niedziela, 28 lutego 2021

Kubaneczka, czyli jak zrobić figurkę z butelki po winie?

Dokładnie rok temu wróciliśmy z wakacyjnej podróży po Kubie. To była ostatnia nasza zagraniczna wycieczka, bo jak wiadomo, w marcu 2020 wybuchła epidemia koronawirusa i świat zatrzasnął się szybko i dość mocno. Zatrzaśnięty jest w zasadzie do dzisiaj, ale nie o tych smutnych sprawach chciałam napisać...

W czasie pobytu w Varadero weszliśmy do galerii sztuki i tam ujrzałam fascynujące figurki wykonane z butelek po rumie (jakżeby inaczej!). Opisałam wszystko w poście tutaj

Teraz chcę opisać krok po kroku proces powstania Kubaneczki. 

1. Wybieracie butelkę, dość krągłą, by figurka  nie miała kanciastych kształtów. Moja była po winie. Najpierw malujecie szkło brązową matową farbą akrylową (kupioną w casto, firmy Luxens, malutka puszka za 9 zł). W I etapie stojącą butelkę, a po wyschnięciu, odwracacie do góry dnem i malujecie drugą część najlepiej na stojaku, który pojawił się w pierwszym poście powyżej.

2. Po wyschnięciu brązowej farby złota konturówką w tubce, do farb witrażowych rysujecie kontury sukni. Wypełniacie matowa farbą witrażową (tu w białym kolorze). Brązowa farbą tła malujecie na sukni ręce Kubaneczki.

3. Naklejacie kolię z samoprzylepnych dżetów, inne ozdoby (niektóre mogą wymagać użycia pistoletu z klejem na gorąco). Ozdabiacie sukienkę itp.

4. Flamastrem wodoodpornym malujecie włosy i twarz Kubaneczki.

5. Zawiązujecie fantazyjnie wstążkę na czubku szyjki butelki, która utworzy nakrycie głowy.

Voila! Gotowe!

Duma mnie rozpiera, no to się jeszcze pochwalę innym dziełem sztuki: Rybką zwaną Wandą. Wanda jest z drewna, nabyłam ja na pchlim targu pod Młynem za 1 zł. Wszystkie klejnoty zostały dodane przeze mnie, takoż ozdoby z brokatu i inne detale:


Nowe miejsce pobytu rybki, w środowisku jej bardziej sprzyjającym:




niedziela, 21 lutego 2021

O kocie, który nie umie czytać

Ostatnio pałęta się po naszym ogrodzie (czyli terytorium Loli) nowy absztyfikant. Jęczący jak zwykle (nie pierwszy to i pewnie nie ostatni) - czarny jak smoła - kocur...

Najszybciej to go poczułam, ponieważ ostrzykał Loli willę i koteczka natychmiast przestała nocować w swoim domku. W te największe mrozy wyprowadziła się dokądś, przychodząc sporadycznie na posiłki. Potem poczułam kocie siuśki w innych miejscach: np. na drzwiach garażu, drzwiach wejściowych do domu, jednym słowem: wszędzie. Wydawało mi się, że cała posesja jest oznaczona takim ostrym zapachem kocurowego moczu. Potem wielokrotnie  słyszałam jakieś rozdzierające jęki. Zakochany gaduła? Aż pewnego dnia, myśląc że Lola śpi w swoim domku, ale z jakiegoś powodu nie wychodzi do mnie na karmienie, zajrzałam za firanki u wejścia (zasłona antymrozowa). Wtedy niczym jakaś czarna pantera, albo czarna błyskawica wyskoczył z domku czarny kot. Był równie mocno przestraszony jak ja... Nie wiem, czy Lola go lubi, czy przeciwnie - kompletnie nie toleruje. Podejrzewam, że się razem szlajają, ale jak są przy mnie, to ona na niego prycha i udaje niedostępną. On wpatrzony w nią jak w Madonnę. Przystojny jest jak cholera - czarny, puszysty, muskularny, bez jednej białej kropki. Złote oczy. Trochę nieokrzesany, bo jeść z miseczki nie potrafi.

Trzymając jednak stronę mojej koteczki zapytałam intruza, czy umie czytać? Wszak napisane na domu wolimi literami: Villa della gatta bianca, co znaczy: dom pod białym kotem. Czy rozumie: pod BIAŁYM! Jakby nie umiał czytać, to jeszcze stosowna figurka tam jest:

Niestety, wygląda na to, że ów pan nie umie czytać. Albo nie rozumie włoskiego, tak też może być...No i ma w nosie białe koteczki, wybrał buraskę Lolę. Za te zasługi dostał imię Nero i ciekawe, na jak długo z nami zostanie...

niedziela, 7 lutego 2021

Klucznicy, czyli dwie anegdoty o tym, co nam się przydarzyło z kluczami...

Klucznicy to "trzymający klucze"... Przydarzyły nam się ostatnio dwie przygody z kluczami w roli głównej. Andrzejowi w grudniu, a ostatniego dnia stycznia ja się z kolei popisałam kluczowym tematem...

W grudniu, jeszcze przed świętami pojechaliśmy do mamy na niedzielny obiad. Wychodzimy pod wieczór, a tu nasz samochód dętka totalna. Akumulator padł. Nie dostaniemy się do środka, o wyjechaniu z wewnętrznego dziedzińca nie ma mowy. No nic, w drogę powrotną do domu udaliśmy się piechotą, z zamiarem wymiany w poniedziałek akumulatora na nowy i uruchomieniem samochodu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności sklep z akumulatorami jest oddalony jakieś 100 m od miejsca zgonu naszego akumulatora. Zatem w poniedziałkowe przedpołudnie Andrzej wybrał się piechotą na męską wyprawę naprawczą. W ostatniej chwili poradziłam, żeby wziął drugi komplet kluczyków, bo może muszą się oba "uzbroić " czy cuś tam. Nie wiedziałam dokładnie, o co mi chodziło, ale mąż kluczyk zapasowy wziął, aczkolwiek niechętnie.

Po jakieś godzinie mam telefon. Ucieszona, że może to informacja o zakończonej naprawie samodzielnej akumulatora (wymianie właściwie) odbieram, a tu wieści co najmniej elektryzujące... włosy na głowie. Dzwoni Andrzej z telefonu stacjonarnego mamy z informacją, że zatrzasnął sobie wszystko w samochodzie: obie pary kluczyków, torbę, portfel, dokumenty, kurtkę nawet. Po zainstalowaniu nowego akumulatora, wszystkie drzwi się zablokowały. A w aucie, w środku, została kurtka, którą mąż zdjął bo mu było gorąco, z kluczykiem auta w kieszeni. Zapasowy kluczyk był w torbie. W bagażniku. W tej samej torbie były dokumenty, portfel i telefon. Pat totalny, a mąż pyta mnie, czy nie pomógłby nasz nadworny mechanik?

No to dzwonię do niego. Mówi, że nic na gorąco prócz wybicia szyby nie wymyśli, ale jakby mu podstawić auto do warsztatu (na lawecie, ok. 10 km), to kto wie? Tyle że żadnym sposobem laweta auta nam nie wyprowadzi z wewnętrznego dziedzińca, w dodatku pilot do bramy wjazdowej też jest w środku, w aucie. Za chwilę mechanik ma nowy pomysł: może przez reflektor przedni spróbować dojść do kabli, zrobić zwarcie i drzwi się otworzą. Te narady trwają trochę długo, dobrze, że mama dała mężowi szalik i polar, bo on stoi w bramie, mając na oku samochód, pilnuje torby i dokumentów, widocznych przez szybę w środku. W końcu mama dopytuje, czy naprawdę nie ma sposobu dostania się do auta bez rozwalania szyby? Przecież musi ktoś mieć jakiś wytrych, do domu jak się zamek zepsuje też się woła specjalistę. No to olśnienie na nas spadło! Szukam w necie, jest! Awaryjne otwieranie zamków. Wszelakich, samochodowych też! Przyjeżdża dżentelmen-włamywacz, kasuje 250 zł i po 3 minutach samochód jest znów oswojony.... Alleluja! Oczywiście wyszło na to, że wszystko to moja wina. Po co dawałam drugi kluczyk? Tak by sobie wisiał w domku, mogłabym przyjechać  i jak ten rycerz na zielonym koniu wybawić księżniczkę z opresji...

Kluczowa sytuacja numer dwa: w ramach aktywności fizycznej postanawiamy iść na piechotę do centrum, załatwić to i owo, przy okazji przejść pięć kilometrów razy dwa, w świeżo spadłym w mieście śniegu. Biorę wygodną niewielką torebkę, w której mam telefon, klucze, chusteczki do nosa, maseczki, portfel, małe smoothie. Andrzej nie bierze kluczy ani portfela. 

Robimy 5 kilometrów pieszo, kupując w drodze powrotnej kilka artykułów spożywczych, damską piżamę - wszystko niesiemy w reklamówkach. Tak dziwacznie obarczeni postanawiamy wrócić do domu środkiem komunikacji miejskiej. Gdy wysiadamy z autobusu pod domem Andrzej sprawdza liczbę zrobionych kroków i martwi się, że nie ma 10 000. To proponuję żartobliwie jeszcze rundę po osiedlu, ale ostatecznie podchodzimy pod dom i... zaczynam grzebać w torebce, by znaleźć klucze. Nie ma. Nie ma w kieszeni. Mam tylko pilota do garażu, bo zawsze pamiętam, by nakarmić przy nim kotkę, pakujemy się więc tam z tobołami i znów przeszukujemy moją torebkę. Klucze zapadły się pod ziemię. A raczej, mam podejrzenie, że zapadły się w śnieg, kiedy sięgałam po coś do torebki. Teoretycznie możemy zadzwonić do sąsiadów, by wpuścili nas na klatkę, ale co to da? Trzeba i tak iść do mamy, bo ona dysponuje 3. parą kluczy do naszego mieszkania. Andrzej postanawia iść kolejne 2 km piechotą, dorabiając kroki do dziennego dystansu, a ja rozgaszczam się w garażu. Dzwonię do mamy z informacją, że Andrzej idzie do niej po klucze, mama zmartwiona, radzi mi jeszcze przeszukać torebkę. To na nic, mówię, i zajmuję się oglądaniem filmu na telefonie. Obliczam, że czekać będę na męża ok. 45 minut. Po półgodzinie dzwonię do mamy, mówi, że Andrzej już jest w drodze powrotnej, ale naprawdę nie ma tych kluczy? No nie ma.

Postanawiam jednak zebrać pakunki, biorę reklamówki z zakupami i zaczynam porządkować zawartość. Przełożyłam do nich wyjęte wcześniej w trakcie poszukiwań manele, w tym woreczek strunowy z maseczkami. Zaraz.... Coś on dziwnie ciężki jest... Cholera, klucze się w nim ukryły! Są, niezgubione, całe i zdrowe! Wychodzę z garażu, idę na spotkanie męża, dosłownie na rogu ulicy już go widzę, uśmiecham się szeroko, strasznie chce mi się śmiać. Naprawdę to nie złośliwość, odkryłam klucze zaledwie 5 minut wcześniej. Nawet nie jest na mnie zły. Przeszedł się, dodatkowy dystans, ha!

W kluczach jesteśmy 1:1 zatem...



poniedziałek, 1 lutego 2021

Zwierzenia...

Nie warto rozmawiać z mężczyznami o wadze ciała, odchudzaniu. Oto dowód...

Od paru dni jestem na diecie pudełkowej. Osiągnęłam dwa miesiące temu wagę superekstrapółciężką, z którą nijak nie mogę się uładzić, stąd moja determinacja i decyzja o skorzystaniu z fitness cateringu. Zadowolona wymieniam z mężem uwagi na temat efektów diety:

- Wiesz, małymi kroczkami, powoli, ale moja waga się zmniejsza. Super! Jestem bardzo zadowolona. Chciałabym osiągnąć pułap jeszcze tak nieodległy w czasie: 66 kilogramów. Kiedyś ważyłam około 61-62 kilo - ciągnę zwierzenia. - A na studiach, to nawet dokładnie nie pamiętam, jakieś 56-58?

- A Ty wiesz, że ja kiedyś ważyłem 15 kilogramów????

Szuja, no nie?

zdj. z dietandmore.pl