnej zresztą też. :) Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg wiedeńskich przygód.

    OdpowiedzUsuń
  4. No, Magda wiedeńska się popisała - normalnie 5 gwiazdek, dlatego mianowałyśmy ją filią, delegaturą czy też oddziałem Klubu na uchodźctwie... :-)

    OdpowiedzUsuń