sobota, 24 kwietnia 2021

Zapach pandemii....

Od paru lat śledzę wiosenne wybory perfumiarzy w Grasse. Mniej więcej w marcu ogłaszają, jaki kwiat będzie zapachem danego roku. Wybór passiflory zapachem 2021 wydał mi się wyborem związanym ściśle z pandemią...

Mimo chłodnej wiosny, zapachy atakują mój nos. Najwcześniej poczułam w ogrodzie woń fiołków, zwłaszcza w nieliczne słoneczne dni - mocną i słodką. Potem zaczęły kwitnąć morele i brzoskwinie, zapach tych kwiatów także już poczułam. Magnolie są w pełnym rozkwicie, aczkolwiek ich zapach nie jest dla mnie w ogóle wyczuwalny, za to pasę oczy ich widokiem. Zaraz będę miała miodową woń kwitnącego berberysu, którą wręcz uwielbiam i uważam, że powinni wyekstrahować jego zapach w Grasse. Może się doczekam?

Tymczasem zapachem, który wybrali francuscy perfumiarze Fragonarda w Grasse - w tym olfaktorycznym pępku świata, jest passiflora. Inaczej zwana męczennicą. Niektóre jej gatunki wydają jadalne owoce, zwane marakują. Kojarzycie już? 

Dlaczego jednak uważam, ze wybór zapachu jest związany z pandemią? Otóż, powód jest taki, że kwiat i łodyga passiflory są surowcem farmaceutycznym, przynoszącym ukojenie w stresie, bezsenności, stanach lękowych i depresji. A to problemy, z którymi zaczęły borykać się całe społeczeństwa, uwięzione przez pandemię nie tylko fizycznie - w domach, ale też mentalnie i emocjonalnie. Wszystko wokół nas się zmieniło, niektórzy nie wytrzymują ciśnienia związanego zarówno z samym lękiem przed zakażeniem się covid-19, jak i z konsekwencjami, które dotknęły wszystkich sfer życia poszczególnego człowieka. 

Roślina ta ma status leku roślinnego zatwierdzony przez Europejską Agencję Leków! Pochodzi z tropików, ma niezwykłej budowy, wyszukane architektonicznie - kwiaty. Sprowadzona do Europy w XVIII w uprawiana jest w oranżeriach, ogrodach. Nazwę roślinie nadali południowo amerykańscy misjonarze, którzy dopatrzyli się w kształcie kwiatów odniesień do męki i ran Chrystusa. Tak więc wydaje się, że wybór passiflory jest jak najmniej przypadkowy.

Mam już ten nowy zapach, jest przyjemny. Nie wiem jednak, czy działa równie dobroczynnie jak roślina. Myślicie, że aby zapewnić sobie dobry sen rozsądnie byłoby wyperfumować się przed pójściem spać?



niedziela, 11 kwietnia 2021

Paella z krewetkami, czyli niedzielna wycieczka na patelni do... Hiszpanii!

Możliwości międzynarodowego podróżowania mam ostatnio mocno ograniczone. Jak wszyscy. Wzięłam się więc na sposób, zaczerpnięty z arcydzieła światowej literatury, czyli ekspresowego przemieszczania się w czasie i przestrzeni za pomocą... zmysłu smaku, który przywodzi odległe wspomnienia!



Dzisiaj przywołałam na obiad Hiszpanię, w smaku paelli. Miałam trochę mrożonych krewetek, ryż do risotto i ochotę na lekkie danie. Trochę własnych modyfikacji, niezbędnych oczywiście, w postaci dwóch garści mrożonych warzyw (mieszanka 8-mio składnikowa), świeżego pomidora, szczypty szafranu, przywiezionego niegdyś z Maroka, dużych ilości czosnku. 
Paella zrobiła się w 16 minut, szybkość przygotowania tego dania mocno mnie zaskoczyła. Za to już przy pierwszym kęsie pojawiło się oczekiwane wspomnienie: Andaluzja! 2004 rok, jejku prawie 17 lat temu! 

Nasza zwariowana wycieczka z biurem podróży, ale z przygodami, bo spóźniliśmy się na samolot z Krakowa do Malagi (tzn. biuro nas nie poinformowało, że zmienił się termin odlotu) i musieliśmy wracać do Wrocławia. Wprawdzie przez urzekający  Ojcowski Park Narodowy, bo tzw. wycieczkę zastępczą sobie zrobiliśmy, ale dmuchane krokodyle w walizkach zapakowanych na uroki Morza Śródziemnego nieco ucierpiały mimo wszystko... Kolejny minus: polecieliśmy zamiast w połowie lipca, to w połowie sierpnia, czyli w najgorętszym miesiącu roku. Upał był trzaskający:



Za to czekała nas nagroda: wielka fiesta w Maladze (15 sierpnia), na której bawiliśmy się z Hiszpanami na ulicach do późnej nocy, wypiliśmy morze białej malagi zagryzając ją orzeszkami arachidowymi i oliwkami:


Potem często jedliśmy paellę, w różnych miejscach. W Kordobie, która dzięki Mesquicie była dla mnie w kolorach zachodzącego słońca, 


w Grenadzie z jej filigranami Alhambry, w Sewilli, którą zwiedzaliśmy z rosyjską wycieczką i przewodnik nazywał nas, nie wiedzieć czemu: wojsko polskie, ale ciekawie opowiadał, słuchaliśmy go z otwartymi uszami. 
Paella kojarzy mi się z corridą, na którą poszłam z ciekawości, i na której płakałam jak bóbr. Z ukrytą w górach Rondą i jej strzelistymi mostami, dokąd pojechaliśmy wynajętym samochodem, a uliczki były tam tak wąskie, że urywaliśmy lusterka w wypożyczonym aucie...


No i wreszcie z kolejnymi urodzinami Andrzejka (23 sierpnia), na które postanowiłam obdarować go zakupionym w Maladze mieczem Templariusza. Miałam wtedy straszną fazę na Zakon Templariuszy i miecz, który napatoczył się moim oczom w jakimś sklepie z pamiątkami wydał mi się najlepszym prezentem urodzinowym dla mojego mężusia. Po poważnej minie sądząc, trafiłam w sedno!


Musieliśmy nadać prezent na bagaż rejestrowany i obserwowaliśmy na lotnisku w Krakowie, czy nikt go nam nie "zajumie". Na szczęście dotarł cały i zdrów, i od 17 już lat zdobi ścianę w domu:


Upał, powietrze drżące od ciepła, blask, muzyka, smak paelli, strużka potu cieknąca po plecach, nogach. Raz tylko zdarzyła się mżawka, a że nieprzygotowani byliśmy (parasola brak, bo przecież to  słowo oznaczające coś "na słońce"), użyłam torby foliowej, by ochronić fryzurę:


Jeden niedzielny obiad, parę kęsów, a odbyliśmy podróż w czasie (17 lat wstecz) i przestrzeni (jakieś 3000 kilometrów?)