poniedziałek, 24 lutego 2014

W Carcasonne dają dobrze zjeść!

W minioną sobotę mieliśmy coś do załatwienia w Paczkowie, wybraliśmy się więc na wycieczkę. Dopiero jadąc do tego miasteczka, położonego ponad 100 km od Wrocławia w kierunku południowo-wschodnim, wyczytałam, że nazywane jest „małym (albo śląskim) Carcassonne”. No to mieliśmy okazję do porównań, zwłaszcza że w prawdziwym, francuskim – byliśmy latem 2012 roku.

Carcasonne jest niesamowitym miejscem, które zwiedzaliśmy w  pewien lipcowy poranek. Starówka, leżąca na małym wzniesieniu nad rzeką Aude, otoczona wysokimi murami z blankami (podwójny pierścień) i basztami (53 sztuki!) wygląda trochę jak scenografia jakiegoś baśniowego filmu o czarownicach. Wewnątrz murów toczy się turystyczne życie, przewalają atrakcje: można pojeździć bryczką wzdłuż fortyfikacji, którą ciągną przepięknie odziane w koronkowe czepeczki konie, posłuchać muzyki wygrywanej na niespotykanym instrumencie: hangu (rodzaj metalowej miski, a dźwięki kosmiczne się wydobywają), wałęsać się labiryntem uliczek i sklepików, zwiedzać serce miasta – czyli zamek, bazylikę z niesamowitymi witrażami itd. Część tych malowniczych murów pochodzi z - uwaga – 100 r. p.n.e! W VI w., kiedy miasto zajęli Wizygoci umocnili jeszcze bardziej fortyfikacje. W VIII w. miasto przejęli Saraceni, potem znów należało do kogoś innego. Popadło wreszcie w totalną ruinę i chciano je rozebrać, ale w XIX w. dzielny architekt Eugène Viollet-le-Duc dokonał spektakularnej rekonstrukcji, która ma więcej wspólnego z baśnią, niż rzeczywistym wyglądem miasta wcześniej… Ale jest to malownicza rekonstrukcja, atrakcja głównie turystyczna, więc się nie czepiajmy...




Błąkając się uliczkami Carcassonne zgłodnieliśmy bardzo, więc zajrzeliśmy do jednej z licznych tu restauracyjek i knajpek. Spodobało nam się położenie lokalu – dysponowało bowiem wielkim patio z ogromnym platanem pośrodku, który niczym parasol dawał cień i schronienie zgłodniałym i znużonym wędrowcom. A upał był przeokrutny, tymczasem na stołach stały tu butelki po winie, wypełnione… chłodną wodą. Ambrozja. Jak się później okazało, woda była bezpłatna, a butelki uzupełniane błyskawicznie przez kelnerów wodą… z kranu. Bo we Francji pija się wodę z kranu, chyba że ktoś chce się perrierować, to proszę bardzo, płać kilka euro za małą butelczynę. Tu, w tym uroczym miejscu  przyszło nam zdegustować specjał langwedocki, a dokładniej nawet carcasoński, mianowicie cassoulet. Danie to ciężkie, fasolowo-mięsne, na pewno nie na upały, ale trudno – byliśmy w jego kolebce, zatem narażając się na pełne dezaprobaty spojrzenia kelnerów zamówiliśmy wrzące danie z pieca. To biała fasola z dodatkiem jagnięciny i kaczych nóżek, obficie podlana winem, zapiekana w piecu. Danie szalenie pożywne, wystarczyło nam już do wieczora – nie byliśmy w stanie nic więcej tego dnia zjeść. Ale smakowało!


Uzbrojeni w te francuskie wspomnienia kulinarno-klimatyczno-zabytkowe, dojeżdżamy do Paczkowa. Nigdy tu nie byliśmy, jakoś tak się nie  złożyło... Miasto nie leży na wzgórzu, ale jest podobnie jak Carcassonne otoczone murami, o długości 1200 metrów, z kilkoma (19) basztami. Mury z kamienia łamanego, częściowo ozdobione drewnianymi balustradami i balkonami - zachwycają. To oczywiście dość dalekie podobieństwo do francuskiej perełki, ale miłe oku.
Po załatwieniu sprawy, która nas tu sprowadziła zaczynamy zwiedzać miasto, ponoć Pawła Kukiza... 
I zachwycamy się coraz bardziej! Paczków młodszy jest o jakieś 1400 lat od Carcassonne i 4-krotnie mniejszy, jednak ufortyfikowany też podwójną linią murów, z zachowanymi 19 basztami i 3 wieżami obronnymi, nawet „domem kata”. A średniowieczny układ urbanistyczny jak zmumifikowany – dokładnie też jak w Carcasonne. Miasteczko ma XIX w. planty miejskie (powstałe w miejscu dawnej fosy), pełne obecnie platanów z gniazdami kruków i kawek (ha, od razu ten platan w restauracji karkasońskiej mi się przypomina...). Spacerowanie tam jest dość niebezpieczne ze względu na ptasią amunicję... Obchodzimy jednak dzielnie mury, mijamy zdewastowany stary cmentarz – całkiem jak w Carcasonne, gdzie też położony jest poza murami miasta. Zdjęcia paczkowskie były robione w odmiennych warunkach pogodowych, pewnie lazurowe niebo w Carcasonne bardziej Was zachwyci...




Wygłodniali trafiamy do trattorii-pizzerii nieopodal Bramy Nyskiej (nie, to nie ta widoczna u góry, o nazwie Carcasonne...). Nikogo nie ma we wnętrzu, jest sobota przed 14.00. – hm, dziwne. Nie poddajemy się jednak, a kelnerka zapewnia nas o bogatym wyborze dań. Faktycznie menu jest dłuuuuuuuuuugie, decydujemy się na zestaw dla dwojga za 49 zł. Czekamy około 20 minut, ale okazuje się, że będzie deja vu, bo w Carcassonne zjedliśmy świetnie, a w Paczkowie – jeszcze lepiej!

W zestawie znajduje się „ątre” w postaci półmiska sałaty z czarnymi oliwkami, do tego 4 grzanki czosnkowe i serowe. 

Po przystawce wjeżdża półmisek mięs: 2 kotlety schabowe z ogórkiem konserwowym i papryką, 2 filety z kurczaka z grilla, spora porcja gyrosa drobiowo-wieprzowego. Do tego sosy: tzatziki i myśliwski, półmisek z pieczonymi ziemniaczkami i frytkami. Nie jesteśmy w stanie zjeść całej porcji. Wszystko świeże i smakowite, pytamy kelnerkę o kucharza/kucharkę – okazuje się, że to młodziutka, 22-letnia dziewczyna. A z jakimż sercem wszystko przyrządzone! Nie za wymyślne, ale i nie przaśno-siermiężne, takie akuratne. Powiedzmy szczerze, że cassoulet też nie jest jakąś szczególnie wykwintną potrawą...
Konkluzja jest jedna: w Carcasonne, i tym prawdziwym, i w tym śląskim – dają dobrze zjeść!










2 komentarze:

  1. A ja ostatnio będąc we Wrocławiu zastanawiałam się, gdzie jeszcze w okolicy mnie nie było... A tu proszę, Carcasonne! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, Rodzyneczku, miło, że wpadłaś. Widzę, że prowadzisz profesjonalnego bloga o Turcji - jako fanka tego kraju wciągam Cię do blogrolla!

    OdpowiedzUsuń