Następnego ranka (czy też nawet tego samego) po przyjeździe, Wiedeń budzi nas otulony deszczem i mgłą, postanawiamy więc szare przedpołudnie "zamordować" w galeriach handlowych. Poza pogodą są przecież potrzeby zakupowe: dywan trzeba nabyć (Basia), buty (kilka z nas, w tym jedna młoda pannica zaocznie - kozaczki na stópkę w rozmiarze 10 cm), kurtki, coś do domu, ciuchy, kosmetyki itp. Zanurzamy się więc w trzewia różnych "hausów", w kilku zdumiewają nas bożonarodzeniowe dekoracje (jest 17 października!!!!!) - widać nasi handlowcy nie są jeszcze takimi protagonistami, jak wiedeńscy...
Polowanie na dywan nie zostaje uwieńczone sukcesem, na co oddycham z ulgą, bo miałam cały czas podejrzenia, że Basia chce nabyć latający, coby nas na nim wyekspediować do domu... Udaje nam się natomiast nabyć wiele innych, zupełnie nieplanowanych przedmiotów za zupełnie nieplanowane kwoty, więc szybko uciszamy ewentualne wyrzuty sumienia, powtarzając sobie (i koleżankom) na głos jak mantrę, główną dewizę naszego klubu:
Kobieta, która nic nie kosztuje, nic nie jest warta!
Przyrzekamy sobie jeszcze uroczyście, że każda z nas to motto własnoręcznie sobie: wyszyje, wyhaftuje, wyrzeźbi, wymaluje, wypisze, wyskrobie, wyreza, wyszparuje, wykręci, wylepi, wygotuje, wysmaruje itd.
Po południu przestaje padać, więc jedziemy zwiedzać Schoenbrunn - letnią rezydencję Habsburgów. Na szczęście z 1441 pokoi, które zawiera pałac do zwiedzania udostępnionych jest góra 40 (grand tour). My wykupujemy minipakiet na obejrzenie zaledwie 22 i spędzamy czas w niebywale ozdobnych apartamentach cesarskich. Znów przewija się tu postać cesarzowej Sissi, znana mi z Korfu (pisałam o tym tutaj: http://zabawnaliteraturka.blog.pl/2014/07/30/kumkwatowa-wyspa-korfu/). Najbardziej podoba mi się jej łazienką, w której są drewniane drążki do gimnastyki, miedziana wanna, w której codziennie o 5 rano cesarzowa brała zimną kąpiel oraz manekin pokazujący jej włosy - ich pielęgnacja zajmowała służbie kilka godzin dziennie. Natomiast po obejrzeniu cesarskiej sypialni dochodzimy do wniosku, że Franciszek Józef i Sissi byli "nikczemnego wzrostu", jak to się dawniej mówiło...
Po Schoenbrunnie jedziemy jeszcze na Starówkę, pod katedrę Św. Stefana, w samo serce tego przepięknego miasta, gdzie - jak inni Wiedeńczycy - jemy na stojąco gorącą kiełbaskę z piwem podziwiając z zewnątrz "Gaudiowate" wieże katedry. Zwiedzanie kościoła zostawiamy na jutro, bo czeka nas klubowa kolacja u Magdy.
Strudlowy wieczór
Magda postanowiła ugościć nas czymś typowym dla kuchni austriackiej. Najpierw podała zupę dyniową z lekkim posmakiem śmietanki, oczywiście z pestkami, ale dla mnie nowinką był dodatek paru kropli oleju z dyni. Pycha!
Na drugie danie zrobiła strudel z nadzieniem drobiowo-szpinakowym. Boski! Strudel z jabłkami (Apfelstrudel) też się pojawił, bo wpadła znajoma z takim "gościńcem", natomiast Magdy dziełem był deser: tort malinowy… Tylko to ostatnie dzieło zdołałam sfotografować - wszystko przed nim zostało pożarte w takim tempie, że migawka nastawiona na największą szybkość niczego nie zarejestrowała, niestety :-). Nie oznacza to, że był niesmaczny, dlatego zdołałam go uwiecznić. Po prostu znikał wolniej, bo byłyśmy już obżarte, ale to było malinowe niebo w gębie!
Postanawiamy uroczyście, że przyjmujemy Magdę do Klubu 6 Talerzy jako: filię, delegaturę czy też oddział Klubu na uchodźstwie (nazwa do uzgodnienia), pasujemy ją na pełnoprawną członkinię (widelcem i nożem) oraz polecamy, by wykonała sobie dewizę klubu dowolną techniką (może ją nawet... wypiec).
Idziemy spać o trzeciej nad ranem, Magda tym razem śpi z nami, więc jest nas 7 dziewcząt z Albatrosu plus piesek Maksio, który co chwila zmienia partnerki (tyle ciepłych ciał do wyboru, niektóre na poziomie podłogi, bo na materacyku, hau hau...).
cdn!!!!!
Koniecznie!!!, tzn koniecznie cd. Zwłaszcza interesują mnie szczegóły odnośnie punktu G - co takiego jest w tym Wiedniu, czego nie ma w naszych galeriach (oczywiście handlowych, a nie galeriach sztuki)?
OdpowiedzUsuńA propos - czy widziałyście Dom Hundertwassera i muzeum w dawnej fabryce mebli Thoneta?
Od zawsze mnie intryguje ten artysta i próbuję go "rozkminić" (jak mówi Gutek). Ciekawa jestem twojej opinii.
Basiu, każda z nas ma gdzie indziej punkt "G", a więc trofea zakupowe różne były :-) Pragnę też podkreślić, że wyjazd był wybitnie kulinarnie-towarzyski i aczkolwiek Hundertwasser był moim celem, to złożyłam się na ołtarzu i przez pół dnia poszukiwałyśmy dla Goni (miała imieniny!) budynku rodziny Eprusich, której to dzieje opisał jej potomek w książce, która Gonię zafascynowała ostatnio: "Zając o bursztynowych oczach". na Hundertwassera ni ebyło już czasu, ale widziałam z daleka bajecznie kolorową spalarnię śmieci. W III cz. opisze jeszcze starówke i inne obiekty, które udało się zobaczyć, generalnie jednak Wiedeń wart jest grzechu!
OdpowiedzUsuń