czwartek, 31 stycznia 2013

Orbit wróżka

Kamila wymyśliła nowy sposób wróżenia – z przeżutej gumy do żucia! Koniecznie też chciała sprawdzić, czy nowa wróżba jest wiarygodna...

- Ależ mi gorąco! – sapnęła Marta, intensywnie wachlując się swoim różowym pamiętniczkiem. Od tygodni namiętnie uzupełniała go na lekcjach, zapisując kolejne strony charakterystycznymi dla niej, okrągłymi literami. Siedziałyśmy na ostatniej już w tym roku szkolnym (jest przecież czerwiec!) biologii. Było milutko, bo i lekcja luźna, na świeżym powietrzu, na przyszkolnym skwerku. Każdy robił co chciał. Ja i Marta opalałyśmy się na ławce, wystawiając twarze do słońca. Ja wystawiałam także nogi. Marta chowała swoje wstydliwie pod ławką. Było naprawdę upalnie, tymczasem Marta ubrała sobie coś ciepłego...
-  Gorąco ci? To po co założyłaś rajstopy? – zapytałam, patrząc wymownie na jej nogi.
-  Bo się nie wydepilowałam! Teraz inteligentna, cywilizowana i modna kobieta nie wychodzi z domu bez golenia się, a nie miałam rano na to czasu, więc musiałam się zamaskować!
-  Ciekawe, gdzie ty masz to zbędne owłosienie – mruknęłam patrząc na nią z dwukilogramowym politowaniem. Są tematy, w których moja przyjaciółka zdecydowanie lubi przesadzać.
-  Mam, mam i dobrze je widać, gdy jestem bez rajstop!

Wzruszyłam ramionami. Jeszcze jeden jej fiś, taki jak: za mały biust, zbyt spiczasta broda itp. Wszystkie jej defekty znam na pamięć, ale i tak uważam, że jest śliczna. Dzwonek przerwał nasze depilacyjne dywagacje. Pognałyśmy w stronę szkoły. Może nie będzie kolejki w bufecie? Na szczęście zdążyłyśmy. Nie było.
- Skoczę do toa, a ty stój. I kup mi niegazkę! – Marta wydała polecenie i zniknęła w korytarzu. Kupiłam mineralną, rozlałam do dwóch kubeczków i nie mając gdzie wyrzucić gumy do żucia, wplunęłam ją do pustej butelki po wodzie. Z nudów, czekając na Martę, zaczęłam się przyglądać tej gumie, uwięzionej w przezroczystej, plastikowej butelce. Nagle stwierdziłam, że dostrzegam jakieś zarysy, jakbym oglądała miniaturową rzeźbę! Była to chyba postać ludzka, siedząca, podpierająca brodę jedną ręką, jakby w zamyśleniu. Rozbawiła mnie myśl, że wróżę z przeżutej gumy niczym z... fusów po kawie!
W tym ciekawym momencie wróciła Marta. Wyglądała jak ranna korespondentka z Bośni: rajstopy podarte z przodu, na całej długości nogi. Była też wyraźnie oblana jakąś cieczą.
-  Co ci się stało?! - spytałam
-  A co? – Marta patrzyła na mnie pytająco. – Podarłam rajstopy, które cię tak denerwowały...
-  Specjalnie?
-  No nie, zahaczyłam. A, i kran na mnie napadł.
- Jak to napadł na ciebie kran?
- A, tak sobie prychnął, gdy odkręciłam wodę, że wszystko mokre wyleciało prosto na mnie.
-  Będziesz chodziła z tym oczkiem na nodze?
-  Nie wiem. A co, odkręcić sobie nogę?
-  Głowę sobie odkręć! Zdejmij te durne rajstopy, i tak nie widać ani jednego włoska, a to oko bardziej się rzuca niż cokolwiek innego.
-  Ale moje nogi są takie blade! Nie opalałam ich jeszcze!
-  Nie opalałaś, bo chodzisz w rajtach i błędne koło się zamyka. Ja zresztą zaraz też będę blada, ale ze złości. Nie lubię uparciuchów.
- Kto jest uparty? – zapytała niewinnym głosikiem Marta. – Co tam trzymasz w łapce, Kam? – szybko zmieniła temat.
-  Butelkę po niegazce... z wróżbą!
-   O, to coś podobnego do ciasteczka z wróżbą?
-  Prawie. Zobacz, odkryłam, że można sobie powróżyć z gumy do żucia. Czyż ja nie jestem genialna? – zapalałam się.
-  Kama, dobrze się czujesz, ty moja Orbit-wróżko? – przerwała z troską w głosie Marta, nawet nie patrząc na butelkę.
- Pewnie, no zobacz tylko, co widzisz? – podsunęłam jej pod oczy butelkę z uwięzionym fragmentem przeżutej gumy.
- Gumę... strasznie sfatygowaną. O... – Marta zaczęła się śmiać, wskazując obiekt – chyba odcisnęła się twoja jedynka, ha, ha!
- To nie jedynka! Tam widać sylwetkę faceta, podpierającego w zamyśleniu brodę!
-  Żartujesz? A gdyby nawet, to co to, twoim zdaniem, by znaczyło? – zaskoczyła mnie pytaniem, wpatrując się nadal w butelkę ze zmarszczonym czołem.
-  No... nie wiem sama. Ale coś musi znaczyć! Taka ładną rzeźbę wyrzeźbiłam zębami i miałoby to nic nie znaczyć?
-  Czy otworzysz w takim razie gabinet wróżb gumowych? – zapytała Marta ze śmiertelną powagą.
-  Kto wie... Śmiej się, śmiej... – pogroziłam jej żartobliwie palcem. I temat upadł.

Tego samego popołudnia, wracając do domu tramwajem przeżyłam dziwną scenę. Ujrzałam chłopaka, siedzącego w tramwaju i podpierającego sobie brodę w sposób identyczny, jak na gumowej rzeźbie. Przyglądałam mu się jak wryta! Szkoda, że nie było ze mną Marty, natychmiast przestałaby się śmiać z mojego wróżbiarskiego odkrycia. I musiałaby jeszcze różne rzeczy odszczekać! Nic jednak, oprócz tego, że facio siedział w tym tramwaju, się nie działo. Nie patrzył nawet na mnie. Jeśli był postacią z gumowej wizji, to co w takim razie wróżba przekazuje: proroctwo, opis sytuacji czy przedstawia chłopaka, w którym będę się beznadziejnie kochać? Na wszelki wypadek raz jeszcze rzuciłam okiem na pasażera. Nie był raczej szczytem dziewczęcych marzeń, ale miał miłą powierzchowność, nie mogę powiedzieć nic złego... Kiedy wysiadałam na swoim przystanku, on nagle rzucił się za mną ku wyjściu, jakby przypomniał sobie, że w tym miejscu też miał opuścić tramwaj. Ponieważ motorniczy już dzwonił do odjazdu, a ja właśnie postawiłam nogę na ziemi, drugą dopiero dostawiając, on musiał zrobić dłuższy, energiczny krok i niechcący mnie popchnął, „skrobiąc marchewkę” w moją piętę. Zachwiałam się, ale podtrzymał mnie z tyłu. Tramwaj ruszył. Ja za to stałam na przystanku w (prawie)objęciach nieznajomego chłopaka!
- Strasznie cię przepraszam – odezwało się moje przeznaczenie miłym, czekoladowym głosem – ale zagapiłem się i musiałem wyskakiwać prawie w biegu. Czy coś ci zrobiłem?
- Nie, nic takiego się nie stało... – wyszeptałam. Nie miałam odwagi nic więcej powiedzieć. Byłam ciekawa, jak wróżba poradzi sobie z zadaniem. Ja nie zamierzałam jej na siłę pomagać. I tak cud, że coś się zaczęło dziać!
- Tutaj w pobliżu ma być ponoć nowy pub. Wiesz przypadkiem, gdzie?
- Nie mam zielonego pojęcia! Nie chodzę po pubach!
-  Dlaczego? To coś złego?
-  Nie, ale trzeba mieć na to kasę. Poza tym na ogół jest w nich tak nadymione, że oczy szczypią mnie już po pięciu minutach. Natomiast, gdybyś zapytał mnie o gabinet wróżb gumowych, to wiedziałabym.
- Jakich wróżb? Gumowych? Brzmi dziwnie i dziwnie mi się kojarzy. Z jakiej gumy tam wróżą?
-  Z normalnej, do żucia – powiedziałam dość gumowym głosem.
-  To ciekawe. Same wróżby niewiele mnie interesują, ale ta nowa technika...
-  Dlaczego nie interesują cię wróżby?
-  No nie wiem, jakoś tak. Dziewczyny za to chyba wróżą sobie podwójnie.
-  Jaki znawca dziewczyn! – chciałam być ironiczna. - A gdybym ci powiedziała, że wyszedłeś mi w mojej wróżbie?
-  Ja ci wyszedłem w twoje wróżbie? I co i co? Było tam napisane, jak się nazywam, co robię, co lubię i w ogóle?
- Ależ z ciebie głuptas! Wyszedłeś mi w tym sensie, że wiedziałam, że cię spotkam.
-  Ale to nie ty mnie spotkałaś! To ja cię zaczepiłem!
-   Ale ze względu na wróżbę właśnie!
-  Kiedy ja o żadnej wróżbie i że ci z niej wyszedłem, nic a nic nie wiedziałem! Strasznie skomplikowane rzeczy mi tu opowiadasz. Chyba się pogubię. A może było tak, że zobaczyłem kątem oka fajną dziewczynę, wysiadająca właśnie z tramwaju i zrobiłem wszystko, by cię przechwycić? Nawet pub zmyśliłem! – powiedział z jakimś triumfem w głosie.
- To tylko potwierdza fakt, że była taka wróżba. Było nam pisane się spotkać. I gwiazdy, chciałam powiedzieć – guma o tym wiedziała... – w tym momencie wybuchnęłam śmiechem, on uśmiechał się od jakiejś chwili... Tak mi to wszystko napuszenie i komicznie brzmiało... Jakaś gumologia przystankowa czy co? Kiedy się uspokoiliśmy, zapytałam:
-  Zawsze w ten sposób zawierasz znajomości z dziewczynami?
-   Właściwie nie...
-   A widzisz! To wróżba ci kazała!
-  Masz ci los, ona znowu swoje!
-  Wiesz co? Żeby cię ostatecznie przekonać - zróbmy eksperyment. Masz gumę?
-  Nie mam.
-  To ci dam – wyjęłam z plecaczka paczuszkę. – Pożujesz ją chwilę i wyplujesz. Zobaczymy, co ci wyjdzie!
-  Skoro chcesz poświęcić swoją gumę – powiedział rozbawiony.
-  Potrzebna nam będzie jeszcze pusta butelka.
-  To mus? Mam odrobinę frugo w plecaku, mogę wypić i będę miał pustą.
- Musi być butelka, bo ogląd gumy powinien być trójwymiarowy, żeby coś wydedukować. No, wiesz, jak z  wosku na andrzejki!
- Skomplikowane przygotowania... Dobra, jest pusta butelka.
- No to rzeźb zębami swoją przyszłość!
- Jak długo?
-  Chwilę. Wystarczy. Teraz pluj! – wydawałam polecenia głosem doświadczonej wróżbitki. Chłopak zaczął oglądać gumę w butelce z wytężoną uwagą. Po minucie zaczął się śmiać.
- Pokaż, co ci wyszło!? – nie wytrzymywałam z ciekawości.
-  No nie... a to dobre! – chłopak zwijał się ze śmiechu. – Moim zdaniem to otwarta jakby do krzyku buzia z językiem. Chyba jakaś gaduła. Tak! Będę miał do czynienia z pyskatą gadułą! Właściwie to już mam! I wiesz, nawet mi się to podoba... Ta gumologia to niezła rzecz! Nauczysz mnie?

Tekst: Beata Łukasiewicz (zdjęcie z: www.doz.pl)

wtorek, 29 stycznia 2013

Artysta z trąbą

Słonie to wspaniałe zwierzęta – mądre, inteligentne, długowieczne. Najbardziej godne podziwu jest to, jak szybko uczą się całkiem ludzkich czynności – na przykład malowania obrazów olejnych…

Na świecie żyją dwa główne gatunki słoni – indyjski i afrykański. Różnią się nieznacznie, ot indyjski ma dużo mniejsze uszy niż Afrykańczyk, podobnie mniejsze są jego ciosy (czyli kły). Trąba zakończona jest wyrostkiem chwytnym, który sprawia, że jest to bardzo zręczny  organ, którym słonie mogą wykonywać zadziwiająco precyzyjne ruchy. Nogi słonia są słupowate, zakończone szeroką, okrągłą stopą, zawierającą „poduszkę” amortyzacyjną. To się przydaje, bowiem słonie chodzą jak w balecie - na czubkach palców (zresztą, zakończonych paznokciami!). Nieprawdziwe jest określenie „słoń w składzie porcelany” (czyli że niby taki niezgrabny) - wręcz przeciwnie, wdzięk słonia podczas poruszania się jest zdumiewający, nie jest to powolne i ospałe zwierzę -  nawet w terenie górzystym. Słonie indyjskie przemieszczają się bardzo sprawnie (nawet do 7 - 15 km/h, a afrykańskie jeszcze szybciej – biegają na krótkich dystansach nawet 35 km/h!). Poza tym słonie chodzą niemal bezgłośnie, prawie nie pozostawiając śladów (nacisk na 1 cm powierzchni stopy wynosi tylko 400 - 600 g). Ich ciało pokrywa gruba, pomarszczona skóra o grubości 2 - 4 cm. Zwierzęta te są świetnymi pływakami, chętnie kąpią się w błotnistych sadzawkach szalejąc czasem jak dzieci – wypuszczają trąbą wodę, robią sobie prysznic. Porozumiewają się dźwiękami o bardzo niskiej częstotliwości, niesłyszalnymi dla ucha ludzkiego, które są odbierane przez ich towarzyszy na sporych odległościach (nawet ponad 2 km). Pożywienie słoni (i indyjskich i afrykańskich) stanowią trawy, liście, kora, miękkie drewno, pędy bambusa i owoce, szczególnie lubią dzikie figi.

Słoń indyjski żyje w stadach złożonych przeważnie z ok. 10 samic z młodymi, a w takim stadzie panuje ścisła hierarchia. Ciąża słonicy trwa ok. 21 m-cy, rodzi się jedno młode, które jest karmione czasem nawet ponad rok. Słonie te osiągają dojrzałość płciową w wieku ok. 12 lat. W warunkach zoo czy hodowlanych żyją przeciętnie 40-60 lat. Kurczenie się naturalnego środowiska  tych zwierząt w Indiach prowadzi do licznych konfliktów, w skali roku ludzie zabijają około 150  dzikich słoni. Słoń indyjski jest zwierzęciem o łagodnym usposobieniu, daje się łatwo oswajać i tresować, używany jest jako zwierzę robocze,  istnieją nawet fermy hodowlane. Dzięki tym cechom charakteru słonie w Azji są często trzymane jako atrakcja turystyczna – można sobie zafundować przejażdżkę na słoniu lub obejrzeć spektakl z ich udziałem, który pokazuje rozliczne słoniowe umiejętności. W czasie wyprawy do Tajlandii widziałam, jak słonie pięknie tańczą - były uczestnikami zespołowego układu choreograficznego na tak zwanym „tajskim wieczorze”, podczas którego prezentowano taniec i muzykę z różnych regionów Tajlandii. Efektownie poubierane słonie brały udział w wyimaginowanej walce, do wtóru instrumentów. Później, na specjalnej arenie słonie grały w piłkę nożną (oczywiście, kierowane przez siedzących na nich ludzi, ale…), wygłupiały się, a na koniec… malowały obrazy i robiły to bardzo udatnie! Wybrane (utalentowane) osobniki stawały przed sztalugami, na których rozpięte było płótno lub… T-shirt. Słonie podawanymi im przez treserów pędzlami bardzo zgrabnie (i bez podpowiedzi człowieka) komponowały obrazy – najczęściej malowały drzewa lub kwiaty w wazonie, złożone z kresek i kropek. Rewelacja! Zmieniały kolory (treser podawał pędzle). Najbardziej komiczna była jedna słoniowa artystka, która pełnym gracji, acz stanowczym ruchem pędzla stawiała „kropkę nad i”. Obrazy namalowane na małej przestrzeni koszulki, dowodzą, jak sprawnym „narzędziem” jest słoniowa trąba. Ozdobione przez słonie koszulki można było później (po wyschnięciu) nabyć w sklepiku z pamiątkami.

Słoń afrykański podobnie jak indyjski żyje w stadach złożonych z samic, młodzieży i karmionych przez matki „osesków”. W stadzie zazwyczaj znajduje się jeden dorosły samiec. Samce często tworzą oddzielne stada, a stare samce są w ogóle samotnikami. Stado (raczej matriarchalne) prowadzone jest przez starszą, doświadczoną samice. Więź pomiędzy członkami stada jest niezwykle silna, jak to w rodzinie. Osobniki ranne lub chore są natychmiast otaczane troskliwą opieką. Śmierć słonia ze stada jest całkiem po ludzku opłakiwana, na jakimś filmie widziałam, że stado przychodzi raz w roku na miejsce „pochówku”, jakby odwiedzało zmarłych… Niesamowite! Słonie afrykańskie mają ponoć lepszą komunikację, bo porozumiewają się na odległość ponad 5 kilometrów. Sa świetnymi piechurami - w  ciągu doby mogą pokonać trasę do 100 km.

Dziennie zjadają 150-250 kg pożywienia i wypijają do 200 l wody (jeden osobnik). Noc przesypiają ukryte między krzewami, żerują rano i po południu, w najgorętszym czasie ukrywają się w cieniu drzew. Chętnie tarzają się w piasku, aby pozbyć się pasożytów. Słoń afrykański żyje do 80 lat. W porównaniu do indyjskiego jest bardziej dziki, oswaja się z trudem, jednak można także przyuczyć go do pracy. Kartagińczycy (czyli Fenicjanie) w starożytnych czasach używali słoni jako zwierząt bojowych, które nie tylko niosły na grzbietach opancerzone wieżyczki z łucznikami, ale i same brały udział w walce. Słynny wódz kartagiński Hannibal zaatakował Rzym armią, która prowadziła  słonie, a która musiała dojść do Rzymu z Afryki północnej przez tereny dzisiejszej Hiszpanii.

Jako źródło cennej kości, słoń skazany jest na wytępienie. Mimo że objęty ochroną prawną, pada wciąż ofiarą kłusowników. Jeśli przestaniemy kupować jakiekolwiek wyroby z kości słoniowej  (nawet jeśli będą bardzo tanie i ładne) chociaż troszkę przyczynimy się do ocalenia tych przemądrych, przepięknych i przewspaniałych zwierząt!

Beata Łukasiewicz

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Obrazy kawą malowane...

W poście "Fadowa Lizbona", który możecie sobie przejrzeć w kategorii Światowa dziewczyna... mignie Wam pewnie artysta, którego spotkałam na Zamku Św. Jerzego w Lizbonie, a który trudnił się tam malowaniem pejzaży miasta (dla turystów oczywiście), za pomocą specjalnego rysika, maczanego w... naparze mocnej kawy. Malował espresso jednym słowem.

Ciekawa ta technika - stał przy nim na stoliczku taki typowy włoski ekspresik do kawy i dziwne mikstury. Dzieło tegoż pana - pejzażyk Alfamy nabyłam niedrogo, pięknie się prezentuje, oprawiony w ramki na ścianie.

Intryguje mnie ta technika, przypomina trochę akwarele, bo odcienie brązu artysta uzyskał rozcieńczając napar wodą (chyba?). Przyjrzyjcie się zresztą sami...

Skrzydlaty gigancik

Dokarmiam ptaki, głównie sikorki i wróble, dla których ustawiłam gustowny domek na balkonie. Jest on też regularnie odwiedzany przez parę synogarlic, które komicznie wyglądają, czekając co rano grzecznie, aż sypnę im słonecznika. Po prostu do tego domku sikorkowego są dużo za duże, ale jakoś nie przeszkadza to - ani im, ani mnie :-) Co rano proszą o pokarm, a ja im co rano wykładam. Ładniutkie są, nieprawdaż?


Nieoczekiwana zamiana miejsc

Wyobraź sobie – budzisz się rano, a tu wszystko się zmieniło... Masz teraz ciało swojego brata! To przeżyła Basia, poczytajcie fragmenty jej pamiętniczka...

Wczoraj przeżyłam najokropniejszy dzień  w moim życiu! Wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej, wieczorem dnia poprzedzającego. Byłam zła na mojego starszego brata, Dominika. Po szkole staliśmy razem na przystanku, czekając na autobus do domu, gdy podeszli do niego jego kumple. Dominik natychmiast zamienił się, no może nie w Mister Hyde’a, ale w Mister Supercool’a! Stał, nagle obojętny i ledwie mnie zauważał. Wściekłam się. Potem przelał kielich goryczy mój chłopak, Alek, bo spóźnił się na spotkanie całe 20 minut! Skandal! Nic dziwnego, że w okolicy 22.00 miałam już dość wszystkich facetów na świecie... Nie mogłam zasnąć, myśląc o tym, dlaczego są tacy dziwni, inni i niezrozumiali dla nas, dziewczyn.
Następnego dnia budzik wyrwał mnie z głębokiego snu. A właśnie śniłam, że jestem Jennifer Lopez, mam wspaniałe życie, bo śpiewam śliczne piosenki, wspaniale tańczę i wszyscy podziwiają moją oszałamiająco latynoska urodę... Na wpół śpiąca poszłam do łazienki, mijając się w przedpokoju z mamą. Mama powiedziała do mnie: „dzień dobry, Dominiczku!”, a ja pomyślałam, że jest chyba mocno zaspana. Niestety, spojrzenie w lustro spowodowało szok. „To ja mam teraz brodę?” – zapytałam sama siebie. Wreszcie dotarło do mnie to, co zobaczyłam: twarz Dominika! Boże, jestem swoim bratem! Musiałam zmienić płeć  w ciągu jednej nocy! Na pewno to sprawka tego mojego bracholka, może dosypał mi jakieś tabletki do herbaty! Zobaczmy, jak daleko zaszły zmiany... Leciutko ściągnęłam w dół spodnie od piżamy. To, co tam zobaczyłam upewniło mnie, że zmiana jest głęboka. „Tej sztuki” poprzedniego wieczoru z pewnością nie miałam...
Możecie sobie wyobrazić, jak ogłupiała i nieszczęśliwa stałam w łazience, spoglądając to w lustro, to zaglądając w spodnie od piżamy... Zmoczyłam głowę zimną wodą, ale nic nie chciało wrócić do normy. Świat oszalał! Trzeba było jednak stawić czoła rzeczywistości. Ubrałam się jakoś (mam nadzieje, że nie śmiesznie, ale wiecie, jak dziwacznie nosi się męskie slipy???). Przypomniałam sobie, że jest czwartek, a jeśli tak, to Dominik miał zwyczaj trenować rzuty piłką do kosza zanim zaczęły się lekcje. Powlokłam się na boisko przy szkole. Zobaczył mnie Alek, czyli mój najlepszy przyjaciel (jeśli jestem Dominikiem), który wrzasnął na mój widok: „czekamy tu na ciebie całą wieczność!” Nie było wyjścia, musiałam z nimi zagrać. Cały czas chroniłam twarz, bo ta gra jest strasznie brutalna. W dodatku trudno się zorientować, o co tak naprawdę w niej biega, bo wszystko dzieje się zbyt szybko! Całe szczęście, że wyrzucili mnie z boiska, gdy po raz drugi strzeliłam samobója do kosza! Nigdy mi się ta cała koszykówka nie podobała.
Potem musiałam zaczekać na Alka. Przyszedł z trzema innymi chłopakami i wszyscy wyciągnęli papierochy. Poczęstowali mnie jakby nigdy nic, a ja dla fasonu zaciągnęłam się dymem. Myślałam, że umrę. A jeśli nawet nie, to że oczy wyjdą mi z orbit i wypluję sobie płuca. „Ależ z ciebie dzisiaj mięczak” – powiedział mój najlepszy kumpel, Alek. Serdecznie dzięki! Potem jeszcze odprawili jakiś rytuał ze strzykaniem śliną (za nic mi nie wychodziło, cała się poplułam!). Alek umówił się ze mną wieczorem w klubie. „Poderwiemy jakieś laski, zabawimy się!” – powiedział. No pięknie! Ja mu dam „laski”!
Zanim wybiorę się do klubu, postanowiłam pójść jeszcze do miasta. Stanęłam sobie przed witryną jakiegoś biura podróży i zapytałam samą siebie, dlaczego nie obudziłam się, na przykład, na Karaibach zamiast w skórze mojego zwariowanego brata? Witryna nie udzieliła mi odpowiedzi. W tym momencie ktoś klepnął mnie lekko w ramię. To była Małgosia, koleżanka z klasy Dominika. Wyglądała super! Nie rozumiem, dlaczego uważałam ją do tej pory za nieatrakcyjną, szarą mysz? Zaczęła mi opowiadać jakąś skomplikowaną historię o Dawidzie, jej byłym chłopaku. Niewiele z tego rozumiał(e)m, ponieważ rozpraszał mnie jej wspaniały zapach. Unosił się w powietrzu i całkowicie mnie pochłaniał. Nie można się było skupić! W dodatku jedno pasemko jej blond włosów ciągle wpadało jej do ust i było to urocze! Ocknąłem się, gdy siedzieliśmy razem na ławce w pobliskim parku! Małgosia właśnie mówiła coś w tym stylu: „i on wtedy powiedział, że muszę wybrać, albo on albo wiesz i to wszystko nie ma sensu. Chyba będzie lepiej z nim zerwać!” – tu zaczęła szlochać i przytulać się do mnie. Poczuł(e)m jeszcze więcej słodkiego zapachu Małgosi. Nie wiem, jakim cudem znalazła się w moich ramionach. Coś tam bełkotał(e)m: „Wiesz, są faceci, którzy lecą tylko na wygląd zewnętrzny dziewczyny (tu bezwiednie zerkam na jej wspaniałe nogi...), ale ja lubię z tobą przede wszystkim rozmawiać... Pójdziesz dzisiaj ze mną do klubu? – pyta ona. Jasne, że tak – odpowiadam jako Dominik. I zaczyna mnie wreszcie bawić ta sytuacja. Zmiana płci zaczyna mieć jakieś przyjemne konsekwencje...
Kiedy wszedłem do klubu z Małgosią, Alkowi i innym chłopakom mało zęby nie powypadały z szeroko otwartych ust. Myślę, że to była zazdrość. Ogarnia mnie takie podniecenie, że muszę iść do toalety. Niestety, mylą mi się drzwi. W ostatniej chwili zauważam pomyłkę i wchodzę do męskiej. Stoi tu kilku chłopaków, a ja nie wiem, jak się zachować. Kolejny stres. Jakoś sobie radzę i wracam na salę. Małgosia oblegana przez rywali, ledwie udaje mi się do niej dostać i ją odciągnąć. Tracę nadzieję, że uda nam się osiągnąć stan takiego romantycznego zbliżenia z popołudnia na ławce. Na wszelki wypadek kładę jej rękę na ramieniu, ale ona coś kaprysi. Minę ma niezadowoloną, a w dodatku podchodzi do nas ten jej cały Dawid – bubek, przez którego dzisiaj wypłakiwała mi się na ramieniu. Niestety, ona na jego widok rozjaśnia swą zachmurzoną twarz i mówi: „Dawidku, myśmy tylko z Dominikiem sobie rozmawiali o Skamandrytach”. Akurat! Odchodzi objęta z Dawidem, a ja muszę łyknąć tego kosza.... Nic z tego nie rozumiem – to był więc z jej strony tylko jednodniowy flirt? Szkoda... Wieczór szybko postanawiam zakończyć i wracam do domku.
Wstawaj Dominiku! – słyszę głos mamy. „Już wstaję, wstaję!” – odkrzykuję. Mama wsadza głowę do mojego pokoju i pyta: „Od kiedy ty jesteś Dominikiem, Basiu?” „Od wczoraj!” – bełkoczę i zaspana idę do łazienki. Ściągam koszulę nocną i wchodzę pod prysznic. Zaraz! Koszula nocna? Otwieram szerzej oczy, faktycznie. A pod nią dwa absolutne atrybuty kobiecości. Ufff, wszystko wróciło więc do normy! Jedno wam powiem – nasze, dziewczyńskie życie nie jest łatwe. Ale chłopaki też mają nielekko. Wiem, co mówię, uwierzcie!

Tekst: Beata Łukasiewicz



czwartek, 24 stycznia 2013

Szwajcaria Sherlocka Holmesa i Jamesa Bonda...

W Szwajcarii byliśmy dość dawno temu, w 2007 roku z naszymi przyjaciółmi, na zaproszenie ich przyjaciół -"najprawdziwszych" Szwajcarów. Dwa z odwiedzanych miejsc szczególnie utkwiły mi w pamięci...

Nasi gospodarze mieszkają w uroczej górskiej miejscowości (jak wszystkie w Alpach Szwajcarii) i podejmowali nas naprawdę po królewsku, chcąc pokazać uroki swego kraju. Może to kiedyś szczegółowiej opiszę, ale w tym poście chce opisać dwa miejsca, związane z filmem i literaturą.
Pierwsze to miasteczko Meiringen, słynne z dwóch powodów: produkowanych tu bez, oraz z faktu posiadania Muzeum Sherlocka Holmesa. Tu, w Meiringen, w 1600 r. włoski mistrz Gasparini wymyślił bezę, a pierwszym monarchą, który polubił nowatorski deser był ponoć polski król - Stanisław Leszczyński. Jego córka, Maria Leszczyńska zaczęła serwować go w Wersalu, wprowadzając na królewskie salony i arystokratyczne stoły.
Przede wszystkim jednak miasteczko zasłynęło z literatury: znajdujący się w pobliżu wodospad jest miejscem domniemanej śmierci Sherlocka Holmesa. Nad Reichenbachem detektyw walczył po raz ostatni ze swoim odwiecznym wrogiem - profesorem Moriartym. Po zaciekłej walce nad urwiskiem, obaj stoczyli się w przepaść… Tak przynajmniej opisał to Doyle.
Uwielbiam opowiadania detektywistyczne, oczywiście w Holmesie zaczytywałam się od nastoletnich czasów, nic więc chyba dziwnego, że uradowała mnie możliwość jego spotkania i zapalenia mu nieodłącznej fajeczki...
W widocznym na zdjęciu na drugim planie anglikańskim kościołku z 1891 r. mieści się wspomniane Muzeum Sherlocka Holmesa, z wiernie odtworzonym jego pokojem z Baker Street. Natomiast w pobliskim wodospadzie Reichenbach (dokładnie niby tam walczyli obaj bohaterowie Doyle'a) już w 1899 roku wybudowano kolejkę, która (była i ) jest turystyczną atrakcją.

Inną moją fascynacją są filmy z Jamesem Bondem, które mogę oglądać przynajmniej raz w tygodniu, bez ograniczeń. Nigdy mi się nie znudzą, bez względu na osobę aktora, który odgrywa tę postać, chociaż mam swoich bardziej ulubionych. Podczas pobytu w Szwajcarii gospodarze zaciągnęli nas na szczyt Schilthornu w masywie Jungfrau - prawie 3 tys. m. n.p.m. Wjeżdża się na szczyt niesamowitą kolejką, a na górze jest restauracja panoramiczna, w której kręcono jeden z odcinków z Bondem (z Rogerem Moore): "W służbie Jej Królewskiej Mości". Restauracja wygląda trochę jak kosmiczny spodek i jest wielką atrakcją, gdyż w ciągu godziny obraca się o 360 stopni. Idąc np. do toalety trzeba uważać, bo można nie trafić z powrotem do stolika. Ale było super! Oczywiście w sklepiku z pamiątkami wszystkie gadżety są związane z 007 - nabyłam... popielniczkę dla gości (bo nie palę).

Nie wszyscy zaglądają do komentarzy, więc tytułem uzupełnienia: restauracja nie wygląda obecnie jakoś szczególnie nowatorsko (bo to konstrukcja chyba z głębokich lat 60. ub. wieku…), ale wrażenia podczas sesji wewnątrz są bombowe. Cały spodek kręci się nieodczuwalnie (w przeciwnym razie wszyscy goście zamiast spożywać tam cokolwiek, to by wymiotowali…), ale widoki się jednak zmieniają i ma się wrażenie, że się siedzi w samych chmurach, popijając kawę. Po prostu fantastico!
Aha, i jeszcze a propos szwajcarskich gór i wypasanych tam stad krów (nawet na wysokości  bliskiej 2 tys. m. npm) - nie są, kurcze, fioletowe!!!!! To było moje największe szwajcarskie rozczarowanie 

Fadowa Lizbona

Oto fotorelacja z podróży do Lizbony:







wtorek, 22 stycznia 2013

Brawurowa lekcja historii

Przypadkowa nieobecność kolegi jest początkiem łańcucha wydarzeń, które wiodą Agatę wprost do upragnionego celu. Cel ten ma na imię Jarek...

 

Dzień zaczął się mocnym uderzeniem. Wiedziałam, że będą kłopoty, kiedy w drzwiach budy ujrzałam Salamandrę (psorkę od biologii) z wielką linijką w dłoni. Będzie więc dzisiaj sprawdzała „przyzwoitość dziewczyńskiej garderoby” – jak określała ten swój obowiązek. Trudno jednak było przewidzieć, kiedy akurat wypadnie kontrola. Linijka służy do mierzenia długości spódniczek, wchodzących do szkoły uczennic. Pech chciał, że założyłam dzisiaj tę najkrótszą (cóż, miałam pewien chytry plan w stosunku do „Farfocla” z mojej klasy...) Gdy stanęłam przed Salamandrą, bezlitośnie przyłożyła linijkę do spódniczki. Wykonywała, jak zwykle, skomplikowane pomiary, manewrując linijką od ziemi ku górze:

-        Za krótka o 3 centymetry! – zawyrokowała. Nie było rady. Z reklamówki wyjęłam wierne dżinsy i pokazałam psorce. Gdyby ktoś stał obok, pewnie nie wiedziałby, o co chodzi. A pantomima ta oznaczała dosłownie: teraz pójdę do łazienki i zdejmę spódniczkę, by włożyć te oto spodnie. Salamandra skinęła więc głową przyzwalająco i nie zajmowała się dłużej moją osobą. Mogłam wejść do szkoły.

W damskiej toalecie panował jak zwykle poranny tłok. Nigdy nie mogłam zrozumieć tej namiętności do papierosów, w dodatku z samego rana. Okropny zapach! Trudno było znaleźć wolną kabinę, bo klub „Palaczy Kulistych” ćwiczył zawzięcie w jednej z nich puszczanie kółek z dymu, a klub „Oszczędnych” w drugiej kabinie palił jednego papierosa na spółkę. Zaczęłam więc zmieniać garderobę przy umywalkach. Umowa jest umową, nie mogę oszukać Salamandry. Nawet jeśli miałaby marne szanse znalezienia mnie na przerwie wśród 1200 uczniów... Nagle drzwi na korytarz się otworzyły i wpadła Karolina, moja kumpela z ławki.

-        Agata, no, wreszcie, wszędzie cię szukam! A co to, Salamandra cię dopadła?

-        Jak widać – mruknęłam, przytrzymując sobie zębami pasek od dżinsów.

-        No bo jest afera! Michał miał przygotować na histerię referat, by nie było dymu, tymczasem się rozchorował! Nie ma go w szkole! Ratuj nas, wymyśl coś, bo Neron nas dopadnie! – w wielkim podnieceniu przekazywała fatalną wiadomość.

 

Sytuacja była rzeczywiście krytyczna, zważywszy, że lekcja z Neronem była pierwsza. Dostrzegłam jednak szansę dla siebie. Wszak Michał jest najlepszym kolegą Farfocla, a wobec Farfocla miałam dziś pewne zamiary. Muszę z nim pogadać, przynajmniej mam pretekst!

-        Gdzie jest Farfocel?

-        Jest już w klasie.

-        No to idziemy!

 

Gdy weszłyśmy do klasy trwała tam jakaś awanturka. Wszyscy krzyczeli i generalnie byli podenerwowani.

-        Wyobraź sobie, że Michał przekazał Farfoclowi swój referat na dzisiaj, a ten głupek nie chce go przeczytać! – poskarżył mi Robert.

-        Jarku, dlaczego? – zapytałam podchodząc do Farfocla. Nie wiem, skąd przylgnęło do niego to przezwisko, bo dla mnie nie był żadnym tam farfoclem, tylko najwspanialszym menem pod słońcem. Szkoda jedynie, że ja byłam dla niego w 12 grupie ważności. Gdzieś mniej więcej za mrówką leśną.

-        Dobrze wiecie, że przy referatach nie wystarczy odczytanie tekstu. Trzeba jeszcze odpowiedzieć na kilka podchwytliwych pytań Nerona. Jak mam to zrobić, skoro nie pisałem referatu? Nie jestem w temacie. Chyba, że ktoś  inny chce się tego podjąć.

-        A jaki jest temat?

-        Stosunki Rzeczpospolitej ze Związkiem Radzieckim w okresie międzywojennym!

 

Wszyscy wciągnęliśmy ze zgrozą powietrze. Nikt chyba nie czuł się na siłach startować bez przygotowania w tak poważnym zagadnieniu.

-        No, to Michał nas załatwił! – powiedziała z rezygnacją Karolina, siadając na ławce. - Koniec z nami. Będzie rzeź niewiniątek i tyle. Mnie błąkał się po głowie pewien plan. Skoro nie mogłam wodzić na pokuszenie Farfocla minispódniczką (za sprawą Salamandry), może pisane mi było omotanie go intelektualne? Raz kozie śmierć, podejmę wyzwanie. Skoro on się go boi, może zaimponuje mu dziewczyna grająca ostro?

-        Posłuchaj, Jarek, daj mi ten referat. Odczytam go... – powiedziałam dzielnym głosem. Dlaczego głupstwa mówimy tak pewnie?

-        Liczyłam na ciebie, Agata! – powiedziała Karolina bez ogródek. Ciekawe, czy jeszcze ktoś we mnie w tej klasie wierzy?

-        Oczekuję wsparcia od was wszystkich – oznajmiłam. Sama nie wiedziałam jeszcze, jak poradzę sobie z tematem. – Gdzie jest tekst?

-        Proszę! – Farfocel wyjął z plecaka kilka kartek A3 i podał mi je. Przez króciutki moment nasze palce spotkały się. Nie wiem dlaczego, zrobiło mi się bardzo ciepło wokół serca i ugięły mi się nogi. Nasze oczy się spotkały. Czy mi się wydawało, czy dostrzegłam w nich pierwszy błysk zainteresowania? Lekkiego... Musiałam jednak skupić się na zadaniu. Właśnie zadźwięczał dzwonek...

 

Wychodziłam z Karoliną ze szkoły, gdy dogonił nas Farfocel.

-        Byłaś nieziemska, Agata! – powiedział bez ogródek. Czy mógłbym cię prosić na słówko? – spojrzał wymownie w stronę Karoliny. Na szczęście moja kumpela jest bystrą dziewczynką:

-        Oj, Agatko, nie wracam dziś z tobą, mama prosiła mnie, żebym kupiła... kupiła... odkurzacz!

-        Czy to będzie twój nowy środek lokomocji? – zapytał niewinnym głosem Farfocel. Czyż on nie jest słodki?

-        Nie! Będę go używać do walki wręcz ze złośliwymi facetami! – odparowała Karolina. Czyż ona nie jest słodka?

 

Najbardziej słodka jednak była z tego powodu, że się tak szybko ulotniła. Staliśmy przez chwilę w milczeniu, bo Jarkowi jakby nagle zabrakło konceptu, na jakie to słówko chciał mnie prosić.

-        Może wskoczymy do Rynku? – zapytał nagle. – Masz chwilę czasu, by napić się ze mną kawy? – O rety! On proponował mi chyba randkę! A ja taka nieuczesana i w dodatku w dżinsach! Gdybym się umówiła z nim za dwie, trzy godziny, zdążyłabym chyba  zrobić się dla niego na bóstwo?

-        A może spotkamy się o 19.00? – powiedziałam niedbałym tonem, by nie poznał, jak bardzo mi na tym zależy.

-        O.K. - chyba też odetchnął z ulgą. - To bądź o 19.00 w „Szalonym koniu”!

 

Kurka siwa, przecież tam jest dzisiaj dyskoteka! Zmiana frontu u Farfocla zaszła na całego. I to dzięki Michałowi, Neronowi oraz polityce zagranicznej Rzeczpospolitej wobec Związku Radzieckiego w okresie międzywojennym! No i dzięki mojej inteligencji, przytomności umysłu i sprytowi, który tak pozwolił mi manewrować czasem, że skończyłam referat prawie z dzwonkiem, unikając pogromu pytań. Widziałam zachwycone spojrzenia moich klasowych pobratymców. Gdy wpadłam do domu była już 17.30! Na szczęście na sznurku w łazience suszyła się ta wiśniowa bluzeczka Anki, mojej starszej siostry, na którą już dawno miałam chrapkę. Bez skrupułów ściągnęłam ją ze sznura. Świetnie pasuje do mojej czarnej mini mini! Ma też śliczny dekolt, który wspaniale obnaża moją opaloną kremem, gładką skórę. Tu mam się akurat czym pochwalić... Jeszcze tylko odrobina perfum za uszami, kolczyki i wychodzę. Farfocel musi być mój!

Czekał pod klubem, w nowych dżinsach. Nie spóźniłam się wcale. Weszliśmy do środka. Zauważyłam, że Jarek nie odrywa ode mnie wzroku:

-        Wyglądasz jakoś inaczej...

-        Nie podobam ci się?

-        Skąd! Wręcz przeciwnie. Nigdy ciebie takiej nie widziałem. Jestem oczarowany... I speszony, mówiąc szczerze.

-        Zatańczymy? – zapytałam, by rozładować atmosferę. Muzyka głośno grała, na parkiecie kręciło się trochę ludzi. Jarek ujął moją dłoń i poprowadził na parkiet. Ledwie weszliśmy, zaczęli grać jakąś wolniejszą melodię. Jakby specjalnie dla nas. Jarek przysunął się blisko mnie. Tak blisko, że czułam, jak bije jego serce.

-        Miło, że przyszłaś – wymruczał, chowając głowę gdzieś w moje włosy za uchem. – I tak ślicznie pachniesz...

 

Poczułam okropną chęć, by przysunąć się do niego jeszcze bliżej. Czułam jego gorący oddech na ramieniu i ciepły policzek, dotykający mojego gorącego ucha. Światła pogasły, kołysała nas muzyka. Jarek prowadził mnie w ciemniejszy kąt parkietu, ja dałam się mu unosić. Było to przyjemne uczucie – ktoś za mnie decyduje. Nie wiem nawet kiedy to się stało, ale poczułam jego wargi na swoich. Świat nagle zawirował i przepełniło mnie uczucie ogromnego szczęścia. Mój pierwszy pocałunek! Nigdy, nigdy, przenigdy go nie zapomnę!

Farfocel, mam cię, czy chcesz, czy nie!

 

Tekst: Beata Łukasiewicz©

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Przygoda na stoku

Nieplanowany wypad na narty staje się początkiem innych, jeszcze mniej planowanych wydarzeń...

Cały stok prześlicznie skrzył się śniegiem. Słońce było wysoko, w końcu to dopiero 9-ta. Spojrzałam w dół i na chwile serce mi zamarło. Ze strachu. Zawsze tak jest, gdy stoję na szczycie góry, mając do nóg przypięte narty. I gdy w dodatku te narty są pożyczone, kombinezon dwa numery za duży (zdecydowałam się w ostatniej chwili na wyjazd z Agatką), a kijki w rozmiarze XXL - dla chłopa 2-metrowego wzrostu. ”Oj, będzie walka o życie” – pomyślałam sobie. Agata szusowała już w dół, zgrabnie robiąc skręty, tuż za Mariuszem, jej chłopakiem. Moja przyjaciółka jeździ bardzo elegancko, z gracją. Ja jestem początkującą narciarką i jeżdżę raczej stylem zwanym „rozpaczliwcem”. Po prostu widać, że rozpaczliwie walczę o przeżycie... Cóż, ćwiczenie czyni mistrzem!
Nasunęłam na oczy pożyczone od brata gogle, w których wyglądam jak wielki chrząszcz i podjęłam ostatecznie decyzję o zjeździe. Góra nie była wysoka, ale dla kogoś tak niepewnie jeżdżącego jak ja, nawet parkowe wzniesienie staje się Czomolungmą. Na stoku kręciło się kilka kolorowych mróweczek. Wypatrzyłam miejsce, gdzie było ich najmniej (nie umiem jeszcze hamować...) i odepchnęłam się kijkami. Wiatr od razu zaczął mi świstać w uszach. Zjeżdżało się bosko. Co z tego, że na „krechę”? Po lewej i prawej stronie narciarze zlewali mi się w smugi kolorowych plam. Ich kombinezony tworzyły barwne pasma po obu stronach mojej trasy. Dobrze, że żaden z nich nie przecinał drogi mego zjazdu. Ze skrętami mam jeszcze spore kłopoty. A robienie pługa wychodzi mi dopiero od wczoraj...
Nagle serce zabiło mi, o ile to możliwe, jeszcze mocniej. Jakieś 10 metrów niżej pojawił się narciarz, który zatrzymał się z drugą osobą na stoku, coś jej poprawiając. Oboje stali do mnie plecami, dokładnie na wprost. Zaczęłam wrzeszczeć:
- Uwaga, ludzieeee, z drogi! - Ale prędkość była już za duża. Nawet nie zdążyli zareagować. Zobaczyłam tuż przed swoim nosem plecy odziane w granatowy kombinezon i razem z tym kombinezonem runęłam w śnieg. Wykonaliśmy jeszcze kilka obrotów, wzbijając śnieżną zadymę, narty się odpięły i zaczęły zjeżdżać w dół. Zatrzymałam się na jakiejś zaspie, granatowy kombinezon niedaleko mnie, ale trwał w kompletnym bezruchu. Zbliżała się do nas szybko narciarka w malinowym kombinezonie, krzycząc:
- Boże, Grzegorz, jesteś cały??? - O mnie nikt się tu nie martwił... Wstałam powoli, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. Było na swoim miejscu. Kombinezon poruszył się, dziewczyna uklękła przy nim.
- Kurcze, ale jazda! Jakaś szalona dziewczyna na mnie wpadła. Widziałaś ją? – usłyszałam zadziwiony męski głos, pewnikiem należący do Grzegorza. Szalona dziewczyna to chyba o mnie...
- Tak, jest tutaj – odpowiedziała malinowa narciarka i spojrzała na mnie. Była piękną blondynką w cholernie zgrabnym kombinezonie. I pewnie umiała dobrze jeździć na nartach...
- Przepraszam bardzo... – powiedziałam stając przy Grzegorzu. Podnosił się ostrożnie z zaspy. Chłopak był superprzystojny. Opalona słońcem twarz, ciemne oczy, włosy, kpiący uśmiech. A ja w dwa rozmiary za dużym kombinezonie, w dodatku w szarym kolorze, w  którym wyglądam jak hipopotamica... – Jestem początkującą narciarką. Nie umiem jeszcze skręcać, z hamowaniem mam kłopoty i w ogóle... Tak mi przykro. Nie umiałam was ominąć. Krzyczałam. Pojawiliście się tak nagle... – tłumaczyłam się bez ładu i składu.
- Bo Darii  wpadło coś do oka. – powiedział Grzegorz. A ja chyba nawet wiedziałam, co jej mogło (a raczej kto) wpaść do oka.
- Mogłaś nas zabić! – zaatakowała mnie dziewczyna. Chyba histeryzowała. – W dodatku będziemy teraz szukać twoich nart – zwróciła się do chłopaka. - Zjechały sobie, nie wiadomo gdzie!
- Zaraz je znajdziemy – powiedział Grzegorz, uśmiechając się do mnie. Nie wiem zresztą, czy uśmiechał się do mnie, czy śmiał się ze mnie. Stałam ciągle w tych idiotycznych  goglach. - Nie mogły same dotrzeć na sam dół, nie bój się. Takie rzeczy się zdarzają. W końcu dobrze, że nic nikomu się nie stało.
- Może pomogę wam szukać nart? – zapytałam.
- Może lepiej nie! – odparowała Daria.

Nie, to nie. Mam swój problem. Moich nart też jakoś nigdzie nie widać... Kiedy pojawiłam się na dole po godzinie, Agata z Mariuszem czekali na mnie w minibarze i byli mocno zaniepokojeni:
- Gdzież ty się podziewałaś?
- Miałam przygodę... Wpadłam na ludzi na stoku. Chyba są na mnie źli.
- Komuś coś się stało? – zaniepokoiła się Agata.
- Na szczęście nie.
- No to spoko! – Mariusz zbagatelizował sprawę. - Idę zamówić gorącej herbaty dla wszystkich. - Skorzystałam z okazji, ze zostałyśmy same i zwierzyłam się mojej przyjaciółce:
- Mówię ci, na jakiego faceta wpadłam! Niech się schowa Pierce Brosnan!
- I to on jest na ciebie zły?
- Nie, ale był z niesamowitą laską. Wiesz, blond-cudo w kombinezonie prosto od Versace. A ja w tych chrząszczowych goglach i stroju po hipopotamie.
- Faktycznie, nawet nie widać, jaka jesteś ładna. Ach, gdyby mógł cię teraz zobaczyć, bez gogli i czapki. O kombinezonie nie wspomnę...
- Nic z tego. – powiedziałam z żalem. Na szczęście myliłam się. Do baru właśnie wchodziła obgadywana przez nas para. Bez namysłu pomachałam do nich ręką:
- Chodźcie do nas! Tu jest miejsce! – krzyknęłam. Grzegorz spojrzał na mnie i najwyraźniej nie poznawał:
- Głos jakby znajomy. Pewna szalona dziewczyna krzyczała na mnie na stoku, ale to nie byłaś ty.
- A teraz? – zapytałam zakładając ponownie na nos gogle mojego brata.
- To byłaś ty! Kto by mógł sądzić, że masz takie piękne oczy! I te włosy – obrzucił spojrzeniem pełnym uznania moje czarne, długie loki. Ukryte pod czapką na pewno nie robiły takiego wrażenia. Wiem, że są moim atutem.
- Może poszukamy innego stolika – powiedziała Daria.- Tu jest trochę ciasno...
- Ależ zmieścimy się wszyscy, bez obaw! – powiedział Mariusz, powracając z herbatkami.
- Udało się znaleźć narty? – zapytałam Grzegorza, który sadowił się koło mnie.
- Tak, były całkiem niedaleko, jakieś 100 metrów niżej. Prawdę mówiąc, podziwiam cię! Mimo, że na mnie wpadłaś. Rzadko który narciarz odważyłby się zjeżdżać z Gwintówki na „krechę”!
- Ale ja nie umiem inaczej! Gdybym znała klasyczny styl, na pewno bym takim zjeżdżała!
- A co to za sztuka? – spytała Daria.
- To spróbuj sama. Nie christianą, a na krechę. – powiedział Grzegorz.
- Zakład, że mi się uda? Jutro?
- Do tego trzeba odwagi. Ale proszę bardzo, jak chcesz, to zakład! – zgodził się Grzegorz. Coś mi się wydaje, że Daria chciała odzyskać swoje punkty u niego...
- Czy macie jakieś plany na wieczór? Gdzie w ogóle mieszkacie? – postanowiłam przejąć inicjatywę.
- Jesteśmy 10-osobową paczką. Mieszkamy w „Romantice”. A wy?
- My jesteśmy tu w piątkę. I też mieszkamy w „Romantice”! – wykrzyknęłam radośnie.
- Co za dziwny zbieg okoliczności – powiedziała Daria z przekąsem.
- Może spotkamy się wieczorem w gronie naszych połączonych paczek? – zaproponowałam.
- Zgoda. O ósmej, w holu na dole. Wybieramy się na dyskotekę do ”Smoczej jamy”. Kto chce, ten przyjdzie. – oznajmił Grzegorz.
Na razie wszystko szło po mojej myśli. Grzegorz nie był na mnie zły, udało też umówić się z nim na wieczór. Co prawda będą jeszcze inne osoby, ale mam szansę zaprezentować mu się w całej okazałości, a nie tylko w hipopotamim kombinezonie. No i roztoczę przed nim urok mojej inteligencji. Że jestem kiepską narciarką, to jeszcze nie przesądza sprawy. Będę próbowała go przekonać o moich innych walorach...

Gdy punktualnie o ósmej pojawiłam się w holu „Romanticy”, miałam na sobie czarne spodnie-biodrówki z satyny i ulubiony top w błękitnoszarym kolorze. Wiem, ze wyglądałam prześlicznie, bo ten kolor szczególnie pasuje do moich szafirowych oczu. Grzegorz aż wciągnął głośno powietrze, inni chłopcy z jego paczki też patrzyli na mnie z podziwem. Nie widziałam jednak nigdzie mojej rywalki, Darii.
- Chyba jesteśmy w komplecie! Idziemy! – zakomenderował Grzegorz i wziął mnie za rękę. – Wyglądasz pięknie.
- Dziękuję. A gdzie Daria?
- Chyba ćwiczy na stoku zjeżdżanie na „krechę”. – uśmiechnął się po swojemu, kpiąco. – Prawdę mówiąc nie wiem, nie widziałem jej od popołudnia. Jest kiepską towarzyszką na nartach. Ciągle są jakieś problemy, a to coś jej wpada do oka, to znów jest zmęczona albo jest jej zimno w nos. Ja tymczasem lubię sobie pojeździć. Z tobą chyba mógłbym zaszaleć...
„Jeszcze jak! Jeszcze jak...” – pomyślałam sobie, mocniej ściskając jego dłoń.

tekst: Beata Łukasiewicz

sobota, 19 stycznia 2013

Sałatka swatka

Iza robi w domu imprezę sylwestrową. W przygotowaniach pomaga pewien nieznajomy, którego nieoczekiwanie przyprowadza Patka, jej przyjaciółka. Facet okazuje się superfajnym pomocnikiem!

Popatrzyłam z niechęcią na wielką miskę, w której pięknie pysznił się stos ugotowanych warzyw. Powinnam je wszystkie pokroić do sylwestrowej sałatki! Robota dla jakiegoś tytana pracy... Ale gdzie podziewają się dziewczyny? Przecież byłyśmy umówione, że wpadną Julita i Patka, by mi pomóc. Nie dość, że daję wolną chatę na całonocną imprezę, to i żarciem mam się przejmować niby jakaś kura domowa? I tak będzie to moja pierwsza sałatka  w życiu, jeśli uda mi się nie poucinać sobie palców... Za zdolna w kuchni to ja nie jestem. Jedyne, co mi wychodzi, to klops. Najczęściej towarzyski...
Usiadłam nieco zrezygnowana na stołeczku i spojrzałam na zegarek. Była czwarta. Impreza ma się zacząć o ósmej trzydzieści. Niby czasu jeszcze dużo, ale trzeba się przecież zrobić na bóstwo, udekorować chatę balonikami, wyszukać płyty! Jest całe mnóstwo roboty! A ja tu sama. W tej chwili, jak na życzenie, zabrzmiał upragniony dzwonek. Zerwałam się jak rącza łasica i z nadzieją otworzyłam drzwi. W korytarzu stała Patka z... Nie, to nie Julita! Jakiś niewysoki chłopak, pierwszy raz go na oczy widziałam, ale to może i dobrze, bo nie było raczej na czym oka zawiesić.
- Co tak długo, myślałam już, że nie przyjdziesz! – strofuję Patkę od progu. Idziemy do kuchni.
- No co ty! Spóźniłam się przez Marka. Słuchaj, to jest mój kuzyn, mieszka 100 kilometrów stąd i właśnie przyjechał do mnie na sylwestra! – Patka robi jakieś rozpaczliwe miny do mnie, ale ja nic z tego nie kapuję.
- Jak to, przecież sylwester jest u mnie!
- No właśnie – wtrąca się nowoprzybyły – może ja to wytłumaczę. Z pewnych zawiłych powodów pojawiłem się u Patrycji, sadząc, że robi imprezę. Poinformowała mnie jednak, że sama jest zaproszona. Postanowiłem więc włączyć się w przygotowania, by w ten sposób wkupić się do waszego towarzystwa. I oto jestem! – zabrzmiało to jak składanie oświadczenia przez lorda w Izbie Gmin. Byłam zła. Zamiast rąk do pracy: gość, którego trzeba pewnie bawić. Chyba, że jednak się do czegoś przyda...
- Słuchaj, może spróbujesz wybrać płyty na wieczór? Trzeba też przestawić krzesła... – podsuwam mu „syzyfowe prace”.
- Mogę wybierać, przestawiać ale macie chyba jakąś grubszą robotę? Coś mi się zdaje, że sałatka się sama nie pokroi. Tu się bardziej przydam!
Popatrzyłyśmy z Patką na siebie zdumione. Facet, który rwie się do prac kuchennych! Niebywałe!
- Dobrze, bardzo proszę. Oto nóż. Ta strona tnie, trzyma się w prawej ręce. Te warzywa trzeba pokroić w...
- Kostkę. Wiem, robimy klasyczną jarzynową. Nie musisz być taka ironiczna. No to do roboty! A wy zajmijcie się pokojem! – wyraźnie przejął dowodzenie!
Nie zdążyłyśmy z Patką skończyć przygotowywania bufetu (naczynia, szklanki na napoje, sztućce), gdy z kuchni rozległo się pytanie:
- Iza, gdzie masz majonez?
- Do czego ci majonez?
- Do sałatki!
- Do sałatki dodaje się majonez? – byłam zaskoczona. Ale moje minimalne zdolności kulinarne chyba mnie tłumaczą?
- Oczywiście, z odrobiną musztardy i śmietany – Marek wyszedł z kuchni w ślicznym, czerwonym fartuszku mojej mamy. Było mu w nim nawet ładnie... W dłoni trzymał słoiczek z musztardą. Rękawy wizytowej koszuli miał podwinięte do łokci, by jej nie ubrudzić i dzięki temu dokładniej zauważyłam bardzo ładne dłonie oraz umięśnione przedramię. „Wow!” – pomyślałam w duchu.
- No, majonezu nie mam. Będzie duży problem? – podjęłam przerwany na chwilę wątek kulinarny.
- A jajka masz? I olej?
- Sprawdź w lodówce, a co?
- Sam ukręcę majonez! – oświadczył dziarsko i niczym starszy śledczy poszedł przeszukiwać lodówkę. Obie z Patką bezwiednie, zgodnym ruchem dolnych kończyn usiadłyśmy na wersalce.
- Skąd ty go wytrzasnęłaś? Z cyrku? To jakiś sztukmistrz? – spytałam, gdy udało mi się wydobyć z siebie głos.
- Sama jestem zaskoczona, nie znam go za dobrze. Nie widujemy się często. Ale wiesz co, on mieszka tylko z mamą, może dzięki niej potrafi tak wiele w kuchni zrobić?
- To chyba jakiś rzadki skarb! – poczułam się niepewnie. Czyżby Marek miał przyćmić wszelkie inne, męskie atrakcje wieczoru?
- No, dziewczyny, sałatka gotowa! – o wilku mowa. Marek pojawił się przy bufecie, dzierżąc w dłoniach ogromną salaterkę, wypełnioną sałatką.  – Gdzie ją postawić? Tu chyba będzie dobrze... - Omal nie zemdlałam, gdy zobaczyłam, że zrobił nawet ozdobne „muchomorki” z pomidorów! - A jak wam poszło? – rozglądał się po pokoju. – Może lepiej te balony przewiesić tutaj... –  i już krzątał się, poprawiając dekoracje z takim pietyzmem przez nas rozwieszone. Ale obiektywnie stwierdzam, że miał lepsze pomysły.
- Wiecie co? Zostało tak niewiele czasu, idźcie, róbcie się piękne, ja się zajmę resztą przygotowań. Wiem, że dziewczyny potrzebują przynajmniej godziny na przyklejenie tych wszystkich sztucznych rzęs...
- Okropny jesteś! – Patka rzuciła w niego ozdobną poduszką z wersalki. – Ale dzięki za wyrozumiałość!

Skwapliwie zniknęłyśmy w łazience. Gdy wynurzyłyśmy się  z niej po godzinie mieszkanie zamieniło się przez ten czas w pięknie przystrojoną salę balową. Wszystko było na swoim miejscu. Marek też... W nieskazitelnie białej koszuli, na której nie było widać śladów majonezu, ciemnej marynarce i szafirowej muszce pod brodą! Wyglądał naprawdę jak dżentelmen. Była już ósma. Zadzwonił dzwonek. Julita. Nawet nie wyglądała na specjalnie skruszoną.
- O, są już pierwsi goście? – zapytała z niewinną miną.
- Gospodarze! – warknęłam na nią. – Marek był twoim zastępcą!
- Czy godnie się spisał? – Julita ma tupet!
- Nawet ukręcił majonez!
- To dobrze. Skoro tak, niechaj dalej zastępuje. Może nie mnie, a pewnego mena, który miał tu być ze mną. Niestety...
- Dama w potrzebie? Nie ma sprawy... – powiedział szarmancko Marek, a mnie igła zazdrości kujnęła w samo serce. Nic dziwnego, Julita wygląda jak Uma Thurman... Nie zdążyłam się z nią pokłócić, bo ruszyła lawina gości. Zaczęli się schodzić, powitaniom i śmiechom nie było końca. Każdy coś przyniósł do jedzenia, w końcu impreza miała być składkowa. Bufet imponująco wyglądał, zastawiony przysmakami. Goście kręcili się i bawili się na całego. Marek z Julitą fantastycznie tańczyli. Wszyscy gapili się na nich z podziwem. Ja wolałam tego nie oglądać, chodziłam więc po mieszkaniu sprawdzając, czy wszystko w porządku. Nie interesował mnie żaden flirt. Chyba zapragnęłam nagle Marka, a on akurat zajął się kimś innym. Jak zwykle, mam pecha... Wszyscy dość szybko zaczęli być głodni. Po degustacji kilku różnych zawartości talerzy, zgodnie okrzyknęli Marka sałatkę „mniamhitem” wieczoru. Gdy padło pytanie o autora, już miałam na końcu języka „Ma...”, gdy ktoś mnie ubiegł:
- Iza z Patką ją robiły. Iza doprawiała. – powiedział Marek, nie mrugnąwszy powieką. Spojrzałam na Patkę. Wzruszyła ramionami.
- No, Iza, ale z ciebie materiał na żonę! – wykrzyknął Grześ, co to lubi zjeść.
- Dzięki! – mruknęłam. Wolałabym, żeby ktoś pochwalił mój sympatyczny charakter albo chociaż urodę w ten wieczór, ale sałatkę? Też mi powód do dumy? W dodatku fałszywy...
- Czy zrobiłem coś nie tak? – pojawił się przy mnie bezszelestnie.
- Nie wiem. Dlaczego nie przyznałeś się do autorstwa?
- Wydawało mi się, że potrzebujesz komplementu.
- A jeśli jakiś smakosz zacznie dzięki tej sałatce polowanie na mnie w celach matrymonialnych, to co? Kiedy ma się wydać, że jestem kulinarna żaba?
- Nie pomyślałem, że mogę tym wprowadzić w błąd swojego pobratymca. Hm, co robić, jak to odkręcić? Nawarzyło się piwa... A może to ja po prostu będę na ciebie polował w celach matrymonialnych?
- Przecież polujesz na Julitę.
- Ale w celach czysto rozrywkowych. Ty, to inna para kaloszy...
- Niby skąd wiesz? Znasz mnie dopiero parę godzin?
- Ty też znasz mnie dopiero chwilę, a wiem, że ci się podobam. Mogę czuć dokładnie to samo!
- Nie lubię muszek. Wolę krawaty! – oświadczyłam kapryśnie, żeby zmienić temat. Patrząc mi w oczy odpiął muszkę, przysunął się do mnie, założył muchę na moją osobistą szyję, przytulił się jeszcze bardziej, żeby ją z tyłu zapiąć na taki maleńki guziczek. W tym momencie zaczęły bić północne dzwony.
- Szczęśliwego nowego roku, moja kulinarna żabo. Daj, pocałuję twój pyszczek, a zmienisz się w królewnę!

Co też bezzwłocznie wykonałam…

Tekst: Beata Łukasiewicz

środa, 16 stycznia 2013

Jak zachorowałam w Kambodży...

Ten wpis będzie bardziej w medycznym temacie, ale ma związek z egzotyczną podrożą, która odbyliśmy na 20-tą rocznice ślubu w grudniu 2007 r. Udaliśmy się na wyprawę do Tajlandii i Kambodży - mam nadzieję, że wkrótce uda mi się spreparować foto-relację, a tymczasem tylko to jedno wspomnienie...

Przed wyjazdem do Azji płd.- wschodniej najpierw mocno się nim ekscytowałam, a potem równie mocno się go... obawiałam. Opadły mnie bowiem wątpliwości i lęki, związane z zagrożeniami czysto zdrowotnej natury. Naczytałam się w Internecie relacji o chorobach, które czyhać mogą na podróżnika w tym niezwykłym miejscu, do jakiego planowaliśmy dotrzeć w grudniu i styczniu. Groźnie brzmiące żółte febry, denga, ameba, japońskie zapalenie mózgu no i – prawdziwy postrach, malaria.

Co mówiły doktory?
Strony WHO, dotyczące rejonów malarycznych, w Kambodży świeciły na monitorze na czerwono, a więc ostrzegały przed najwyższym stopniem zagrożenia. Co tu robić? Udałam się do lekarza pierwszego kontaktu, by skonsultować z nim ewentualne szczepienia, jakieś profilaktyczne leki. Rodzinna pani doktor przyjrzała mi się badawczo i z półuśmiechem, jakbym miała na czole wypisane „hipochondryk” odwiodła mnie od takich pomysłów jak szczepionka czy faszerowanie się farmaceutykami. Czułam jednak pewien niedosyt, w końcu tylu globtroterów nie może się mylić! Wykupiłam prywatną wizytę u lekarza medycyny podróżnej. Ten na wieść o mej wyprawie popadł w drugą skrajność - niefrasobliwość lekarza rodzinnego zajęła wręcz paniczna pogadanka o ryzyku i lekcja profilaktyki przeciwmalarycznej. Przepisał mi lek, który należało zażywać przed wyjazdem i podczas pobytu, a który zmniejszał prawdopodobieństwo zachorowania na malarię. Kiedy chciałam wykupić go w aptece, podana cena zwaliła mnie z nóg niczym sama malaria: 400 zł za dwa opakowania leku, który wystarczał na niespełna miesiąc dla jednej osoby (jechaliśmy przecież we dwoje...) Przyznam szczerze - zrezygnowałam. Zbiegło się to w czasie z odnalezieniem w necie nowych, pocieszających informacji: że w porze chłodnej komarów jest zdecydowanie mniej, wystarczą repelenty, a poza tym nie będę przecież błąkać się po dżungli, tylko po rejonach odwiedzanych masowo przez turystów, gdzie zagrożenie jest ponoć dużo mniejsze. Koniec końców, poza aspiryną, plastrami na pęcherze, repelentami i środkami na ewentualną tropikalną biegunkę, związaną ze zmianą żywienia – nie wzięłam nic... O, przepraszam, zaopatrzyłam się w jeszcze jeden środek dezynfekcyjny do stosowania doustnego: bezbarwny, przezroczysty płyn.

Co mnie dopadło w Kambodży?
Byliśmy już 4 dni w tropikach, gdy zaczęliśmy podróż po „drogach” Kambodży. Nasze polskie drogi np. z Pikutkowa Górnego do Kogutkowa przy tej międzynarodowej, kambodżańskiej arterii to prawdziwe autostrady! Jazda autobusem od granicy z Tajlandią do Siem Reap, oddalonego o zaledwie 140 km od przejścia granicznego przypominała rajd Paryż-Dakkar i trwała też o kilka godzin za długo. Jechaliśmy na wskroś pól ryżowych, po nawierzchni uklepanej kołami innych użytkowników, w pyle, który mógł wywołać nie malarię, nie dengę, nie japońskie zapalenie mózgu, a „poczciwą” pylicę! Wtedy zaczęłam kaszleć. Dwa dni później, pomimo zażywania aspiryny (pierwszym podejrzanym mego przeziębienia była klimatyzacja w autokarze), szybko rosnąca gorączka i utrzymujący się kaszel zmusiły mnie do szukania pomocy medycznej. Przewodnik khmerski, o łatwym do zapamiętania imieniu On, powiózł mnie do miejskiej kliniki. Oszołomiona gorączką zdołałam jednak dostrzec zapyziały budynek o brudnych podłogach i ścianach, wyposażony za to w piękne, rzeźbione meble z teku. Khmerski lekarz w mundurze z błyszczącymi orderami przyłożył mi elektroniczny termometr do czoła, stwierdził wysoką gorączkę oraz kaszel, postanowił jednak wesprzeć diagnozę zdjęciem rentgenowskim.
Lara Croft
Zostałam więc zawinięta w prześcieradło, noszące ślady wieloletniego używania i zaproszona do pokoiku, w którym stała jakaś starożytna maszyneria. Poczułam się jak Lara Croft na tropie swojego zegara. Okazało się, że to nie jest Zegar Mocy ani nie Arka, ani nie szkatuła z dżinem, lecz  rentgen właśnie... Personel medyczny nie rozumiał angielskiego, więc nie mogłam upewnić się, że poddanie się badaniu nie wywoła u mnie choroby popromiennej. Technik (bez żadnych ochronnych fartuchów na sobie) zrobił mi zdjęcie, które po trzech minutach wyniósł do holu kliniki, przypiął spinaczami do bielizny do wieszaka do ubrań, włączył wentylator. I mogłam obserwować  jak z czarnej nicości wynurza się moje wnętrze... Potem pielęgniarka zaniosła zdjęcie doktorowi, ten w blasku swych odznaczeń jednym śmiałym rzutem oka na kliszę rozpoznał... zapalenie płuc!!! Uspokoił mnie natomiast, że nie jest to gruźlica (sic!) i wyjął z szaf jakieś kolorowe tabletki. Była to 5-dniowa kuracja antybiotykowa. Leki pochodziły z... Korei, a ich producentem był koncern Daewoo, znany mi z innych produktów, takich niedoustnych. Hmmmmm. Diagnozę na rachunku lekarz wypisał, co ciekawe, po łacinie.
Uszczęśliwiona (że nie denga i nie malaria!) jak każdy chory, który dostał nadzieję na wyleczenie, poczułam się od razu, jeszcze w tej klinice o niebo lepiej... W drodze powrotnej do hotelu On poradził mi, bym wsparła organizm pewną potrawą, którą można kupić w ulicznym barze (za dolara, jak wszystko w Kambodży). Po angielsku nazwał ją owsianką, ale był to raczej rodzaj ryżanki z kurczakiem, bez żadnych przypraw, taka dietetyczna, wysoko energetyzująca potrawka.

Moja ryżanka, uzdrowicielska
I nie wiem, co pomogło – ryżanka czy antybiotyk, ale gorączka spadła już po kilku godzinach i następnego dnia rankiem byłam gotowa do dalszej podróży po bezdrożach Kambodży...