środa, 26 sierpnia 2015

Świeżość Świerzawy, czyli romańskie freski, jednorożec i złoty szampan

Nie przepadam za fejs-zbukiem, ale muszę jedno przyznać: to dzięki niemu dowiedziałam się o istnieniu niejakiego Hannibala Smoke. To pseudonim dziennikarza i pisarza, który popularyzuje region Dolnego Śląska.

I to jak skutecznie - o Świerzawie przeczytałam u Hannibala bodajże we czwartek, a w niedzielę już tam byłam! Do ciekawych wypraw NIGDY mnie nie trzeba namawiać. Poza tym pojawił się inny powód: domownik miał urodziny i to symetrycznie okrągłe, więc na jubileuszową wyprawę pojechaliśmy, zabierając przyjaciół i szampana z 22-karatowym złotem... 
Dlaczego nigdy wcześniej nie słyszałam o Świerzawie i jej romańskim kościele z freskami? Nie mam pojęcia, a przecież uważam się za aktywną tropicielkę historycznych atrakcji. W dodatku wiele razy kręciłam się w pobliżu, także tematycznie turystycznie -wszak o freskach w wieży mieszkalnej w Siedlęcinie pisałam nawet na tym blogu (tutaj). Ale nigdy wcześniej nie natknęłam się na choćby małą wzmiankę o najlepiej zachowanym romańskim kościele w Polsce i jego niezwykłych malowidłach. Co więcej - niektóre są prawdopodobnie autorstwa tego samego artysty, który w Siedlęcinie zabarwił ściany "komiksem" o sir Lancelocie!

Kościół cmentarny św. Jana Chrzciciela i św. Katarzyny Aleksandryjskiej pochodzi z drugiej połowy XIII w. Z zewnątrz wygląda trochę jak zamek (bynajmniej ja odniosłam takie wrażenie):

Masywny, zbudowany z kamiennych łupków,  solidnie trwający w środku niewielkiego wzniesienia, otoczony murem, z wysoką  wieżą - sprawia wrażenie posiadłości jakiegoś rycerza-rozbójnika, a nie kościoła. Moje skojarzenie może nie do końca jest przypadkowe, wszak był czas (w XIV w.), gdy Świerzawę posiadali  von Zedlitzowie. To stary, arystokratyczny ród śląskich rycerzy, których niektórzy krewni trudnili się łupieniem kupców i rozbójnictwem :-) Kościół nie był nigdy oczywiście siedzibą rodu, ale pełnił - obok sakralnych - także funkcje obronne - w czasach husyckich a potem reformacyjnych zawieruch schronienie mogło tu znaleźć 1000 i więcej mieszkańców. Od połowy XVI w. był kościołem ewangelickim (reformacja była na tych terenach bardzo silnym ruchem).
Budowla jest orientowana - prezbiterium znajduje się na wschodzie, a wejście przez dobudowaną kilka wieków później wieżę ( w 1506 r.) - na zachodzie. Budowla zbudowana jest więc na osi wschód–zachód, co ma znaczenie sakralne i magiczne. 
Do wnętrza wchodzi się obecnie od południa, ale najpiękniejszy portal znajduje się właśnie w kruchcie. Zasłonięty obecnie wieżą, kiepsko dopasowaną do budowli - z jakiegoś powodu architekt usytuował ją tak, że zasłania z lewej strony u góry przepiękny ornament portalu - drzewo życia.


Budowniczy zniszczył widok na okazałe wejście, a w dodatku podpisał się pod tym konstrukcyjnym bublem - na zworniku w sklepieniu wieży widać wyraźnie węgielnicę i jakiś inny przyrząd (klucz francuski???). Oczywiście pierwsze skojarzenie to znak wolnomularski - a może raczej stempel członka elitarnego cechu budowniczych katedr? Jaki jednak elitarny, skoro bubel wyprodukował???


W kruchcie leży trochę ślicznych, potrzaskanych XVI-wiecznych epitafiów z piaskowca, wyciągniętych z podziemi kościoła - wszak od 1713 r. był to kościół cmentarny (dobudowano mu nawet takąż kaplicę). To oznacza również, że służył za miejsce pochówku znamienitych osób.
Wnętrze jest jednonawowe, pokryte na ścianach freskami. Badacze odkryli nawet kilka warstw malowideł, te najwcześniejsze są monochromatyczne i przedstawiają zwierzęta (prezbiterium). Urocze są dwie splecione długimi szyjami żyrafki. Są boćki, ryby, ssaki (w tym dziwny kot), ptaki - nawet z zakręconymi dziobami i pazurami.

Z kolei na ścianie nawy malowidło przedstawia historię życia (i męczeństwa ) św. Katarzyny z Aleksandrii, świętej z początków chrześcijaństwa, dziewczyny młodej, pięknej i mądrej, która broniła wiary w dyspucie teologicznej. Pokonała 50 uczonych mężów, ale i tak stracono ją przez łamanie kołem. Teraz to właśnie atrybut Katarzyny. Jakoś jednak bardziej niż freski zaintrygowała mnie (a właściwie Andrzejka, który zwrócił na nią moją uwagę) płyta nagrobna z herbem rodowym w postaci jednorożca z rybim ogonem.


Okazało się, że to herb von Nimptschów - kolejnej znamienitej rodziny śląskiej. Płyta świetnie się wpasowała w to surowe wnętrze ozdobione bajkowymi zwierzakami na malowidłach i na tym piaskowcu. Nie udało mi się dociec, skąd taka oryginalność w przedstawieniu herbowym najbardziej mitycznego  zwierzęcia - jednorożca właśnie. Na pewno geneza takiego zniekształcenia mu tułowia musi być fascynująca. Ja już pogalopowałam na ogoniastym niczym syrena jednorożcu w historię, szperam w ezoterycznych księgach z symbolami.
Wracając jednak do kościoła: przy wejściu od strony południowej strop nawy wspierają dwie jodłowe kolumny pokryte malowidłami. Jest tam twarz Chrystusa, chociaż bardziej prawdopodobne dla mnie, że to Jan Chrzciciel (wszak pod tym wezwaniem jest kościół). Bogato zdobiona jest empora,  z czasów gdy kościół był ewangelicki, gdyż wykorzystano do jej budowy deski stropowe, pokryte wcześniej polichromią. Znów pojawia się tam postać Katarzyny.
Wnętrze kościoła jest przyjazne światłu, mimo małych okien wpadło nieco słońca do środka, tworząc nastrój tajemniczej radości.
Nastrój ten podtrzymywaliśmy zwiedzając otoczenie kościoła. Odkryliśmy parę miłych miejsc do piknikowania, przygotowanych zapewne przez fundację opiekującą się zabytkiem. Najbardziej jednak spodobała nam się drewniana zadaszona altanka przed murem po  lewej stronie wejścia na cmentarz, w której to postanowiliśmy wypić urodzinowego szampana, wiezionego z domu w futerale po Veuve Clicquot, żeby się nie ogrzał. Zabrałam dla wszystkich szklane kieliszki do szampana, tak więc nie było lipy. 

A sam napój - wino musujące marki Blue Nun (błękitna zakonnica) z płatkami 22-karatowego złota doskonale dopasowało się do romańskiego otoczenia - w końcu piliśmy wino pod kościołem. Jubilat miał potem złoto na ustach, ale że to złoty chłopak jest ogólnie - to nikogo nie zdziwiło. Nasz dzień atrakcji na tym się nie skończył, bowiem zwiedziliśmy jeszcze samą Świerzawę (opisywany kościół jest poza jej centrum), która okazała się miłym i interesującym miasteczkiem, a w drodze powrotnej wstąpiliśmy na obiad do Złotego Lasu (uhhh, nie polecam!). Po deser musieliśmy wyprawić się do jeszcze ciekawszej Złotoryi. Ale to temat na inny wpis!


piątek, 21 sierpnia 2015

Nocna próba otrucia

Śpię smacznie, śnię. Duchota w domu, więc wszystkie okna pootwierane na oścież, dzięki temu napływa ciut chłodniejsze nocne powietrze z zewnątrz.

Nagle coś mnie budzi. Otwieram oczy. Ciemność, widzę ciemność! Znaczy jest środek nocy, konstatuję patrząc na budzik: 2.20. No ładnie, położyłam się chwilę  po północy, więc wygląda na to, że przespałam zaledwie dwie godziny. 

Zamierzam pójść do kuchni uzupełnić poziom płynów (skoro  już się obudziłam), podnoszę się i nagle zamieram na łóżku: czuję jakiś potworny smród spalenizny. To chyba on mnie obudził. Rzucam się więc do najbliższego kontaktu lampki nocnej i węszę przy nim, bo smród wydaje mi się taki techniczny: instalacja się pali czy co??? Z nosem przy ścianie krążę od jednego do kolejnych kontaktów w sypialni (a mam ich tam chyba z 10). Panika jeży mi włosy, bo nie dość, że jestem sama w mieszkaniu, to także w całym domu (sąsiedzi na wakacjach). Jeśli coś się fajczy, to co ja zrobię? Jak lunatyczka (koszula, zjeżony włos, ocieranie się o ściany) podążam do innych pomieszczeń - w przedpokoju ten sam smród, a także w łazience, w kuchni, w kolejnych pokojach. I wcale nie muszę węszyć przy kontaktach, bo jest wszędzie. Wygląda na to, że przez otwarte z każdej strony świata okna wdziera się odór.

 

Otwieram drzwi na taras, sprawdzam, czy widać w pobliżu ogień, pożar, ale wszędzie ciemno, cicho, nie słychać syren straży, wszyscy śpią. Tylko na zewnątrz domu stężenie smrodu jeszcze większe. Zaczynam z trudem łapać oddech, smród wdziera się do gardła i nosa, więc uciekam do środka, zamykam wszystkie okna, by zminimalizować odór. Co to jest? O wpół do trzeciej kto coś pali, na miłość boską - chcą nas wytruć podczas snu??? 

Natychmiast przypominają mi się wszystkie teorie spiskowe dotyczące chemitrails, które wyśmiewałam. Druga hipoteza: sąsiadka-spalaczka śmieci, którą już raz opisałam. Ale co miałaby spalać w upały? Wtedy się dogrzewała, była chłodna wiosna...

Przerażona wizją przeżartego mózgu, z niezachwianą pewnością, że rano się nie obudzę - wracam do łóżka, oddychając przez satynową tkaninę koszuli nocnej i nakrywając się po uszy kołdrą. Mam trudności w oddychaniu, na pewno z paniki. Może trzeba gdzieś zadzwonić? Na policję, straż pożarną albo miejską? Nie mam pojęcia, co im powiem - że mi śmierdzi? Przez chwilę rozważam alternatywę: umierać we własnym łóżku, czy wziąć kluczyki i pojechać tak jak leżę (w koszuli znaczy) autem gdzieś za miasto, bo wydaje mi się, że cały Wrocław spowity jest smrodem jak całunem...

Zastanawiając się nad tym wszystkim usypiam jednak.

Rano budzi mnie (a jednak, hurra!) wrocławskie radio ram. Jest tam ciekawa wiadomość lokalna - pewien mieszkaniec okolic cmentarza na Grabiszyńskiej skarży się na uciążliwy smród, generowany przez tamtejsze krematorium. Ponoć zebrał sporą dokumentację cuchnącego dymu wydobywającego się o różnych porach  z komina tegoż krematorium. Makabryczne. Nie wiem jednak, czy nocny odór stamtąd pochodził. Z mojego domu do cmentarza Grabiszyńskiego jest ok. 10 km...

Idę wstrząśnięta  do łazienki, chcę wziąć prysznic - junkers się wyłączył! Jest w nim czujnik spalin, może ten gryzący nocny dym to sprawił? Patrzę po drodze na czujnik tlenku węgla - ale ten z kolei niczego nie wykrył.

Rozważam więc teraz  zakup bardzo twarzowej maski przeciwgazowej. Przeglądam modele, niestety nie mają różowej... Najładniejsza to taka, co o niej myślicie?:

[caption id="" align="aligncenter" width="420"] w kolorach, które lubię...[/caption]

Znalazłam za to inną ekscytującą  ofertę:

[caption id="" align="aligncenter" width="429"] czego to w necie nie znajdziecie![/caption]

wtorek, 11 sierpnia 2015

Zakaz mordowania

Stoję przed wejściem do Castoramy, czekam z zakupami na Andrzejka, który buszuje w casto w poszukiwaniu jakichś ekscytujących złączek, spłuczek itp. elementów hydraulicznych. Upał okrutny, na szczęście nad wejściem jest dach, jak to w castoramach, więc stoję w cieniu. Co za ulga! Obok mnie ktoś zaparkował motocykl.

Czekam, czekam, nic się nie dzieje oprócz tego, że upał rośnie, ludzie wchodzą, wychodzą, Andrzejka nie ma. Musi przecież przejrzeć milion śrubek. Nagle pojawia się młoda motocyklistka po zakupach w casto, podchodzi do tegoż motocykla (Kawasaki!) i go odpala. Jej motor pierdzi i śmierdzi, a ona dopiero zaczyna ubierać wypasiony hełm (pewnikiem pożyczony od lorda Wadera), szpera w plecaku. Motor wyrzuca spaliny prosto na mnie, bo stoję z kilkoma butlami wody, więc mobilna nie jestem. Motocyklistka zaczyna wciągać rękawiczki motocyklowe - najpierw na jedną dłoń (każdy paluszek z osobna jak Rita Hayworth w "Gildzie"), potem na drugą. Patrzę otumaniona spalinami i zafascynowana bezczelnością, bezmyślnością (lub skrajnym egoizmem) dziewczyny, bo motor pierdzi i śmierdzi, stężenie spalin i temperatury pod wiatą zaczyna być odczuwalne nie tylko dla mnie. Wreszcie nie wytrzymuję:
- Może by pani już odjechała, skoro odpaliła pani motocykl? Chyba nie musi pani czekać, aż klimatyzacja się schłodzi??
Coś mi odpowiada zza tego waderowego hełmu, ale nie słyszę, bo jej motor pierdzi i śmierdzi. Ale wiem, że pyskuje.
- Poza tym to nie jest chyba miejsce do parkowania pojazdów? - kontynuuję, bo materia jest wyraźnie oporna. - To jest wejście do sklepu, zadaszone w dodatku - zaraz wezwę ochronę i się przekonamy!

Jestem coraz bardziej zdenerwowana złośliwością dziewczyny, bo ta jeszcze spowolniła swoje ruchy i nawet nie usiadła jeszcze na siodełku wprawionej w ruch maszyny.
- Tu nie ma zakazu! - dociera do mnie strzępek jej wypowiedzi.
- Nie ma też zakazu mordowania motocyklistów - odgryzam się.

Powoli, odwracając motocykl tak, by jeszcze na mnie napierdzieć, dziewczyna postanawia się oddalić.



P.S. Właściwie, dlaczego jej nie zamordowałam? Nie było przecież zakazu!

Przeżyłam niedawno chwile grozy: do pracy przyjęto nową dziewczynę. Jakaś taka dziwna, omija mnie z daleka... Raz zobaczyłam, że wsiada na motor, zaparkowany pod wejściem do biura. Podobnie rytualnie nakłada kask, rękawiczki. Zdębiałam! Może to ta od zakazu??? Postanowiłam sprawdzić, czy motor też kawasaki, bo wiecie, nie poznałabym tamtej, chyba że po kasku i motorze. No to się kiedyś zakradłam do pojazdu... I co za ulga! To nie kawasaki.
Nie zmienia to jednak postaci rzeczy - dziewczę równie chamskie i niekomunikatywne jest, jak tamta motocyklistka. Może to taka cecha gatunkowa?

środa, 5 sierpnia 2015

Zemsta Inpost'a

Dwa posty temu pisałam tutaj o konkursie na zaklęcie otwierające paczkomat Inposta, którego to konkursu niestety nie wygrałam. No to przyszedł czas zemsty za moje lekkie drwiny z wysokiego jury...

Otrzymaliśmy awizo z Inpost. Do odbioru jest przesyłka sądowa dla domownika w oddziale SKOK-u Szefczyka. Ponieważ domownik jest tylko weekendowo w domu, napisał mi w niedzielę upoważnienie do odbioru ważnej dla niego przesyłki.

Zaopatrzona więc w tę "bibułę" pomaszerowałam do nieznanego mi wcześniej miejsca - siedziby SKOK-u. Zostałam zaproszona na krzesło w kolejce. Dwie panie w obsłudze, jeden klient, panie w skowronkach koło niego. Czekam. Czekam. Czekam. Czuję się jak na poczcie, albo gorzej. Może jak w SKOKU? Nie wiem, bo nie bywam, to mój pierwszy raz.
Wreszcie jestem przy biurku pani, która zajmuje się też obsługą poczty InPosta. Podaję jej moje awizo, upoważnienie i dowód. Pani zerka w dokumenty i mówi, że nie wyda mi przesyłki, bo upoważnienie jest nieważne. Nie to nie - myślę - i zabieram się stamtąd. Domownik przyjedzie w weekend to sobie w sobotę odbierze, termin jest do połowy sierpnia na to. Aha, zaraz sprawdzę, jak w soboty tu pracują. Ups, niestety w soboty SKOK jest nieczynny. Buuuuuuuuu.
Wracam niechętnie do pani za biurkiem, by zapytać o upoważnienie - czy notarialne musi być? Nie - pociesza mnie urzędniczka z wyższością - musi być na druku pocztowym, podpisane w obecności pracownika poczty - poucza. Słucham??? - wykrzykuję - jak mam to zrobić, skoro adresat bywa tylko w soboty i niedziele w domu, w soboty nie pracujecie, to kiedy mam go tu przyprowadzić? Jakby mógł tu przyjść, to nie pisałby mi upoważnienia, tylko sam sobie odebrał przesyłkę! 
Pani rozkłada ręce w majestacie ministerstwa głupoty i absurdu: Takie są przepisy, niech pani poczyta na stronie...  Jakoś mało mnie zajmuje, na jakiej stronie mam przeczytać kolejne wypociny ustaw naszych drogich parlamentarzystów. 
Wychodzę trzaskając z bezsilności (nad uporem głupoty) drzwiami.

Przesyłka nie ma więc szans zostać odebrana, ale co tam, przy ponownym wezwaniu i niepodjęciu sąd i tak uzna ją za doręczoną. Wiwat, alleluja. Tylko jak można przejrzeć informacje zawarte w liście, np. datę rozprawy itd? Czarna magia potrzebna, może wymyślę kolejne zaklęcie, otwierające polecone bez upoważnienia?







 P.s. Zastanawia mnie tylko ta wielka surowość przepisów dotycząca odbioru przesyłki, nawet gdy osoba upoważniona ma to samo nazwisko i ten sam adres zamieszkania. Dlaczego więc tych ustawowych reguł nie trzymają się np. komornicy, zabierający dobytek nie tym, którzy są u nich zadłużeni (a wystarczyłoby sprawdzić dowód), ani bankowcy udzielający wysokich kredytów "na gębę" osobom, które podają (nieswoje) imię, nazwisko i numer dowodu osobistego???

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Bociany w hurcie, czyli Podlasie

P1200348

 

Wakacyjnie wywiało mnie tego lata „na ścianę wschodnią”. Planowaliśmy ze znajomymi ten podlaski wypad już od kilku miesięcy: noclegi w agroturystyce, wycieczki rowerowe, uroki degustacji nalewek z niszowej wytwórni. Znajomi cykliści odpadli jednak dosłownie w ostatniej chwili, więc na urlop udaliśmy się w kameralniejszym gronie…

Na początku byłam wściekła, bo to dzięki i dla znajomych cyklistów (dla towarzystwa i Cygan dał się powiesić…) zaplanowaliśmy urlop na totalnym „zadupiu”, prawie przy granicy białoruskiej, w dzikiej puszczy Białowieszczańskiej (jak lubimy ją nazywać). Tak naprawdę wolałabym zwiedzać Roztocze, bo w Białowieszczańskiej byłam przed laty na majówce – a na Roztoczu jeszcze nie. Kiedy więc wyszło na to, że jedziemy właściwie we trzy kobietki w puszczę, w której skazane będziemy wyłącznie na towarzystwo żubrów, ogarnęła mnie złość i przerażenie. 

[caption id="attachment_2854" align="alignright" width="150"]Przerażona żubrem... Przerażona żubrem...[/caption]

Wiązało się to również z nowym (i niepokojącym) dla mnie doświadczeniem kierowania pojazdem przez prawie 600 km (a niewprawiona jestem, bom miejski kierowca, nie dalekobieżny) – stres był więc duży. Jedyną pociechą była zarezerwowana kwatera – raj pod jabłonią wyglądał świetnie i rajsko po prostu. I takim się okazał…

Suma sumarum już po dwóch dniach pobytu chciałam słać dziękczynne smsy tym wymiksowanym cyklistom, by im serdecznie podziękować za wybór miejsca na odpoczynek. Jedynie wrodzona oszczędność mnie powstrzymywała, bo zmieniłam taryfę i smsy mam płatne. Raj pod jabłonią w Lewkowie Starym to wypasiona agroturystyka z wielkimi wygodami oraz "naturalnymi" atrakcjami w postaci np. stada bocianów, pasących się po deszczu (oraz około

[caption id="attachment_2855" align="alignleft" width="150"]Pasą się po deszczu pod naszym domem Pasą się po deszczu pod naszym domem[/caption]

5-tej rano) tuż pod naszymi oknami. Czekałam, kiedy zaczną stukać dziobami w szybę, domagając się porannej kawy i Timesa… Bocianów w okolicy było generalnie jakieś zatrzęsienie. Dopiero po powrocie do Wrocławia dowiedziałam się, że latoś w boćki obrodziło, bo w wielu regionach naszego cudnego kraju te ptaki są obecne w ilościach hurtowych. Podlaskie mnie urzekło do cna – sielskie widoki drewnianych chałup, cerkwie, bociany, rzeczki wijące się

[caption id="attachment_2866" align="alignright" width="300"]Chata na szlaku otwartych okiennic, akurat nie drewniana, ale te zdobienia! Chata na szlaku otwartych okiennic, akurat nie drewniana, ale te zdobienia![/caption]

meandrami wśród pachnących, kolorowych łąk. Wszechobecna jest tu piosenka rosyjska (albo białoruska – nie odróżniam), co mnie, dziewczynę „z zachodu” mocno dziwiło, ale to inna od "mojej" Polska przecież. Nie ma tu rusofobii, jest rusofilia, a otwartość i serdeczność ludzi jest wręcz legendarna. Wielu mieszkańców przyznaje się do białoruskich korzeni i normalne jest, że np. w galerii w Tykocinie podziwialiśmy (a nawet nabyliśmy jeden obraz) wyłącznie dzieła artystów białoruskich lub tam kształconych.

IMAG1257 P1200390 P1200343

Wracając jednak do atrakcji „naturalnych” opowiem o rzeczce - Narewka przepływa przez Lewkowo Stare, podążając do Narwi, do której wpada kilkanaście kilometrów powyżej wsi. W Lewkowie jest przystań "U Ireny", gdzie można przenocować (nam to nie było potrzebne) i wynająć kajak. W okolicy (np. w miasteczku Narewka, oraz w Hajnówce) jest wiele biur turystycznych, specjalizujących  się w organizowaniu turnusów kajakowych, nawet tygodniowych.

My popłynęłyśmy z  Gosią tylko na dwugodzinną przejażdżkę Narewką. Nie mamy kompletnie doświadczenia w prowadzeniu kajaku, ale zachęciła nas uroda rzeczki i jej głębokość nieprzekraczająca 1 metra. Odziane w kamizelki dzielnie przemieszczałyśmy się do punktu zbornego, skąd miano zabrać nas i kajaki w drogę powrotną. Miałam robić zdjęcia, film ze spływu, ale ponieważ jakieś 150 razy lądowałyśmy w szuwarkach, czasu ledwie starczało na pstryknięcia migawki. Widoki były cudne, ramiona wytężone i potem nieco obolałe, nogi pokąsane przez gzy, ale co tam! Wrażeń moc.

P1200502 P1200505

[caption id="attachment_2859" align="alignright" width="300"]Irena woduje nam kajak. Przy udziale Gosi. Irena woduje nam kajak. Przy udziale Gosi.[/caption]

Doniosłam jedynie Irenie, że kajak ściąga na prawo i trzeba dać koła do wyważenia… W nagrodę Irena pokazała nam swój warsztat tkacki, ustawione ma w pokoju dziennym krosna, na których wyczarowuje narzuty, chodniki, obrusy… Coś pięknego i kosztownego, ale to ręczna, żmudna robota. Jej mąż i syn są natomiast zdunami – jakie cudne piece w domu postawili, to joj!

[caption id="attachment_2862" align="alignleft" width="224"]Puszcza Puszcza[/caption]

Atrakcji turystycznych jest w ogóle w okolicy bez liku, z oczywistych powodów nie korzystałyśmy ze wszystkich, ale np. odwiedziłyśmy uroczą Białowieżę. Oprócz wizyty w Parku pałacowym (car tu bywał!), zakupie miodu z płatkami róży i bławatków oraz przejażdżki małą ciuchcią traktorową z leśnikiem-gawędziarzem - zwiedziłyśmy też inne miejsca, np. restauracje, w której podano nam smaczny obiad z babką ziemniaczaną (lokalny specjał), a potem w kolejnej kawiarni degustowałyśmy regionalny wypiek – Marcinka. Białowieża zatem została zaliczona, chociaż żywego żubra nie chciałam oglądać. 

Pognało nas też do Tykocina – zawsze chciałam zwiedzić drugą w Koronie synagogę. Miasteczko jakby zatrzymane w czasie – urokliwa atmosfera, synagoga w barokowym stylu świetnie zachowana i piękna restauracja tuż obok, w której podano nam specjały kuchni żydowskiej. A w galerii sztuki takie dzieła, że dech zapiera. Ludzie tu żyją niebywale (artystycznie) uzdolnieni. W sumie nic dziwnego – obcują na co dzień z takim pięknem…

P1200540

W Hajnówce trafiliśmy w parku miejskim na jarmark żubra. Czego tam nie było! Dwóch mnichów sprzedawało jogurt, śpiewały ludowe zespoły, można było nabyć cycatą babę z gałganków (na szczęście - ponoć lokalny zwyczaj. Im większy biust, tym większe szczęście). Oczy rwały rarytasy wschodniej proweniencji (tatarskie itp.), jak baklawa na przykład. Nie trzeba więc wypuszczać się na urlop do Turcji czy Grecji, by spróbować tego przesłodkiego specjału. Wystarczy przyjechać w podlaskie…

Odwiedziłyśmy też ojca Gabriela, który żyje w jedynym w Polsce prawosławnym skicie (pustelni) nieopodal Odrynek. Wyprawa była częściowo piesza, dotarłyśmy do uroczyska – bagiennej wyspy otoczonej Narewką, na nogach, po drewnianym pomoście zbudowanym przez pustelnika.

[caption id="attachment_2865" align="alignright" width="200"]Cerkiew ojca Gabriela Cerkiew ojca Gabrie[/caption]

[caption id="attachment_2864" align="alignleft" width="150"]Brama do pustelni Brama do pustelni[/caption]

W skicie oprócz nas była tylko jedna dziewczyna z pątników (jeśli można nas tak nazwać…) – Krakowianka, która wędrowała do pustelni polami z niemowlęciem w chuście, a którą spotkałyśmy wcześniej, gdy naradzałyśmy się, jak obejść cztery byki pasące się przy drodze, które wyraźnie się nami interesowały. Ta dzielna młoda matka, wysunąwszy pierś do przodu utorowała nam drogę, stosując jedną prostą zasadę: iść i nie patrzeć na zwierzęta…

Ojciec Gabriel przywitał „siostry z Wrocławia” bardzo serdecznie i poprosił swojego wiernego, Włodzimierza, by nas oprowadził po  pustelni. Oprócz pokazania nam cerkwi, czasowni (taki mały ołtarz z ikona św. Antoniego), drewnianego domku z wygodami dla dostojników kościelnych, stołówki, toalet i domu samego ojca Gabriela (który od początku żyje tutaj w takim jakby wozie Drzymały), Włodzimierz dużo opowiadał o ojcu i historii tego miejsca. Zwiedzanie zajęło nam 2 godziny. W budynku, w którym korzysta się ze święconej wody (nie pamiętam, jak to się po prawosławnemu nazywa) zobaczyłam wielki ciemny, porowaty kamień. Wysoki na około 80 cm. To podobno największy w Polsce meteoryt. Niestety, nie można było robić zdjęć, bowiem jak twierdził Włodzimierz kuszą one potem różnych złych ludzi i ojciec Gabriel ma poważne kłopoty - jest w skicie napadany.

Z tego powodu cały teren jest monitorowany. Ponadto przez cały czas pobytu w pustelni towarzyszył nam odgłos pracującego agregatu prądotwórczego i smakowite zapachy kuchenne. Podobno prąd potrzebny jest ojcu do ładowania komórki, bo tak poza tym elektryczności w pustelni nie używa. Ojciec Gabriel jest archimandrytą, który wybrał proste życie w skicie. Produkuje tu 5 herbatek ziołowych  i miód. Miodu nie nabyłyśmy, za to herbatki – i owszem. W cerkwi i tzw. stołówce zadziwił nas kunsztowny wystrój wnętrz, zwłaszcza ikonostasy oraz ikony – niektóre pisane nawet na górze Atos i gdzieś pod Moskwą. Gabriel to ma kontakty!

Z pustelni wracałyśmy do naszego raju tą samą droga, byków na szczęście już nie było.

Odwiedziłyśmy jeszcze potem Białystok, zwiedzając śliczną starówkę i pałac Branickich. Gdzie myśmy zresztą  nie były! Najczęściej jednak (statystycznie rzecz biorąc) w... szuwarkach. Urlop był krótki, ale dość  intensywny i pełen krajobrazowych oraz kulturowych wrażeń. Jaka piękna ta Polska!