Możliwości międzynarodowego podróżowania mam ostatnio mocno ograniczone. Jak wszyscy. Wzięłam się więc na sposób, zaczerpnięty z arcydzieła światowej literatury, czyli ekspresowego przemieszczania się w czasie i przestrzeni za pomocą... zmysłu smaku, który przywodzi odległe wspomnienia!
Paella zrobiła się w 16 minut, szybkość przygotowania tego dania mocno mnie zaskoczyła. Za to już przy pierwszym kęsie pojawiło się oczekiwane wspomnienie: Andaluzja! 2004 rok, jejku prawie 17 lat temu!
Nasza zwariowana wycieczka z biurem podróży, ale z przygodami, bo spóźniliśmy się na samolot z Krakowa do Malagi (tzn. biuro nas nie poinformowało, że zmienił się termin odlotu) i musieliśmy wracać do Wrocławia. Wprawdzie przez urzekający Ojcowski Park Narodowy, bo tzw. wycieczkę zastępczą sobie zrobiliśmy, ale dmuchane krokodyle w walizkach zapakowanych na uroki Morza Śródziemnego nieco ucierpiały mimo wszystko... Kolejny minus: polecieliśmy zamiast w połowie lipca, to w połowie sierpnia, czyli w najgorętszym miesiącu roku. Upał był trzaskający:
Za to czekała nas nagroda: wielka fiesta w Maladze (15 sierpnia), na której bawiliśmy się z Hiszpanami na ulicach do późnej nocy, wypiliśmy morze białej malagi zagryzając ją orzeszkami arachidowymi i oliwkami:
Potem często jedliśmy paellę, w różnych miejscach. W Kordobie, która dzięki Mesquicie była dla mnie w kolorach zachodzącego słońca,
w Grenadzie z jej filigranami Alhambry, w Sewilli, którą zwiedzaliśmy z rosyjską wycieczką i przewodnik nazywał nas, nie wiedzieć czemu: wojsko polskie, ale ciekawie opowiadał, słuchaliśmy go z otwartymi uszami.
Paella kojarzy mi się z corridą, na którą poszłam z ciekawości, i na której płakałam jak bóbr. Z ukrytą w górach Rondą i jej strzelistymi mostami, dokąd pojechaliśmy wynajętym samochodem, a uliczki były tam tak wąskie, że urywaliśmy lusterka w wypożyczonym aucie...
No i wreszcie z kolejnymi urodzinami Andrzejka (23 sierpnia), na które postanowiłam obdarować go zakupionym w Maladze mieczem Templariusza. Miałam wtedy straszną fazę na Zakon Templariuszy i miecz, który napatoczył się moim oczom w jakimś sklepie z pamiątkami wydał mi się najlepszym prezentem urodzinowym dla mojego mężusia. Po poważnej minie sądząc, trafiłam w sedno!
Musieliśmy nadać prezent na bagaż rejestrowany i obserwowaliśmy na lotnisku w Krakowie, czy nikt go nam nie "zajumie". Na szczęście dotarł cały i zdrów, i od 17 już lat zdobi ścianę w domu:
Upał, powietrze drżące od ciepła, blask, muzyka, smak paelli, strużka potu cieknąca po plecach, nogach. Raz tylko zdarzyła się mżawka, a że nieprzygotowani byliśmy (parasola brak, bo przecież to słowo oznaczające coś "na słońce"), użyłam torby foliowej, by ochronić fryzurę:
Jeden niedzielny obiad, parę kęsów, a odbyliśmy podróż w czasie (17 lat wstecz) i przestrzeni (jakieś 3000 kilometrów?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz