piątek, 28 lutego 2014

Zupa selerowa kontra pączki

Wczoraj umówiłam się po południu  z przyjaciółką na pączkowanie. Jednak po skonsumowaniu w pracy kilku sztuk (strach się przyznać) chęci na słodkości już  w okolicy godz. 17-tej nie miałam.

Jako że umówiłyśmy się w lokalu serwującym włoską kuchnię, zamówiłam coś poważniejszego od deseru. Moje oko przyciągnęły zupy - wśród nich krem selerowy z gruszką.

Dostałam wielki talerz wspaniałej, gęstej zupy, w której pływały kawałki słodkiej gruszki. Rewelacja! Myślę, że zupa jest łatwa do samodzielnego wykonania (zaglądałam już do sieci - przepisów od metra), ale trzeba uważać na składniki. W mojej nie było raczej ziemniaków ani pora. Może była też pietruszka (korzeń), i gruszka ugotowana z warzywami, a potem zmiksowana. W każdym bądź razie nie wyczułam też sera pleśniowego, ani parmezana, a kluczowy był właśnie dodatek skarmelizowanej lub przesmażonej na maśle gruszki, pokrojonej w kawałki. Zupa była ozdobiona w poprzek talerza paseczkiem mielonego pieprzu kajeńskiego.

Nie wiem, czy to zasługa selera czy zielonej kawy, którą piłam wczoraj w ilościach hurtowych, ale pomimo zjedzenia wczoraj aż 3 pączków, dziś rano ważyłam ponad 600 g mniej... Niech żyje seler, to żaden feler (w diecie)!

poniedziałek, 24 lutego 2014

W Carcasonne dają dobrze zjeść!

W minioną sobotę mieliśmy coś do załatwienia w Paczkowie, wybraliśmy się więc na wycieczkę. Dopiero jadąc do tego miasteczka, położonego ponad 100 km od Wrocławia w kierunku południowo-wschodnim, wyczytałam, że nazywane jest „małym (albo śląskim) Carcassonne”. No to mieliśmy okazję do porównań, zwłaszcza że w prawdziwym, francuskim – byliśmy latem 2012 roku.

Carcasonne jest niesamowitym miejscem, które zwiedzaliśmy w  pewien lipcowy poranek. Starówka, leżąca na małym wzniesieniu nad rzeką Aude, otoczona wysokimi murami z blankami (podwójny pierścień) i basztami (53 sztuki!) wygląda trochę jak scenografia jakiegoś baśniowego filmu o czarownicach. Wewnątrz murów toczy się turystyczne życie, przewalają atrakcje: można pojeździć bryczką wzdłuż fortyfikacji, którą ciągną przepięknie odziane w koronkowe czepeczki konie, posłuchać muzyki wygrywanej na niespotykanym instrumencie: hangu (rodzaj metalowej miski, a dźwięki kosmiczne się wydobywają), wałęsać się labiryntem uliczek i sklepików, zwiedzać serce miasta – czyli zamek, bazylikę z niesamowitymi witrażami itd. Część tych malowniczych murów pochodzi z - uwaga – 100 r. p.n.e! W VI w., kiedy miasto zajęli Wizygoci umocnili jeszcze bardziej fortyfikacje. W VIII w. miasto przejęli Saraceni, potem znów należało do kogoś innego. Popadło wreszcie w totalną ruinę i chciano je rozebrać, ale w XIX w. dzielny architekt Eugène Viollet-le-Duc dokonał spektakularnej rekonstrukcji, która ma więcej wspólnego z baśnią, niż rzeczywistym wyglądem miasta wcześniej… Ale jest to malownicza rekonstrukcja, atrakcja głównie turystyczna, więc się nie czepiajmy...




Błąkając się uliczkami Carcassonne zgłodnieliśmy bardzo, więc zajrzeliśmy do jednej z licznych tu restauracyjek i knajpek. Spodobało nam się położenie lokalu – dysponowało bowiem wielkim patio z ogromnym platanem pośrodku, który niczym parasol dawał cień i schronienie zgłodniałym i znużonym wędrowcom. A upał był przeokrutny, tymczasem na stołach stały tu butelki po winie, wypełnione… chłodną wodą. Ambrozja. Jak się później okazało, woda była bezpłatna, a butelki uzupełniane błyskawicznie przez kelnerów wodą… z kranu. Bo we Francji pija się wodę z kranu, chyba że ktoś chce się perrierować, to proszę bardzo, płać kilka euro za małą butelczynę. Tu, w tym uroczym miejscu  przyszło nam zdegustować specjał langwedocki, a dokładniej nawet carcasoński, mianowicie cassoulet. Danie to ciężkie, fasolowo-mięsne, na pewno nie na upały, ale trudno – byliśmy w jego kolebce, zatem narażając się na pełne dezaprobaty spojrzenia kelnerów zamówiliśmy wrzące danie z pieca. To biała fasola z dodatkiem jagnięciny i kaczych nóżek, obficie podlana winem, zapiekana w piecu. Danie szalenie pożywne, wystarczyło nam już do wieczora – nie byliśmy w stanie nic więcej tego dnia zjeść. Ale smakowało!


Uzbrojeni w te francuskie wspomnienia kulinarno-klimatyczno-zabytkowe, dojeżdżamy do Paczkowa. Nigdy tu nie byliśmy, jakoś tak się nie  złożyło... Miasto nie leży na wzgórzu, ale jest podobnie jak Carcassonne otoczone murami, o długości 1200 metrów, z kilkoma (19) basztami. Mury z kamienia łamanego, częściowo ozdobione drewnianymi balustradami i balkonami - zachwycają. To oczywiście dość dalekie podobieństwo do francuskiej perełki, ale miłe oku.
Po załatwieniu sprawy, która nas tu sprowadziła zaczynamy zwiedzać miasto, ponoć Pawła Kukiza... 
I zachwycamy się coraz bardziej! Paczków młodszy jest o jakieś 1400 lat od Carcassonne i 4-krotnie mniejszy, jednak ufortyfikowany też podwójną linią murów, z zachowanymi 19 basztami i 3 wieżami obronnymi, nawet „domem kata”. A średniowieczny układ urbanistyczny jak zmumifikowany – dokładnie też jak w Carcasonne. Miasteczko ma XIX w. planty miejskie (powstałe w miejscu dawnej fosy), pełne obecnie platanów z gniazdami kruków i kawek (ha, od razu ten platan w restauracji karkasońskiej mi się przypomina...). Spacerowanie tam jest dość niebezpieczne ze względu na ptasią amunicję... Obchodzimy jednak dzielnie mury, mijamy zdewastowany stary cmentarz – całkiem jak w Carcasonne, gdzie też położony jest poza murami miasta. Zdjęcia paczkowskie były robione w odmiennych warunkach pogodowych, pewnie lazurowe niebo w Carcasonne bardziej Was zachwyci...




Wygłodniali trafiamy do trattorii-pizzerii nieopodal Bramy Nyskiej (nie, to nie ta widoczna u góry, o nazwie Carcasonne...). Nikogo nie ma we wnętrzu, jest sobota przed 14.00. – hm, dziwne. Nie poddajemy się jednak, a kelnerka zapewnia nas o bogatym wyborze dań. Faktycznie menu jest dłuuuuuuuuuugie, decydujemy się na zestaw dla dwojga za 49 zł. Czekamy około 20 minut, ale okazuje się, że będzie deja vu, bo w Carcassonne zjedliśmy świetnie, a w Paczkowie – jeszcze lepiej!

W zestawie znajduje się „ątre” w postaci półmiska sałaty z czarnymi oliwkami, do tego 4 grzanki czosnkowe i serowe. 

Po przystawce wjeżdża półmisek mięs: 2 kotlety schabowe z ogórkiem konserwowym i papryką, 2 filety z kurczaka z grilla, spora porcja gyrosa drobiowo-wieprzowego. Do tego sosy: tzatziki i myśliwski, półmisek z pieczonymi ziemniaczkami i frytkami. Nie jesteśmy w stanie zjeść całej porcji. Wszystko świeże i smakowite, pytamy kelnerkę o kucharza/kucharkę – okazuje się, że to młodziutka, 22-letnia dziewczyna. A z jakimż sercem wszystko przyrządzone! Nie za wymyślne, ale i nie przaśno-siermiężne, takie akuratne. Powiedzmy szczerze, że cassoulet też nie jest jakąś szczególnie wykwintną potrawą...
Konkluzja jest jedna: w Carcasonne, i tym prawdziwym, i w tym śląskim – dają dobrze zjeść!










czwartek, 20 lutego 2014

Walenty i trzy kobietki, a czasem pięć

Ale mam refleks szachisty, przypomniałam sobie bowiem pewną Walentynkową sytuację...

Na walentynki od kilku lat wybieramy się we czwórkę: mój mąż, ja, moja mama (czyli teściowa Andrzejka, od kilku lat wdowa) i nasza przyjaciółka, Gosia - odkąd porzuciła swego Włocha po 23 latach życia w Słonecznej Italii, singielka w Polsce.

Andrzejek zaprasza nas z reguły na kolację albo inne atrakcje - zależy od okoliczności. Opisywana sytuacja miała miejsce na Zamku Topacz, gdzie zarezerwowaliśmy stolik na 4 osoby. Przyjeżdżamy, nastrój wieczorowo-erotyczny, przy stolikach wyłącznie pary, świece, kwiaty, wszyscy patrzą sobie miłośnie w oczy. Podchodzi do nas maitre i pyta o naszą rezerwację. W tym samym momencie dostrzegam  znajomą twarz. Koleżanka, która kiedyś pracowała w wydawnictwie! Witam się z nią serdecznie, ponieważ siedzi przy takim recepcyjnym stoliku z drugą kobietą, pytam co tu robi, a on a na to, że... pracuje, bo jest menedżerem na zamku. No to ja podtrzymuję rozmowę i zdradzam, że przyjechaliśmy właśnie na walentynkową kolację i przedstawiam koleżankę "moim", a potem jej z kolei moich towarzyszy:

- To jest, Asiu, mój mąż, to moja mama, a to... moja przyjaciółka....i kochanka mojego męża!

Nie wiem, co mi wpadło do głowy, wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy, z mężem i kochanką włącznie. Asię zamienioną w słup soli zostawiliśmy, i zaudaliśmy się do stolika. Dopiero jak usiedliśmy ryknęliśmy wszyscy takim śmiechem, że oburzone zakochane pary prawie zaczęły na nas "sykać". Byliśmy jedyną czwórką na sali, w dodatku nietypową - tylko jeden men i 3 kobitki.

Wiele, wiele lat wcześniej, gdy podróżowaliśmy tylko we dwójkę, często bywało tak, że Andrzej był jedynym facetem w babskim gronie. Zawsze bowiem poznawaliśmy kogoś na tych wyprawach: albo małżeństwa, ale częściej - pary przyjaciółek. W Tunezji kiedyś poznaliśmy się z dwiema parami dziewczyn, z którymi wybieraliśmy się czy to na plażę, czy to na zakupy na suku, czy też wycieczki po pustyni etc. Nigdy nie zapomnę nieukrywanego podziwu, jakim darzony był Andrzej przez Arabów - poklepywali go po ramieniu, gratulowali, nazywali bossem- nie dali spokojnie przejść, chcieli z nim gadać, handlować i Bóg wie, co jeszcze - tylko dlatego, że prowadził stadko 5 bab...

Podobne sceny podziwu przeżywaliśmy w Maroku, gdy Andrzej stale prowadził 4 kobietki (oprócz mnie, mojej mamy, Gosi, była jeszcze jej mama). W takim kwintecie podróżujemy zresztą od 5 lat i nieodmiennie budzi on zachwyt męskiej części świata wyznania muzułmańskiego...

Osobną kwestią jest uwielbienie, jakim darzą mojego męża wszystkie matki, ciotki, nie mówiąc o przygodnie poznanych współtowarzyszkach podroży. Najciekawsze jest to, że mój mąż nigdy o niczyją sympatię czy uwielbienie nie zabiega. On po prostu JEST. Ale jaki on jest, baa!



poniedziałek, 17 lutego 2014

Kwiatożerca

Nie miałam czasu zrobić mężowi kolacji, zajęta czymś byłam, po godzinie sobie przypomniałam, więc pytam go:
- Andrzejku, i co sobie zjadłeś na kolację?
- Aaa, zrobiłem sobie kromkę chleba z cebulą...
- Z cebulą? - pytam zdziwiona - Przecież  w lodówce "tego kwiatu pół światu" - oznajmiłam, mając na myśli, że i wędlinka była, i sery różne, a on tak zwyczajnie...
- Kwiat to ja będę jutro jadł, dzisiaj miałem ochotę na cebulę!

Komentarz do zdjęć u dołu:
coś mi się wydaje, że to ja jestem kwiatożercą, i to większym od Andrzejka. Oto dowody!



niedziela, 16 lutego 2014

Wszystkie moje (dochodzące) koty...

Będąc osobą leniwą, wygodną i dość egocentryczną nigdy nie zdecydowałam się na posiadanie dzieci, ani zwierząt (w domu). Jedni i drudzy wymagają bowiem poświęcania im maksimum uwagi, energii, troski, dzielenia się emocjami i zmuszają niejako do przejęcia odpowiedzialności za ich los, co przychodzi mi z trudem. 

Uwagę bowiem lubię dzielić na wiele "obiektów" (np. również na dobrą książkę, film albo muzykę), energię spalam w podróżach i w interesującej pracy, troską otaczam wiele istot, a nawet roślin, przedmiotów, budynków, krajów, regionów, nie mówiąc o Ziemi (przez duże zet), emocje dzielę nawet z pluszowymi zabawkami, a branie odpowiedzialności za kogoś, gdy sama za siebie nie jestem w pełni odpowiedzialna - no, to już niewykonalna sprawa!
Tak więc z dziećmi mi się udało - kilka naprawdę przemiłych maluchów, które pojawiały się znajomym czy w rodzinie byłam w stanie tolerować... przez godzinkę. Zwierzaki też były fajne - u kogoś. Pogłaskać, pobawić się - OK. Tak więc schodziłam im z drogi. Ale to zwierzaki postanowiły poddać mnie próbom na człowiekowatość. Czemu o tym piszę? Bo jutro jest Dzień Kota.


Pierwszy zwierzak pojawił się, kiedy przeprowadziliśmy się do nowego miejsca. Mieszkamy na zacisznym osiedlu i mamy kawałek ogródka. Późną jesienią pojawił się bury kotek, który był chętny do kontaktów z człowiekiem. Nie bał się mnie i zareagował na zaproszenie do domu (mieszkam na I piętrze). Podałam mu mleko, wypił, grzecznie podziękował i stanął przy drzwiach, by go wypuścić. Jego wizyty powtarzały się przez kilka tygodni. Nazwałam kotka Zosią (bo taka mądra, z greki -  Sofija), uznałam, że to koteczka.
Doskonale wiedziała, kiedy przyjeżdżam z pracy - zawsze czekała na mnie, pojawiając się jak spod ziemi przy samochodzie, biegła pod drzwi domu, na klatce schodowej gnała na piętro i czekała, aż otworzę mieszkanie. Wchodziła, rozglądała się dyskretnie, biegła do kuchni, w której dostawała miseczkę (zaczęłam kupować kocie żarcie!!!!). Po konsumpcji chwilę się pobawiła (nigdy nie wychodziła z jadalni, mimo że mieszkanie ma jeszcze wiele innych pomieszczeń), nie pchała się na kolana i nie prosiła o pieszczoty. Pobyła np. pół godzinki i kierowała się ku drzwiom wyjściowym. Kiedyś, w jakiś szczególnie mroźny dzień zwyczajnie żal mi się jej zrobiło  i postanowiłam przetrzymać ją przez noc w domu. Całą tę noc obie nie spałyśmy - ona z niepokoju w nowym miejscu, a ja razem z nią. Wreszcie o szóstej nad ranem, umordowany Andrzej wypuścił ją wreszcie. Kiedyś przypadkiem zamknął ją w garażu, bo Zosia powitała go, pojawiając się swoim zwyczajem jak spod ziemi, gdy parkował, niestety nie widział jej, zamknął garaż, było już ciemno - jak to zimą. Dopiero następnego dnia rano, gdy otworzył garaż, by wyjechać do pracy, przerażona Zosia rzuciła się do wyjścia prawie go tratując...
Bardzo mi się ten układ podobał - taki dochodzący kotek. Przyjemności sporo, a obowiązków - dużo mniej. Po krótkim kontakcie można wrócić do domu, w którym panuje błogi spokój: nikt nie płacze, nie ryczy, nie miauczy, nie domaga się nakarmienia, przytulenia, usunięcia kleszczy, wszy, opatrzenia ran, pocieszania itede itepe. Można zanurzyć się w książkę, pobyć ze sobą, zaplanować nową fascynującą podróż, spotkać się z przyjaciółmi.
Wracając do Zosi: szykowaliśmy się do którejś Wigilii. Ponieważ zawsze robimy ok. 10 kg ryby, już się cieszyłam, jakie używanie będzie miała Zosia. Nic jednak nie wyszło z planów nakarmienia jej świątecznym karpiem, bo tak jak się pojawiła, tak zniknęła - bez ostrzeżenia i bez pożegnania. Było mi smutno i kociopusto. Po roku doszłam do wniosku, że może już dorosłam do posiadania kota, który wymaga znacznie mniej uwagi i czasu, niż pies. Postanowiliśmy więc sobie kotka nabyć.

I tak w naszym domu pojawiła się Balbinka (to cudo po lewej). Już po kilku dniach wiedziałam jednak, że moje życie strasznie i nieodwracalnie się zmieniło. Byłam w szoku, stresie, bo wszystko (np. mój rytm dnia) było inaczej, inne, nie takie, jak lubiłam. Nie czułam się z tym komfortowo, mimo że za Balbinką przepadałam i się uganiałam. 
Ona za to mnie totalnie olewała, gryzła i drapała, natomiast upatrzyła sobie Andrzeja, którego obdarzyła miłością bezwarunkową. Cały czas przesiadywała na nim, spała w jego butach (rozmiar 45), gdy wchodził do domu biegła mu na spotkanie i nie odstępowała na krok, mimo że mój mąż nie poświęcał jej specjalnie dużo uwagi. Był jak wielki kot - jakiś lew albo tygrys, który łaskawie dawał na sobie poleżeć, nie warczał, nie torturował pieszczotami. Prawie jej nie dotykał, ale widocznie zaspokajało to Balbinkową potrzebę kontaktu i oddalenia. Ja byłam bardzo nieszczęśliwa, nie wiedziałam, co mam teraz zrobić - przecież nie wyrzucę kota z domu? Nikomu się nie przyznawałam do moich wewnętrznych rozterek, ale z upływem dni było coraz gorzej. 
Na szczęście (dla mnie) po ok. miesiącu mieszkania z Balbinką u Andrzeja rozwinęły się objawy tak silnej alergii, że musiał używać inhalatorów, dostał egzemy na dłoniach, kasłał, miał wciąż katar, załzawione oczy, a na sporcie go wręcz zatykało. Testy alergiczne wyjaśniły jedno: albo on albo Balbina w domu. Wybrałam jego. I to z jakąż ulgą! A Balbince znaleźliśmy zastępczy dom i tyle. Wyleczyłam się z chęci posiadania zwierzaka w domu. Nie chcę na moje ścieżki wpuszczać jeszcze kogoś (wystarczy, że dzielę je od 26 lat z mężem).

I znów minęło parę lat, przyszła wiosna, ciepły maj. I znów przed moim domem, na ulicy pojawił się kotek, rudy tym razem, jakiś 5-miesięczny (na prawo to wręcz historyczne zdjęcie z tych pierwszych spotkań!). Bosz, jaki był śliczny i milutki. Myślałam, że jest czyjś, ale następnego dnia znów przyszedł i przez kolejne...
No to zaczęliśmy ten sam rytuał, co z Zosią - tym razem jednak nie mogłam go zaprosić do domu, bo alergia Andrzeja nie została nigdy wyleczona do końca, więc Rysiu (bo to był samiec!) tak samo mnie witał, biegł pod drzwi na piętrze, czekał, aż przygotuję miseczkę, wychodziłam z nią do niego i schodziliśmy  z powrotem na dół, dawałam mu jeść albo przed domem albo w ogrodzie, w którym mamy "domek toskański". Rysiek rozgościł się na naszej posesji na dobre. Malowniczo układał się na ogrodzeniu, czekając na wyżerkę, czaił się w ogrodzie, pod samochodami sąsiadów. Reagował też na wołanie po imieniu. Kocim zwyczajem pojawiał się jak spod ziemi o porze powrotu z pracy (od dawna podejrzewam, że koty mają zegarki), poznawał samochód po kolorze, dźwięku silnika - cholera wie po czym, ale bezbłędnie to robił. Raz podejrzałam go, jak czytał z zajęciem numery rejestracyjne!!!!. Przez całe lato, gdy dużo się działo w ogrodzie, towarzyszył wszystkim naszym grillom, imprezom, spotkaniom czy zwykłym dniom "pracy w ziemi". Zwłaszcza z mamą lubili sobie poszaleć na rabatkach, albo powylegiwać się na słońcu lub też bawić się wyskakując na człowieków z iglaków.
Kontakt z Ryśkiem dawał nam wszystkim wiele radości i śmiechu.  Mamę zawsze zadziwiało, że kot ją poznaje - latem przychodziła sobie popracować na ogrodzie, gdy my byliśmy w pracy, szła zawsze od innej strony ulicy (bo nie mieszka z nami) i Rysiek potrafił ją wypatrzyć z daleka, poznawał ją, podbiegał jak piesek, przyprowadzał do naszej furtki i pędził na ogród, doskonale wiedząc, z kim ma do czynienia... Gdy szła zima, Andrzej zrobił dla Ryśka domek, w którym mógłby się chronić przed mrozem - nigdy wprawdzie z niego nie skorzystał, nigdy też nie dowiedzieliśmy się, gdzie naprawdę mieszka, ale pojawiał się codziennie, przez okrągły rok. Podrósł, zmężniał. Bywało, że mama cichaczem pod naszą  nieobecność wpuszczała Ryśka do domu, by się powylegiwał na fotelu, co też z przyjemnością czynił. (Biedny Andrzejek nie wiedział nigdy, czemu zaczyna nagle tak kichać siedząc przed telewizorem...). No i po roku, też w maju - Rysiu zniknął na zawsze z naszego życia.

Koty są pięknymi i fascynującymi istotami. Przekonałam się o tym na własnej skórze, a dwa dni temu przypomniał mi o tym niezwykły film: "Życie Pi". Wprawdzie występuje w nim ten większy kot - tygrys bengalski, ale jego niezależność i duma to esencja kociej natury. Budzi ona we mnie niesamowity respekt.

Telewizor inwalida

Jesteśmy na pchlim targu.  Przechodzimy koło stoiska z różnymi gratami, jakiś klient zachwyca się na całe gardło towarem:

- No nie, kurczę, pierwszy polski telewizor, to klejnot jest! Panie, - zwraca się ów klient do sprzedawcy - a on chodzi?

- Nieeee, trzeba go nosić! - informuje sprzedawca starych telewizorów...

wtorek, 11 lutego 2014

Jestem jedyną chętną do fikania seniorką w całym mieście...

Znów się dowartościowałam: jestem jedyna, niepowtarzalna i wyjątkowa. 

Zakupiłam sobie na grouponie po bardzo okazyjnej cenie karnet na 8 wejść do Aquaparku we Wrocławiu, na zajęcia z hydrocyclingu - ale uwaga - DLA SENIORÓW (czyli osób po 50. roku życia). Okropnie mnie to określenie wkurza, ale dostrzegłam pozytywy zajęć tylko dla staruszków po tym, gdy młodsza ode mnie o rok przyjaciółka (lecz już też po 50.), która ma wymiary modelki (czyli wieszaka, bo przy wzroście 175 cm nosi 36 rozmiar) - przestała chodzić na fitness w jakimś klubie, bo były tam same smarkule, które wciąż uważnie jej się przyglądały w oczekiwaniu, że w czasie zajęć: wyleci jej sztuczna szczęka, odkręci się noga albo wypadnie oko. Deprymowało ją to wielce, więc przestała uczęszczać. Swoją drogą, głupio, "trzeba mieć fantazję, babciu". Myślę więc sobie: wybiorę zajęcia dla seniorów - może będę najmłodsza? I dzięki temu cholernemu seniorstwu (chociaż kością mi w gardle stoi) za pół darmo na fajne zajęcia sobie pochodzę.

No to poszłam dziś na pierwsze fikanie w wodzie, czyli jazdę na rowerze ustawionym w basenie, bo pasował mi wtorek, 20.00. Podążam do recepcji w tym cudnym obiekcie pełnym wody, a pani wytrzeszcza na mnie oczy jakby ducha zobaczyła i oznajmia:

- Ale... nie ma dziś zajęć, bo... nikt się nie zapisał...

- Jak to, przecież ja się zapisałam, już 2 tygodnie temu, tylko mi coś wypadało w kolejne wtorki i dopiero dziś dotarłam.

- Ale nie może być zajęć dla jednej osoby... Na wtorki nikt się nie zapisał.

- No dobrze, to kiedy jakaś grupa seniorów pedałuje, może się dołączę?

- Kiedy chodzi o to, że tylko w piątki o 19.00... Więcej grup nie ma... Nie wiem, jak to się stało, ale chyba nie ma chętnych na te zajęcia.

Tu słowo wyjaśnienia: zajęcia dla seniorów miały odbywać się od wtorku do soboty w godzinach wieczornych - terminy były do wyboru.  Ale piątek wieczór - to dla mnie świętość! Czas zabawy, picia wina, imprezowania, luzowania się, a nie fikania w wodzie! Piątki odpadają! Za piękne są (kto wie, czy nie piękniejsze od sobót nawet!), by się fitnessować.

Ja pitolę, wygląda więc na to, że w całym 700 tysięcznym mieście jestem JEDYNĄ SENIORKĄ, która chciała poświęcić wieczorny czas na pedałowanie w wodzie!!! Czuję się naprawdę wyjątkowo... A poniżej Fikająca seniorka, tyle że 10 lat później...

Monstrum, suszone pomidory i czosnek

Pisałam już o tajemniczym zwierzu, które grasuje w moim ogrodzie i zżera wszystko bez wyjątku - to znaczy, z rzeczy, które wykładam mu na talerzyku, sądząc że karmię koty sąsiadów.

Najpierw wątpiłam, że to kot, nazwałam więc je monstrum spodziewając się, że na wiosnę natknę się na stwora wielkości hipopotama, z głową żyrafy itd. Potem widziałam monstrum posilające się - i było niewątpliwie kotem, od wczoraj jednak mam znowu wątpliwości. Czy jakiś kot zje ze smakiem (bo nie został ni okruszek) resztki potrawy pt: makaron żytni z suszonymi pomidorami, czosnkiem i pietruszką, okraszony kawałkami tuńczyka - tym bardziej, że my ludzie nie jedliśmy tego ze smakiem????

Dodaję przepis do mojej antyksiążki kucharskiej. Sama go wymyśliłam, ale inspirowałam się wysublimowanymi przepisami blogerki kulinarnej: MAMAŁYGI. Jednak nie obciążam jej żadną odpowiedzialnością za danie, które powstało w mej łepetynie i które zepsułam na maksa. Mamałyga odpowiedzialna jest tylko za to, że chce mi się gotować smacznie i dietetycznie.



Oto mój wymysł (porcja na 3 osoby):

- 300 dkg makaronu żytniego razowego

- mały słoik suszonych pomidorów w oleju

- papryka czerwona

- mały por

- ząbek duży czosnku

- puszka tuńczyka w sosie własnym,

- zioła prowansalskie,

- zielona pietruszka

Gotujemy makaron według przepisu na opakowaniu - uwaga, skurczybyk jest długo twardy, a potem nagle robi się z niego miazga. W tym czasie podsmażamy na oliwie paprykę pokrojoną byle jak, czosnek i pora pokrojonego w krążki. Odcedzamy kluchy i wrzucamy ponownie do garnka, w którym się gotowały. Dodajemy zasmażone warzywa, pomidory pokrojone w mniejsze cząstki, wlewamy olej z pomidorów oraz tuńczyka. Mieszamy delikatnie (co z tego, skoro już się wszystko rozwaliło?) i posypujemy ziołami oraz pietruszką.

Usiłujemy jeść, ale dziwnie rośnie w ustach. Makaron jest za suchy, myślę, że brakuje tu sosu, mokrej omasty - albo pomidorów, albo ajvaru.

No i teraz nie dziwcie się, że ja się dziwie, iż  monstrum to zjadło do cna. TO NIE MOŻE BYĆ KOT!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Grobowce-piramidy, przebiśniegi, sos Dijon i młode złoto... Kamila

Miniona niedziela wpisała się do moich osobistych annałów, bo pobiła rekordy atrakcyjności. Ale po kolei.

Wiosnę czuję już w powietrzu, więc mnie nosi. Tym razem zorganizowałam miniwyprawę do Rożnowa, by obejrzeć unikalny grobowiec w kształcie piramidy, pochodzący z XVIII wieku, a należący do pruskiej rodziny von Eben (w innych źródłach: Oben). Grobowce to bowiem to, co tygryski lubią najbardziej!



Wieś znajduje się około 150 km na północny wschód od Wrocławia, w województwie opolskim, w powiecie wołczyńskim. Piramida ukrywa się na terenie drewnianego kościółka z XVIII w, schowana za nim. 



Ten ostatni zaś został ufundowany przez Gottlieba Friedricha von Eben, właściciela Górnego Rożnowa (i piramidy), oraz Gustawa Augusta Ernsta von Seydlitz z Dolnego Rożnowa, którzy w 1782 r. postanowili wyłożyć pieniądze na budowę kościoła. Do finalizacji umowy między hrabiowskimi rodzinami doszło na przełomie 1787/1788. Budowa ewangelickiej świątyni kosztowała ok. 1300 talarów. Głównym wykonawcą był cieśla Thomas Krol, który otrzymał za swoją pracę 1099 talarów. Ze starszego kościoła przeniesiono ambonę, ołtarz główny, chrzcielnicę i dzwony. W 1912 r., w drugim dniu świąt Bożego Narodzenia kościół częściowo spłonął (prawdopodobnie od świec choinkowych). Świątynię odnowiono w 1930 r. Po zakończeniu II wojny światowej przejęli ją katolicy. Obecnie sam kościółek jest pięknie odnowiony i wpisany do rejestru zabytków.

Do grobowca natomiast nie wiodą żadne tablice informacyjne, ale łatwo go wypatrzyć z drogi, bo duży jest, mimo że ukryty za budynkami mieszkalnymi. Wystarczy zaparkować pod kościołem. Brukowaną ścieżką, wiodącą dookoła świątyni dojdziemy do piramidy. 



Jest ponoć najstarszą klasyczną piramidą znajdującą się na ziemiach Polski. Starsze od niej (początek XVII w.) jest tylko grobisko ariańskie we wsi Krynica (pow. Krasnystaw). Ma ono jednak ma kształt budynku z piramidalnym dachem i bardziej przypomina wieżę niż piramidę. 

Piramida w Rożnowie wygląda niezwykle: jest z cegły, ma 9 m wysokości i 4 otwory w przyziemiu (po 2 na każdą ścianę ostrosłupa), które wyglądają jak... egipskie oczy. Przynajmniej tam mi się kojarzą. Nad wejściem do grobowca, obramowanym pilastrami jest miniatura trumny i kartusze herbowe. Grobowiec  zaprojektował znany pruski architekt, pochodzący zresztą z... Kamiennej Góry - Carl Gotthard Langhans, twórca m.in. Bramy Brandenburskiej w Berlinie. (Doczytałam, że architekt został pochowany we Wrocławiu na cmentarzu, który dziś już nie istnieje - znajdował się między ul. Legnicką i Braniborską - to obecnie wielka arteria i plac komunikacyjny miasta). Pierwotnie pochowanych w piramidzie zostało 27 osób rodu von Eben, a pierwszym był - w 1780 r. był generał pruskiej jazdy konnej i władca... Kolumbii. Jedno z dzieci pochowane zostało we własnym, białym wózeczku. Obecnie wnętrze jest w średnim stanie (ale nie można doń wejść, jedynie zajrzeć przez egipskie oczy), bo piramida-grobowiec przez dziesięciolecia był plądrowany przez okolicznych mieszkańców, a szkielety ciągane po wsi. Dopiero w 2005 r. przeprowadzono ekshumacje i powkładano szczątki z powrotem do trumien - jest ich ok. 13, więc "zapodziało się" gdzieś 14 zmarłych. Zidentyfikowano z całą pewnością  Sylphiusa von Dehnela, pochowanego w piramidzie w 1858 r. Trochę ją zabezpieczono i oczyszczono, ale nadal jest w stanie dość smutnym, bo nie ma pieniędzy na gruntowną jej renowacje. Całe szczęście, że obecnie przynajmniej nie jest odwiedzana przez wioskową gawiedź lub domorosłych poszukiwaczy skarbów...

Spod piramidy poszliśmy na spacer po wiosce - wiedziałam, że są tu jeszcze jakieś ruiny pałacu i oficyna dworska. Faktycznie, po kilkuminutowym spacerze w słońcu i świergocie ptaków namierzyliśmy obiekt, wystający poza przeciętność, ale w opłakanym stanie. Aż żal serce ściska, bo niesamowicie lekka,  neogotycka budowla z filigranowymi wieżyczkami - jest aktualnie kompletnie zrujnowana. 



Nic nie wiem, o ich właścicielach, ale domyślam się, że to siedziba rodu "od piramidy".... Krążyliśmy wokół ruin po przylegającym do nich parku i nagle pod stopami ujrzałam... przebiśniegi! Ach, więc już są, wiosna jest już blisko, mówiłam, czułam to! 

Wspaniale nas, wiosennie nastroił ten kwiatuszkowy widok, wróciliśmy  po godzinie do samochodu i pojechaliśmy na obiad do Namysłowa, opuszczając wieś. Nie szukając długo wtargnęliśmy na rynku do restauracji w ratuszu (oczywiście Ratuszowej). Mimo pory obiadowej i niedzieli - byliśmy jedynymi gośćmi, co nieco nas wystraszyło. Restauracja jednak urządzona ze smakiem zachęcała do rozgoszczenia się, więc skusiliśmy się na polecone przez kelnera polędwiczki z pieca w sosie z musztardy Dijon, z pieczonymi ziemniaczkami i letnią sałatą. Wybór okazał się przesmaczny.

Wróciliśmy w samą porę do domu, by zacząć oglądać skoki. No i tyle wzruszeń dostarczyło nam złoto Kamila - po prostu wisienka na niedzielnym torcie!

czwartek, 6 lutego 2014

Restauracja Różana w Warszawie kontra Grape we Wrocławiu

Wpis Julka Podolskiego, znanego blogera kulinarnego z Poznania, który zaudał się był aż do stolicy, by zdegustować móżdżek na grzance w stylowej restauracji Różana na Mokotowie, zainspirował mnie do kulinarnego zaproszenia.

Wszak każda pliszka swój ogonek chwali. Julku, przybywaj do Wrocławia (bliżej Ci chyba?). Tu mamy też bardzo stylowe, poniemieckie wille, zwłaszcza na Wielkiej Wyspie (Biskupin, Zalesie, Zacisze, Sępolno), w których skrzętnie odrestaurowanych wnętrzach otwierane są niezwykłe restauracje.

„Grape” przy ul. Parkowej (tuż przy rozległym, wiekowym Parku Szczytnickim, na ulicy pełnej ogromnych, poniemieckich rezydencji z XIX w.) jest właśnie taka. To pierwsza na świecie biblioteka wina (cokolwiek to znaczy), która oferuje wieczorne spektakle kulinarne.

Otóż, odbywają się tu degustacje, ale nie tylko wina. Zasada jest taka: musisz pojawić się między 18.00 a 20.00, wpłacić 250 zł/osobę i degustujesz wtedy 9 dań. Ich katalog zmienia się co 2 miesiące. Do nich za 120 zł/osobę możesz posmakować win, wybranych przez chiefa, a współgrających z konkretnym daniem.

Słyszałeś o czymś takim? Ja tam jeszcze nie dotarłam (trochę mnie zniechęca ta ilość dań, chociaż wiem przecież, że to mikroskopijne porcje wtedy są, ale wiesz, kobiety się wciąż odchudzają…). Otrzymałam piękny folder tej restauracji do skrzynki pocztowej. Wystrój jest uroczy, pełen motywów winorośli, drewna, stwarzających przytulny klimat.

W restauracji serwowane są też śniadania Spa (zdaje się, że w willi można też przenocować), lunchy, dania a la carte, ale nie w godzinach degustacji.

Oto przykład menu degustacyjnego classic (bo jest jeszcze wersja wegetariańska):

 

CEVICHE Z DZIKIEGO ŁOSOSIA 


krem z avocado, pomarańcze


 


SMAŻONE PRZEGRZEBKI


kuskus z kalafiora, palony kalafior, kukurydza


 


GRANITA MOJITO


 


ZUPA Z ZIELONEGO GROSZKU, TOFFI


 


INTERMEZZO


Sorbet Pedro Ximenez Fiesta Grande


 


FILET Z KACZKI 


krem z pomarańczy, glazurowana cykoria


 


POLICZEK Z  WOŁOWINY CHARLAISE 


purre z pieczonego chrzanu, rzepa


 


PREDESER


Creme Brulee, tonka, parafait z whisky


 


JAŚMINOWY MUS Z BIAŁEJ CZEKOLADY 


Krówka z białej czekolady, sorbet z  gorzkiej czekolady, lody lukrecjowe, espuma pralinkowa



No i co Ty na to??? Czy wystarczająco Cię zanęciłam? Wprawdzie żadnych gwiazdek ani sztućców Michelina ona nie ma (chyba działa od niedawna?), ale może warto zajrzeć.

Pozdrawiam serdecznie.

wtorek, 4 lutego 2014

Pozytywy "strasznej" menopauzy - będę wiodła klawe życie faceta!

Badania nie pozostawiają żadnych wątpliwości - ubywa mi żeńskich hormonów. Mam ich tyle, co kot napłakał, albo... facet. Ponieważ od lat zawodowo trudnię się w gazetach pocieszaniem przekwitających pań i bagatelizowaniem tych wszystkich okropnych dolegliwości i zaników (są przecież cudowne suplementy diety w aptece...), to będę mogła sprawdzić w praktyce, ile są warte, gdy  sama zacznę mierzyć się z menopauzą.  A nie jest łatwo, bo przeciwniczka używa... wrzątku. Oblewa mnie gorącem w różnych sytuacjach. Mogłabym zakrzyknąć za poetą:

              "Czyż Cię nie dręczy ognisty żar,

                   gdy dzierży dłoń ofiarny dar,

               w kielichu niosąc życia zdrój?

                  Oczami bym ci z ciała zdarł,
              z przepysznych bioder zwiewny strój..."*

Oj, jasne, że dręczy mnie żar (choć poeta pewnie inny jego rodzaj miał na myśli), więc zdzieram z przepysznych mych bioder zwiewny strój, na ogół nocny, bo właśnie o tej porze dnia gotowanie mnie jest najintensywniejsze. Zdarza się też w dzień biały, no ale tu pewne normy kulturowe nie pozwalają mi na zbyt swobodne zachowania i obnażanie się na stanowisku pracy lub w miejscach publicznych. Chociaż bywa, że stojąc w sklepie przy kasie mam ochotę zedrzeć z siebie: kożuszek, sweterek, koszulkę, stanik, majtki i wreszcie - skórę! Odnoszę też wrażenie, że parę ulatującą mi z uszu wszyscy wokół widzą...

Co gorsza - nie działają żadne roślinne tabletki, które z takim przekonaniem wcześniej polecałam w artykułach o menopauzie. Nie działają też żadne roślinne preparaty nasenne. Kiedyś spałam jak suseł, do budzika, a i jego często nie słyszałam. Teraz budzę się w nocy regularnie i mam kłopoty, by znów zasnąć.

Innych dolegliwości nie zauważam -  depresji, czy huśtawki nastrojów. Energii mam jak zwykle, cieszy mnie każdy dzień, zadowalam się drobiazgami - ot, mgłą za oknem. Obserwuję jednak swoje ciało bacznie, bo teraz zacznie się najgorsze: zaniki. Wszystkiego będzie mi ubywać, wszystko wysychać, marszczyć się, kurczyć. Bosz, nic tylko czołgać się do najbliższego cmentarza!

Jednakże dostrzegam pozytywy "strasznej" menopauzy - może zamienię się wkrótce w faceta? Bardzo bym chciała, bo od lat twierdzę, że faceci to mają klawe życie...

Weźmy na przykład jeden wieczór z życia pary mieszanej. Wpadamy równo  z pracy do domu, najczęściej po 17-tej. Czasem ON zrobi jakieś zakupy, nie powiem, głównie w zieleniaku, ja mam zawsze jakieś siaty (żeby jedną! 2-3 to norma). Wpadam, rzucam siaty i od razu do garów. Postawię coś na gazie, kombinuję jakieś eleganckie danie, pędzę się przebrać, nie będę przecież w galowym mundurze gotować! Pomysł na danie wpada mi do głowy zazwyczaj gdzieś między sypialnią a łazienką. Cokolwiek jednak wymyślę, zajmie i tak 30-40 minut. Szybciej się nie da (przynajmniej z produktów niegotowych).

W tym czasie, gdy się miotam jak w ukropie gotując, nastawiając pranie, podlewając kwiaty (muszę teraz, bo się uduszę), wycierając blaty - ON siedzi już wygodnie umoszczony przed TV, wiadomości na wszystkich możliwych kanałach odsłuchuje. Czeka. Ok, wreszcie jest obiad. Jemy, ale zaraz potem (2 razy w tygodniu) ON się zbiera. Na salę, bo uprawia sport przez 2 godziny. Wychodzi. Ja znów do garów - teraz trzeba to wszystko umyć. Przez kolejne 2 godziny  krzątam się po domu, coś uładzę, wyczyszczę. W sumie czas zlatuję na nie wiadomo czym, a tu wraca ON. Bierze aromatyczną kąpiel, piwo z lodówki, bo spragniony, często zwycięski, więc w superhumorze (znowu z kimś tam wygrał). Siada przed TV (już się wszak nabiegał!),  znów te wszystkie wiadomości przelatuje - te same, ale trzeba utrwalić. Gadające głowy o polityce, gospodarce, ekonomii, giełdzie. Ja bym może obejrzała jakiś film, ale muszę jeszcze coś zrobić domowego, albo osobistego (nie wiem co, bo na malowanie pazurów nie mam już z reguły siły). Padam o 23.00. On ogląda szkło kontaktowe do 23.30, czasem jakiś film do 1.00. Ja muszę wstać o 6.30 po pełnej wybudzeń nocy, a i tak jestem w pracy przed 9 dopiero (tyle czasu zajmuje mi rekonstrukcja urody). ON wstaje o 7.30 wyspany i wypoczęty, bierze kolejną wyprasowaną koszulę z szafy (na szczęście nie przeze mnie...) rześki i pachnący w pracy jest 8.15.

No i nie jest to klawe życie? To się wreszcie załapię!

* ŻEBYM TO JA PAMIĘTAŁA, CO TO ZA POETA, KURCZE...

Ekologiczne arcydzieło lakierami do paznokci zdobione


Wymyśliłam chyba unikatową technikę zdobienia!

Ulepiłam z glinki KERA (zakupionej w Leroy Merlinie - jaki fajowy sklep!!!), schnącej na powietrzu - małego motyla. Najpierw chciałam pomalować go tradycyjnymi farbami - plakatówkami albo akrylowymi, ale po nałożeniu bordowej bazy plakatowej efekt nie bardzo mnie zadowalał, więc... Oko me spoczęło na przebogatej kolekcji lakierów... do paznokci, które nie dają się już na dłonie nałożyć, bo stare są (wciąż kupuję, a nie mam czasu ni atłasu na ślęczenie nad paznokciami, więc lakiery są do wyrzucenia). Teraz odkryłam, że się nadają do zdobienia,  bo na motylu wyszły jak emalia!

Polecam wszystkim majsterklepkofankom, motylim klejnotem jestem zachwycona (nie wiem, czy ktokolwiek podziela moje zdanie, ale trudno!).

Na podkreślenie zasługuje chyba fakt, że to bardzo  ekologiczna technika - przecież zamiast wyrzucać stare lakiery do "zmieszanych" zużyć je można do arcydzieł glinianych. I śmieci mniej, alleluja!

niedziela, 2 lutego 2014

Beatka w opałach (motoryzacyjnych)

Ależ miałam sobotę, dopiero do siebie dochodzę...

Zaczęło się niewinnie - pojechałam przed południem na myjnię (bo w odróżnieniu od wschodniej Polski we Wrocławiu było plus 10 stopni i  wiosenne słońce, które sprawiło, że zachciało mi się wyszorować autko...). Po umyciu w zaprzyjaźnionej ręcznej myjni pojechałam jeszcze coś pozałatwiać "na mieście", a tu mi zaczyna migać ikonka akumulatora na wyświetlaczu. Ponieważ wożę ze sobą instrukcję obsługi samochodu (czy to nie genialne?), zaglądam na jakimś skrzyżowaniu przez ramię do książki, gdzie zauważam najpierw zdanie: "niskie ładowanie akumulatora" i zaraz potem "jazda z niskim poziomem elektrolitu grozi nieodwracalnym uszkodzeniem akumulatora a nawet wybuchem". Rany boskie!!! Włos zjeżył mi się na głowie, postanowiłam więc zawrócić do domu, bo wydedukowałam, że... z bombą jeżdżę. A miałam jeszcze zatankować! Nic z tego, boję się jechać na stację w uzbrojonym w akumulatorowy niewybuch, samochodzie...

Niezwykle rozsądnie (jak na kobietę za kierownicą) zawracam do domu, by zasięgnąć porady Andrzejka i ewentualnie serwisu. Nie wjeżdżam do garażu (ten wybuch...), zostawiam auto w uliczce dalej, gdzie nie ma zabudowań i pędzę do męża, który majstruje coś w piwnicy. Opowiadam roztrzęsiona, czytamy w instrukcji, że trzeba się zgłosić do ASO. Andrzej idzie jeszcze zajrzeć pod maskę, do akumulatora. Płyn jest. Nic niebezpiecznego nie widać.

Dzwonię do serwisu. Pan radzi mi przyjechać. Pytam, czy mogę się poruszać sama? Ustalamy, że mam do pokonania 10 km (ASO jest na południu miasta, a ja mieszkam na północy - przez cały Wrocek będę jechać głównymi arteriami!), mam nie włączać świateł mijania, tylko na pozycyjnych i prawdopodobnie dojadę. A jak coś, to auto mi się zatrzyma w czasie jazdy...

No pięknie! Proszę więc męża, żeby jechał za mną i mnie ubezpieczał - wiedząc, że mam awarię będzie uważał i nie wjedzie mi w tyłek...

Z duszą na ramieniu jadę. Powyłączałam klimę, radio, zaświeciłam pozycyjne tylko - i w drogę. Po 2 km stoję akurat na światłach na wielkim rondzie, a tu komunikaty mi wysyła Bella, że właśnie przestał działać ABS, ASR, VOD, nie działa żadna z 8 poduszek powietrznych. Nic to jadę dalej. Zaczyna świecić się ikona zaciągniętego hamulca ręcznego!!!! Znaczy się co: mam te hamulce, czy ich już nie mam? Po kolejnym kilometrze Bella uprzejmie mnie informuje, że wyłączyła Hill holdera (na szczęście nie jestem w terenie górzystym...) i że temperatura oleju jej się nie podoba (a główny wskaźnik jest OK) i pisze do mnie komunikat, żebym natychmiast wyłączyła silnik. No to zjeżdżam w boczną uliczkę - kierunkowskazy już nie działają, Andrzej jakimś cudem się orientuje i zjeżdża za mną. Staję. Nie mogę wyłączyć silnika ani wyjąć kluczyka (elektronicznego), PANIKA na maksa. Dzwonię do serwisu (telefon też mi się rozładowuje...), a oni na to, że muszę wezwać lawetę. Czekamy, czytając instrukcję i to, jak wyjąć kluczyk ze stacyjki awaryjnie. Okazuje się to bardzo sprytne: w kluczyku jest schowany bolec, który wkłada się w maleńki otwór przy kluczyku, by zwolnić blokadę. Genialne!

Po 40 minutach pojawia się zbawca żółtą półciężarówką, odpala auto kablami, Andrzej wjeżdża mi na lawetę (w życiu bym tego sama nie zrobiła, nie w tej trzęsiawce, w której byłam), Bella zostaje przypięta pasami jak jakiś pacjent psychiatryczny - i jedziemy do serwisu. Po drodze wymieniam uwagi z panem lawecistą, który mnie informuje, że dużo aut z myjni musi holować,  bo jak myją silnik czy podwozie, to zalewa się często alternator i problemy z autem są. Hmmm, przecież ja nie myłam podwozia, ale zostawiłam kluczyk panu w myjni i poszłam na zakupy, może on coś zbroił?

Dojechaliśmy do serwisu, auto zostało tam na weekend, zabiorą się do niego w poniedziałek. Kompletnie wykończona stresem wróciłam do domu po 15-tej i już nie miałam na nic siły - a wieczorem wybieraliśmy się na "domówkę"  w stylu Kasyno Royale - prywatną imprezkę. Mieliśmy się pięknie ubrać w długie suknie, pić szampana i grać w ruletkę, Black Jacka i pokerka (jak karnawał, to karnawał!). Jakoś się zebrałam jednak i o 19.00 dotarliśmy do przyjaciół. "Hazardowaliśmy" się do 1 w nocy... Gra i szampan najwyraźniej podziałały jak melisa albo inny Walerin...

zdj. gadzetomania.pl