środa, 16 stycznia 2013

Jak zachorowałam w Kambodży...

Ten wpis będzie bardziej w medycznym temacie, ale ma związek z egzotyczną podrożą, która odbyliśmy na 20-tą rocznice ślubu w grudniu 2007 r. Udaliśmy się na wyprawę do Tajlandii i Kambodży - mam nadzieję, że wkrótce uda mi się spreparować foto-relację, a tymczasem tylko to jedno wspomnienie...

Przed wyjazdem do Azji płd.- wschodniej najpierw mocno się nim ekscytowałam, a potem równie mocno się go... obawiałam. Opadły mnie bowiem wątpliwości i lęki, związane z zagrożeniami czysto zdrowotnej natury. Naczytałam się w Internecie relacji o chorobach, które czyhać mogą na podróżnika w tym niezwykłym miejscu, do jakiego planowaliśmy dotrzeć w grudniu i styczniu. Groźnie brzmiące żółte febry, denga, ameba, japońskie zapalenie mózgu no i – prawdziwy postrach, malaria.

Co mówiły doktory?
Strony WHO, dotyczące rejonów malarycznych, w Kambodży świeciły na monitorze na czerwono, a więc ostrzegały przed najwyższym stopniem zagrożenia. Co tu robić? Udałam się do lekarza pierwszego kontaktu, by skonsultować z nim ewentualne szczepienia, jakieś profilaktyczne leki. Rodzinna pani doktor przyjrzała mi się badawczo i z półuśmiechem, jakbym miała na czole wypisane „hipochondryk” odwiodła mnie od takich pomysłów jak szczepionka czy faszerowanie się farmaceutykami. Czułam jednak pewien niedosyt, w końcu tylu globtroterów nie może się mylić! Wykupiłam prywatną wizytę u lekarza medycyny podróżnej. Ten na wieść o mej wyprawie popadł w drugą skrajność - niefrasobliwość lekarza rodzinnego zajęła wręcz paniczna pogadanka o ryzyku i lekcja profilaktyki przeciwmalarycznej. Przepisał mi lek, który należało zażywać przed wyjazdem i podczas pobytu, a który zmniejszał prawdopodobieństwo zachorowania na malarię. Kiedy chciałam wykupić go w aptece, podana cena zwaliła mnie z nóg niczym sama malaria: 400 zł za dwa opakowania leku, który wystarczał na niespełna miesiąc dla jednej osoby (jechaliśmy przecież we dwoje...) Przyznam szczerze - zrezygnowałam. Zbiegło się to w czasie z odnalezieniem w necie nowych, pocieszających informacji: że w porze chłodnej komarów jest zdecydowanie mniej, wystarczą repelenty, a poza tym nie będę przecież błąkać się po dżungli, tylko po rejonach odwiedzanych masowo przez turystów, gdzie zagrożenie jest ponoć dużo mniejsze. Koniec końców, poza aspiryną, plastrami na pęcherze, repelentami i środkami na ewentualną tropikalną biegunkę, związaną ze zmianą żywienia – nie wzięłam nic... O, przepraszam, zaopatrzyłam się w jeszcze jeden środek dezynfekcyjny do stosowania doustnego: bezbarwny, przezroczysty płyn.

Co mnie dopadło w Kambodży?
Byliśmy już 4 dni w tropikach, gdy zaczęliśmy podróż po „drogach” Kambodży. Nasze polskie drogi np. z Pikutkowa Górnego do Kogutkowa przy tej międzynarodowej, kambodżańskiej arterii to prawdziwe autostrady! Jazda autobusem od granicy z Tajlandią do Siem Reap, oddalonego o zaledwie 140 km od przejścia granicznego przypominała rajd Paryż-Dakkar i trwała też o kilka godzin za długo. Jechaliśmy na wskroś pól ryżowych, po nawierzchni uklepanej kołami innych użytkowników, w pyle, który mógł wywołać nie malarię, nie dengę, nie japońskie zapalenie mózgu, a „poczciwą” pylicę! Wtedy zaczęłam kaszleć. Dwa dni później, pomimo zażywania aspiryny (pierwszym podejrzanym mego przeziębienia była klimatyzacja w autokarze), szybko rosnąca gorączka i utrzymujący się kaszel zmusiły mnie do szukania pomocy medycznej. Przewodnik khmerski, o łatwym do zapamiętania imieniu On, powiózł mnie do miejskiej kliniki. Oszołomiona gorączką zdołałam jednak dostrzec zapyziały budynek o brudnych podłogach i ścianach, wyposażony za to w piękne, rzeźbione meble z teku. Khmerski lekarz w mundurze z błyszczącymi orderami przyłożył mi elektroniczny termometr do czoła, stwierdził wysoką gorączkę oraz kaszel, postanowił jednak wesprzeć diagnozę zdjęciem rentgenowskim.
Lara Croft
Zostałam więc zawinięta w prześcieradło, noszące ślady wieloletniego używania i zaproszona do pokoiku, w którym stała jakaś starożytna maszyneria. Poczułam się jak Lara Croft na tropie swojego zegara. Okazało się, że to nie jest Zegar Mocy ani nie Arka, ani nie szkatuła z dżinem, lecz  rentgen właśnie... Personel medyczny nie rozumiał angielskiego, więc nie mogłam upewnić się, że poddanie się badaniu nie wywoła u mnie choroby popromiennej. Technik (bez żadnych ochronnych fartuchów na sobie) zrobił mi zdjęcie, które po trzech minutach wyniósł do holu kliniki, przypiął spinaczami do bielizny do wieszaka do ubrań, włączył wentylator. I mogłam obserwować  jak z czarnej nicości wynurza się moje wnętrze... Potem pielęgniarka zaniosła zdjęcie doktorowi, ten w blasku swych odznaczeń jednym śmiałym rzutem oka na kliszę rozpoznał... zapalenie płuc!!! Uspokoił mnie natomiast, że nie jest to gruźlica (sic!) i wyjął z szaf jakieś kolorowe tabletki. Była to 5-dniowa kuracja antybiotykowa. Leki pochodziły z... Korei, a ich producentem był koncern Daewoo, znany mi z innych produktów, takich niedoustnych. Hmmmmm. Diagnozę na rachunku lekarz wypisał, co ciekawe, po łacinie.
Uszczęśliwiona (że nie denga i nie malaria!) jak każdy chory, który dostał nadzieję na wyleczenie, poczułam się od razu, jeszcze w tej klinice o niebo lepiej... W drodze powrotnej do hotelu On poradził mi, bym wsparła organizm pewną potrawą, którą można kupić w ulicznym barze (za dolara, jak wszystko w Kambodży). Po angielsku nazwał ją owsianką, ale był to raczej rodzaj ryżanki z kurczakiem, bez żadnych przypraw, taka dietetyczna, wysoko energetyzująca potrawka.

Moja ryżanka, uzdrowicielska
I nie wiem, co pomogło – ryżanka czy antybiotyk, ale gorączka spadła już po kilku godzinach i następnego dnia rankiem byłam gotowa do dalszej podróży po bezdrożach Kambodży...

1 komentarz:

  1. Nie jest niczym przyjemnym zachorować w podróży, tym bardziej w jakimś egzotycznym kraju. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało dobrze że to tylko zapalenie płuc a nie jakaś malaria albi inna cholera.
    Pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń