sobota, 27 kwietnia 2013

Pogryziony adorator

Nie wiem, co mnie opętało, że wciąż sterczałem pod oknami Wioletty. I nie wiedziałem, że tuż obok mieszka ktoś o wiele wspanialszy, niż ta Barbie w ludzkiej skórze... 


-  „Znowu tu jestem, pod jej oknem!” – pomyślałem wściekły. Nie wiem jak to się dzieje, ale już od jakiegoś czasu codziennie po południu przychodzę pod blok Wioletty. To moja koleżanka z klasy. Co się będę rozwodzić: długie nogi, długie kasztanowe włosy, szafirowe oczy i uśmiech, którym mogłaby rozmrozić mrożonego dorsza. Chyba się w niej beznadziejnie zakochałem, podobnie jak kilku innych facetów w całej naszej szkole. To dlatego tu przychodzę sprawdzając, kiedy wraca do domu, z kim się spotyka, dokąd i kiedy wychodzi. Jestem kretynem. Sam sobie wydaję się śmieszny. Tym bardziej, że nic mi to nie daje. Ona i tak nawet nie spojrzy na mnie z niczym więcej, niż koleżeńską sympatią. Jest miła i tyle, a ja tracę po prostu czas. Wiem o tym, lecz... Jakaś dziwna siła każe mi tu przychodzić. Tak bardzo mnie Wioletta interesuje, że skłonny jestem dla niej narazić się nawet na śmieszność. Właściwie zrobiłbym wszystko, co tylko by chciała. - „Żeby jednak zechciała...” - westchnąłem głęboko nad swoim losem Romea. Nagle coś szarpnęło mnie za nogawkę. Spojrzałem w dół i ujrzałem strasznie zabawnego, łaciatego kundelka, szarpiącego zębami... moje dżinsy! Wydawał przy tym taki gulgot, jakby był co najmniej wielkości wołu a nie mojego buta.

-   Kaziu, zostaw tego pana! – krzyknęła jakaś, podbiegająca do psa, dziewczynka. Złapała Kazia za obrożę i próbowała odciągnąć go od mojej nogi. A on się zakleszczył. Patrzyłem, nie wiem dlaczego spokojnie, jak moje dżinsy tracą swą szlachetną całość. Gulgot nie ustawał, dziwnie jednak miałem wrażenie, że pies nie jest zły, tylko chce się bawić. Piegowata twarz kilkuletniej dziewczynki popatrzyła na mnie ciekawością z dołu, po czym znów zwróciła się do psiaka:

-   Zostaw tego pana, mówię ci, to na pewno nie jest żaden zboczeniec! – A potem zwróciła się do mnie:

-   Julia mówiła, że mam wystrzegać się zboczeńców, a pana to mi nawet przez okno pokazywała. Mówi, że pan tu codziennie przychodzi i chyba jest jakimś maniakiem, tym, no... podokiennym! Julia twierdzi, że pan tu kogoś podgląda!

-   Nie jestem żadnym maniakiem! To już nie można sobie postać pod drzewem? – oburzyłem się szczerze.

-   Też tak Julii tłumaczyłam, ale ona jest taka stara jak pan. I mówi, że lepiej zna życie niż ja, więc żebym się nie wymądrzała. Wie pan, muszę jej słuchać, jest moją starszą siostrą!

-   No, siostra to siostra, lepiej z nią nie zadzieraj! – Powiedziałem pojednawczo, ale mała, nie zwracając na mnie uwagi, nadal monologowała:

-   No więc to ona przyuważyła pana już ze dwa tygodnie temu i powiedziała, żebym nie dawała się panu zapraszać na lody czy coś takiego. Gdyby pan próbował. Ale ja myślę, że z Kaziem jestem bezpieczna, więc sobie z panem porozmawiam. W razie czego mogę go poprosić, żeby pana pogryzł!

-   Mam dziwne wrażenie, że już go o to prosiłaś! – powiedziałem z przekąsem, bowiem Kaziu nadal delektował się moimi dżinsami.

-   Nieprawda, nie wiem, co mu się stało! On chyba chce się z panem bawić? – powiedziała, najwyraźniej zdumiona takim wnioskiem.

-   W takim razie moje szanse są nierówne. Co ja mógłbym mu pogryźć w zabawie?

W tym momencie Kaziu najwyraźniej przestraszył się mojego żartu, bo puścił nogawkę. Minę miał bardzo zawadiacką i prawdę mówiąc trudno mi było się na niego gniewać. Za to moje spodnie nie wyglądały wyjściowo...

-   O rany, nieźle pana urządził! – powiedziała dziewczynka.

-   Umiesz szyć? – zapytałem podchwytliwie.

-   Ja nie, ale Julia na pewno by to panu zacerowała.

-   Zawołasz ją, z igłą i nitką w kolorze niebieskim?

-   Jeszcze nie ma jej ze szkoły. Jest albo na angielskim albo jeździ konno albo nie wiadomo co jeszcze. Jeśli jednak poczeka pan z godzinkę, to kto wie, coś da się załatwić...

-   To ja tu sobie jeszcze postoję. Jak Julia wróci, przyślij ją na pertraktacje. Ale Kazia zostawcie w domu. Kto mu dał w ogóle takie archaiczne imię?

-   Julia. Ale ja mam za to na imię Małgosia!

-   A ja Michał.

-   No to jesteśmy oboje na „m”! – Stwierdziła moja nowa znajoma, pociągnęła Kazia za smycz i pobiegła.

Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wioletta nie pojawiła się, Małgosia również. Spojrzałem na zegarek z zamiarem ewakuowania się spod „mojego” drzewa, ale w tym momencie podeszła do mnie jakaś nieznajoma dziewczyna. Wyglądała dość zwyczajnie – w dżinsach i kurteczce, blond włosy miała związane w ogonek. Na nosie okulary:

-   Cześć, jestem Julia! – powiedziała poważnie. Jak na Julię nie była chodzącą pięknością, mogącą przyprawić jakiegoś Romeo o szybsze bicie serca. – Zdaje się, że Kaziu narobił dzisiaj kłopotu...

-   Chyba nie mnie? Ja tego nie będę szył!

-   O.k. To daj te spodnie – powiedziała, wyciągając z kieszeni igłę i nici.

-   Mam się tutaj rozebrać? Żebyś potwierdziła swoją teorię o moim rzekomym zboczeniu? Małgosia mi wszystko powiedziała.

-   Sam przyznasz, że dziwnie to wygląda – widuję cię tu regularnie od dwóch tygodni...

-   Słyszałaś o Romeo i Julii? A jeśli ja bawię się w Romeo?

-   W takim razie ciekawa jestem, kim jest ta dziewczyna, dla której się tak poświęcasz. To jakaś wyjątkowa osoba?

-   Dla mnie tak... – w tym momencie uświadomiłem sobie, że gdybym chciał powiedzieć Julii o Wioletcie, to zaczęłoby się i skończyło na opisie jej nóg oraz włosów...

-   Dobrze, więc wszystko jasne. Nie jesteś psycholem, tylko zakochanym... hm, nieważne. Zapraszam cię do mnie, tam spokojnie naprawię twoje dżinsy.

-   Już się mnie nie boisz?

-   Nieistotne. Kaziu jest w domu...

Mieszkanie Julii i  Małgosi było urządzone wyjątkowo przytulnie. Panowała w nim ciepła atmosfera. Pojawiła się jeszcze mama dziewcząt, przepraszając za Kazia i proponując zjedzenie z nimi obiadu jako zadośćuczynienie straty. Ojciec Julii też był na obiedzie, opowiadając w trakcie mnóstwo dowcipów. Potem nawet pożyczył mi swoje spodnie na moment zdjęcia dżinsów, które zaczęła naprawiać mama, nie Julia. Świetnie się bawiłem. Małgosia pokazała mi żółwia, a potem Julia porwała mnie do swojego pokoju, byśmy spokojnie mogli porozmawiać. Okropnie się dopytywała o Wiolettę, a mnie właściwie coraz trudniej było o niej rozmawiać. Niewiele powiedziałem. Piłem herbatę i przeglądałem kolekcję CD, należącą do Julii. Jak na dziewczynę miała całkiem fajne zainteresowania muzyczne, bardzo zbieżne z moimi. Obgadywaliśmy swoje szkoły, nauczycieli. Czas szybko leciał, a mnie, prawdę mówiąc, wcale nie chciało się stąd wychodzić. Kaziu drzemał na moich kolanach. Może dlatego, że odziane były w spodnie gospodarza. Co chwile wpadała do nas Małgosia, pokazując mi po kolei wszystkie swoje laleczki.

Julia rozpuściła włosy i zauważyłem, że mają bardzo ładny kolor oraz jedwabisty połysk, który sprawiał, że chciało się ich dotknąć. Była szczupła i wyglądała bardzo zgrabnie w swoich dżinsach. Gdy jej się bliżej przyglądałem, dostrzegłem piękne oczy nieco ukryte za okularami. Najwyraźniej była typem dziewczyny, której uroda nie rzucała się od razu w oczy, lecz rozkwitała powoli w cieple spojrzeń, jak kwiat. Po dwóch godzinach mojego tam pobytu doszedłem do wniosku, że gdyby Julię porównać z Wiolettą w niczym by jej nie ustępowała. To był bardzo dziwny wniosek. Żegnałem się z gościnnym domem. Mama Julii powiedziała:

-   Proszę do nas częściej zaglądać. Kaziu się też ucieszy. Rzadko ostatnimi czasy spotyka się tak dobrze ułożonych chłopców! – To był chyba komplement pod moim adresem?

-   Możesz dać mi swój numer telefonu? – poprosiłem Julię.- Chciałbym pożyczyć jeden kompakt od ciebie, zwrócę za dwa dni.

-   Jasne, powiedz tylko, który! – czy mi się wydawało, czy usłyszałem w jej głosie ulgę?

Mnie też ulżyło. Koniec wystawania pod oknami Wioletty! Poznałem wspaniałą dziewczynę i mam nawet pretekst do kolejnego spotkania!

Tekst: Beata Łukasiewicz,zdj. wilkistraznicy.jun.pl

piątek, 26 kwietnia 2013

Neapol, jacaranda i tajemnicze szkielety

Czytam książkę o Włoszech: "Perfumeria kardynała" Mai Stoop, a tam - między innymi Neapol opisany i jego niezwykła kaplica Sansevero. Dlaczego podczas zwiedzania Neapolu tam nie dotarłam? Nic o niej wówczas nie wiedziałam...

Z Neapolu mam chyba tylko jedno piękne zdjęcie, w dodatku raczej przyrodnicze, niż architektoniczne: widok na Wezuwiusz przez kwitnące drzewa jacarandy. Z kolei z jacarandą było tak: usłyszałam o niej od krewnego, który dużo podróżuje po świecie. W Australii zachwyciły go drzewa o pięknych liliowych kwiatach, pozbierał więc i przywiózł (z narażeniem się celnikom) nasionka, zasadził w domu, w doniczce - i wyrosły mu spore krzaczki. Ponieważ miał ich chyba 10, rozdawał po rodzinie - i mnie się też dostał egzemplarz, jakieś 2 lata temu, akurat na wiosnę. Wręczając roślinę wymienił obcą dla mnie wtedy nazwę jacaranda - ponoć bajeczne urodowo drzewo, które opisał. Pogrzebałam jeszcze w necie i wyszło, że jacaranda pochodzi raczej z Ameryki Południowej (Brazylia), nie z Australii.
Za szybko jednak wystawiłam drzewko na taras i w maju 2011, który zasłynął opadem śniegu, roślina mi zmarzła. 4 miesiące potem dotarłam do Neapolu i... oszalałam z zachwytu, widząc szpalery, zatrzęsienie kwitnących jacarand! To takie właśnie drzewo miało wyrosnąć w moim ogrodzie? Ależ by było pysznie! Nic z tego jednak, jest mocno ciepłolubne, chociaż klimat śródziemnomorski najwyraźniej im wystarcza...
Będąc jednak w Neapolu nawet jednym bokiem nie otarłam się o miejsce, które powinno wzbudzić jeszcze większą moją fascynacje, niż jacaranda, a to z racji moich zainteresowań alchemią, wolnomularstwem, magią i sztuką. Otóż  w tej kaplicy, będącej kaplicą rodową XVIII-wiecznego alchemika i mistrza nauk tajemnych, zwanego Da Vinci Neapolu, nauczyciela Cagliostro - Rajmundo di Sangro, księcia Sansevero - znajdują się niezwykłe obiekty.
Po pierwsze, są to dzieła niezwykłego artyzmu - rzeźby z marmuru: leżącego na marach Chrystusa:

zdj. Paolo Mosca
posągu kobiety (ponoć personifikacja zmarłej dawno matki Rajmunda), oraz rzeźby mężczyzny (prawdopodobnie ojca), których łączy jedno - wszystkie postaci kamienne spowija muślin, jedwab, sieć. Wykute z kamienia, tak delikatne i przejrzyste, że aż niemożliwe do wyrzeźbienia w marmurze! Neapolitańska legenda głosi, że tkaninę (przynajmniej tę na Chrystusie) na wyrzeźbiony przez artystę (Sanmarino) posąg narzucił Rajmundo i zamienił w kamień w sobie tylko znanym procesie alchemicznym. Jak wygooglujecie Capella Sansevero, to zobaczycie na filmikach na You Toube. Współczesne badania wykazały jednak, że wszystkie posągi są wyrzeźbione w jednym kawałku kamienia, ale nie wiadomo, jak tego dokonano i nikt tej techniki nie potrafi powtórzyć. A już sieć oplatająca mężczyznę,  z której usiłuje się wyrwać, znajduje się w nieprawdopodobnym miejscu - między posągiem a postumentem.
W podziemiach kaplicy są dwa kolejne niesamowite obiekty. To w 100% szkielety ludzkie, kobiety (z płodem, który jednak zniknął w tajemniczych okolicznościach) i mężczyzny.



zdj. Fabio Attanasio

Oba są spreparowane tak, że widać wszystkie naczynia krwionośne i żyły (są jakby ażurowe), nie mają natomiast kości. Co najstraszniejsze - legenda mówi, że preparował je sam Rajmundo i musiał to robić... NA ŻYWCA. Można je również dokładnie obejrzeć na filmiku (no i proszę, po co jeździć gdziekolwiek - wszystko jest w goglach...). 
Ale  i tak jestem rozczarowana: byłam w Neapolu, kaplicy nie widziałam. Buuuuuuu.

Dopisek z 21. XI.2023 r:
A jednak zobaczyłam na własne oczęta! Byliśmy w listopadzie 2023 r.  z Andrzejkiem na rejsie kruzerem wielkim, po Morzu Śródziemnym. Jeden z przystanków był w Neapolu. Ponieważ Andrzejek  nie widział tego miasta, a ja miałam w pamięci te cuda, których wówczas nie odwiedziłam, nadrobiłam zaległości. Kaplicę zwiedziłam, także podziemny Neapol (Sottoterranea) - starożytne cysterny wydrążone na głębokości ok. 40 m poniżej gruntu. Prawdziwy negatyw miasta znajdującego się na górze. Wydrążone w tufie akwedukty, które podczas II wojny światowej były schronieniem dla ludności bombardowanego przez aliantów miasta. Interesująca podróż w czasie i przestrzeni...

zejście do podziemi

klaustrofobicznie wąskie przejścia







czwartek, 25 kwietnia 2013

Byłam kiedyś profesorką...

Wczoraj miałam miłe zdarzenie. W sklepie, do którego prawie nigdy nie zaglądam, spotkałam dwoje swoich byłych uczniów. Pani profesor! - zakrzyknęli  (to klasowa para, dziś małżeństwo). Ojej, nie jestem już profesorką od jakichś 20 lat - powiedziałam do nich z uśmiechem, chociaż chyba belfer we mnie siedzi, bo... pamiętałam ich imiona i nazwiska! Dla nas będzie pani zawsze panią profesor... - no tak, jakże by inaczej. Mamy tyle miłych wspomnień...

Ja w sumie też. To był 4-letni epizod w moim 27-letnim (już??????????????) życiu zawodowym, i to na samym jego początku. Uczyłam łaciny - trudnego przedmiotu w liceum, a spotkana para była w mojej klasie wychowawczej. Bardzo lubiłam te "moje dzieciaki" - i chyba z wzajemnością  Przynajmniej dla mnie starali się uczyć łaciny, a nie musieli - takie były czasy, nie była wówczas przedmiotem obowiązkowym, chociaż jak ktoś chciał to i maturę mógł z niej zdawać.

Miałam też ciekawe "egzemplarze" uczniowskie w mojej nauczycielskiej karierze: dziewczynę, która przychodziła na lekcje ze szczurkiem (chciano mnie nim straszyć, nic z tego, bo ja uwielbiam gryzonie!), albo chłopiec, który robił mi na lekcji kogel-mogel, bo się martwił, że gardło nadwerężam. Albo grupę uczniów, która jak w scenie z kultowego wtedy filmu "Stowarzyszenie umarłych poetów" wskoczyła na ławki krzycząc do mnie: "przyjacielu, mój przyjacielu..."

Jeszcze wiele lat po moim odejściu ze szkoły spotykałam moich były uczniów w różnych miejscach, czasem w klubie, na ulicy, w sklepach. Zawsze się kłaniali, rozmawiali. Najśmieszniejsze było zdarzenie z dziewczyna, która jakieś 5 lat temu przydybała mnie w OBI, gdzie oglądałam z mężem rośliny do ogrodu, a ona mi tu przy tujach robi wyznanie, bo ją to gryzie od matury,  że wagarowała z łaciny i że głupia była, bo ta łacina taka fajna, a teraz sama jest nauczycielką angielskiego i stoi po tej samej stronie barykady, co ja wtedy i wie, jak jest ciężko. Strasznie mnie to rozczuliło.

No i to wczorajsze spotkanie, od razu naszła mnie fala wspomnień, chociaż już minęło tyle czasu od mego profesorowania...

wtorek, 23 kwietnia 2013

Afrykańska przygoda

Karolina wyjeżdża z rodzicami na wyprawę do Afryki. Nigdy tam nie była, więc czeka ją wiele nowych wrażeń, doświadczeń, emocji... Niektóre będą z pewnością niezapomniane... 

- Mamuś? Naprawdę jedziemy do Afryki??? Wszyscy??? – o mało nie zemdlałam ze zdziwienia. Właśnie wydano rodzinny komunikat: rodzinka Jabczyńskich udaje się na 3 miesiące do Afryki za papciem, który został tam oddelegowany do pracy na jakiejś budowie. – I jaki to kraj?? Senegal???? Yyyy,  nawet nie mam atlasu w domu! –bebeszyłam swoje biurko w poszukiwaniu jakiejkolwiek geograficznej pomocy naukowej...

- Uspokój się, córeczko... – mama chyba się wystraszyła mojej euforii. – Wszystkim tato się zajmie, to służbowy wyjazd...

- Ojej, chciałabym to na mapie zobaczyć! Muszę się zastanowić, jakie wziąć ciuchy!

- To akurat jest najmniej ważne, kochanie – powiedziała mama z pobłażaniem. – Mamy większe problemy: ktoś musi zaopiekować się naszym mieszkaniem, psem, ja muszę wziąć dłuższy urlop z pracy, coś musimy zrobić z twoją szkołą. Jest niewiele czasu na to, ledwie miesiąc!

-  E, miesiąc mi wystarczy, żeby się spakować. Zacznę już dziś – pobiegłam do szafy, by wytaszczyć z niej wielką walizę.

- Głuptasku... – zaczęła mama.

-  Ależ mamuś, to będzie prawie jak „W pustyni i w puszczy!” – ekscytowałam się. – Tam są: lwy, pustynia, puszcza, palmy, kokosy, dzicy Murzyni!

- Właściwie to masz rację... – mama wreszcie się uśmiechnęła. Chyba ta wyprawa nieco ją przerażała.– Może i ja powinnam spojrzeć na to od tej strony i przestać się stresować?

Wieczorem zajrzałam do Anki:

- Nie uwierzysz, co mi się w życiu przytrafiło... – zaczęłam.

- Przystojny brunet wieczorową porą, hahaha!

- Nie, poza tym wolę blondynów, przecież wiesz... Jadę do Afryki. Na trzy miechy!

- Ściemniasz?

-  W życiu. Papcio ma jakiś kontrakt. A my– za nim, jak w dym!

-  O rany! – Ankę wiadomość prawie ścięła z nóg. Ale zaraz wróciła do siebie: – Wiesz? Wcale ci nie zazdroszczę! Tam mieszkają sami murzyni, fu! Nie będzie na kim oka zawiesić!

-  Oj, nie pomyślałam o tym - zasępiłam się nagle. – Nie będzie blondynów? To co ja tam będę robiła???

- Ha, tego to ja nie wiem... – no i Ance udało się jednym zdaniem ugasić mój entuzjazm. Nie ma co: fajnie jest mieć przyjaciółkę...

Miesiąc zleciał szybko jak kromka chleba masłem do dołu. Ani się obejrzałam, gdy po kilkunastogodzinnej podróży samolotem wszyscy byliśmy...w Afryce! Ale to brzmi! Na lotnisko przybył po nas szef papcia, pan jakiśtam, oczywiście murzyn, który będzie współpracował z ojcem, czy też raczej mój ojciec będzie pracował pod jego komendą. Był to pierwszy murzyn, którego w życiu widziałam z tak bliska i który miał się stać moim „znajomym murzynem”. Na początek olśniły mnie jego zęby. Zawieziono nas do willi, w której mieliśmy mieszkać przez te 3 miesiące. Pierwsze dni to było obserwowanie otoczenia i „badanie gruntu”. Mama wolała siedzieć w domu (na zewnątrz było gorąco), mnie gnało po przygodę, ale nie miałam z kim. Gdy poskarżyłam się tacie, że brak mi przewodnika, po dwóch dniach pojawiła się w naszym domu jakaś dziewczyna. Murzynka, oczywiście:

- Cześć, ty musisz być Karolina?

- Tak, to ja...

- Jestem Kariko. Kariko... – tu usłyszałam nazwisko jakaśtam. Domyśliłam się, że to jest córka taty szefa.- Podobno szukasz przewodnika. Wiem, gdzie można zjeść dobre lody i kupić ekstra ciuchy...

-  Ojej, jak miło, że chcesz mi pokazać miasto! – powiedziałam, dziękując w duchu pani Osełko, mojej anglistce za to, że jest taką piłą! Ha, teraz swobodnie mogę się porozumiewać! – Strasznie się tu nudziłam, a chcę zobaczyć lwy, pustynię, żyrafy i w ogóle...

- Aż tyle planów? Z lwami będzie kłopot, uprzedzam, chociaż może się jakiś wyliniały trafi... – zaśmiała się Kariko. – No to chodźmy zdobywać Afrykę!

To był milutki dzień, spędzony na zwiedzaniu i smakowaniu nowych zapachów, kolorów. Kariko wiele mi opowiadała o Senegalu. Szybko zaczęłyśmy gadać o wszystkim. Okazało się, że jest bardzo wesołą dziewczyną i podobną do mnie. Przestałam nawet zauważać, że ma inny kolor skóry, bo w wielu sprawach kompletnie się ode mnie nie różniła... Za to jak wspaniale leżały na niej białe bluzki! Któregoś dnia zaplanowałyśmy sobie z Kariko megawyprawę na zakupy. Chciałam zobaczyć sklepy z miejscową odzieżą, Kariko obiecała mi też wypad na afrykański targ. Dzień zapowiadał się superciekawie. W jakimś momencie moja nowa przyjaciółka spojrzała na zegarek i powiedziała, że musi mnie na pół godzinki zostawić, bo umówiła się z bratem. Mają coś do załatwienia, ale potem znów będzie ze mną. Nie chciało mi się zostawać samej, zapytałam więc, czy nie mogłaby wziąć mnie ze sobą.

- Okay, myślałam, że cię to znudzi, bo ja i Ben musimy urzędową sprawę ugryźć. Będzie za to okazja, byś poznała mojego starszego brata, jest naprawdę super! Studiuje medycynę we Francji. Teraz ma wakacje. Niestety rzadko bywa w domu. Jesteśmy ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni.

- Tym chętniej go poznam! – ucieszyłam się.

Na miejscu spotkania ujrzałam bardzo sympatycznego...hm, murzyna, oczywiście. Uśmiechał się z daleka, machając radośnie do Kariko.

- Karolino, poznaj Bena – powiedziała Kariko. Podaliśmy sobie ręce. Uścisk jego dłoni był pewny i mocny.

- Słyszałem o tobie, przyjechałaś z Polski? – zagadnął mnie po angielsku.

- Tak, nie spodziewałam się, że ktoś w Senegalu będzie wiedział, co to za kraj. Ja z kolei słyszałam, że uczysz się we Francji.

- Tak, teraz tam studiuję.

-  A po studiach? Tam będziesz pracował?

-  Nie, wrócę i będę leczył ludzi tutaj, w Senegalu.

-  O, jak szlachetnie! – wcale nie kpiłam z niego.

Kiedy Ben i Kariko załatwili swoją sprawę, Ben zapytał, czy nie mam ochoty trochę się ochłodzić kąpielą w oceanie. Każdy by miał ochotę! Do oceanu było jednak kilkadziesiąt kilometrów.

- Jak się tam dostaniemy? – zapytałam.

- Mam samochód, zawiozę was.

- Muszę jednak powiadomić rodziców. Poza tym może dziś jest już troszkę późno na taką wyprawę. Czy moglibyśmy pojechać tam jutro, przed południem?

- Oczywiście! Ja mam mnóstwo czasu. Jestem tu na wakacjach – powiedział Ben.

Umówiliśmy się więc na następny dzień. Przynajmniej wezmę kostium i przygotuję się na taką wycieczkę. Jednak, kiedy wieczorem powiedziałam mamie, że poznałam brata Kariko i że chcemy we trójkę pojechać na plażę, mama zareagowała bardzo dziwnie:

- Jaki brat? Ile ma lat?

- Nie wiem dokładnie, studiuje we Francji medycynę.

- To jest młody mężczyzna. I oczywiście: murzyn – zagadkowo podsumowała mama.

- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale tu mieszkają prawie sami murzyni... – powiedziałam nieco złośliwie.

- Nie bądź taka mądra. Masz 17 lat. Nie chcę, byś spotykała się z murzynem! – mama nagle wybuchnęła prawdziwą złością.

-  Ależ mamo, nie spotykam się! To żadna randka. To brat Kariko. Jedziemy na plażę, chyba fajnie byłoby się ochłodzić, zobaczyć kawałek kraju poza miastem? Co widzisz w tej wyprawie niestosownego?

-  Niestosowne jest to, że on jest murzynem! – upierała się mama.

- Kariko też jest murzynką, a jednak nie zabraniałaś mi się z nią spotykać!

- Bo to dziewczynka, taka jak ty.

-  Mamo, o co ci chodzi? – nic z tego nie rozumiałam!

-  O nic. Wolałabym, byś go unikała – powiedziała mama. Nagle uderzyło mnie dziwne podejrzenie... Moja mama jest chyba... rasistką???

-  Na razie jednak pojadę na tę plażę – zdecydowałam. - Zapytam zresztą tatę o pozwolenie.

Tato nie widział w tym nic niestosownego. Może patrzył na sprawę inaczej, bo pracował z murzynami, poza tym jeden był jego szefem.... A syn tego szefa miał mnie zabrać na wycieczkę... Wbrew mamie, pojechałam więc z Benem. I muszę przyznać, że był to udany dzień. Ben jest jeszcze weselszy od swojej siostry, jeszcze milszy i jeszcze ciekawiej opowiada o Senegalu. Kompletnie nie czułam żadnych barier między nami, poczucie humoru mamy oboje jednakowe, a kolor skóry to naprawdę rzecz nieistotna. Złapałam się na tym, że moja skóra wydawała mi się nienaturalnie blada w porównaniu z otoczeniem. No i wcale nie tęskniłam za blondynami! Ben zaczynał mi się coraz bardziej podobać. Przede wszystkim podobała mi się jego osobowość, ale fizycznie był również... przystojny. Ładnie zbudowany (czego nie omieszkałam zauważyć na plaży), zawsze świeży (wydawało mi się, że on się nigdy nie poci!) i pełen uroku. Nie miałabym nic przeciwko temu, by zaczął się mną interesować... Po kilku godzinach wspólnego plażowania zauważyłam, że i Ben przygląda mi się z sympatią. Łatwo przecież wyczuć, że się komuś ktoś podoba... Kiedy wyłowił dla mnie piękną, ogromną muszlę z oceanu, zdałam sobie sprawę, że zaczynam z nim na maksa flirtować! Wręczał mi ją, dotykając moich dłoni i opowiadając romantyczną, afrykańską przypowieść:

- Wiesz, Karolinko, tu w Senegalu wierzymy w to, że kiedy zakochani obdarowują się muszlą, to jest to taki rodzaj „morskiego telefonu”: gdy przyłożysz do niej ucho usłyszysz miłosne szepty ukochanego, nawet jeśli pojedziesz z tą muszlą na drugi koniec świata... – miałam ochotę najpierw się rozpłakać, bo tak mi się zrobiło romantycznie, a potem go uściskać. Ben jest taki milutki!

No i tak właściwie zaczął się mój afrykański romans. W drodze powrotnej znad oceanu Ben trzymał mnie cały czas za rękę (jak dobrze, że nie ma wielkiego ruchu na drogach przez sawannę), pokazując od czasu do czasu ciekawe zwierzątka w oddali. Było jak na safari! Kariko puszczała do mnie porozumiewawcze perskie oko. Kiedy się rozstaliśmy późnym wieczorem, rozmarzona poszłam spać i śniło mi się, że wielkie, pluszowe usta w kolorze czekolady zbliżają się do moich ust. Strasznie byłam ciekawa, jak smakuje taki mięciutki pocałunek... Rano usłyszałam odgłosy kłótni. Miałam dziwne wrażenie, że rodzice kłócą się o moją znajomość z Benem, ale gdy wychodziłam na spotkanie z nim, mama nie powiedziała ani słowa. Podejrzewam, że tato znów mnie obronił.

Tak więc kolejny dzień spędziliśmy razem i czułam się tak, jakbym znała Bena od lat. Cały dzień dręczyło mnie pragnienie z mojego snu – spróbować, jak smakuje jego pocałunek... Chyba powszechnie wiadomo, że jeśli ciekawska dziewczyna drąży temat, osiągnie cel. Tak też się stało. Kariko zostawiła nas na chwilę samych i wtedy bardzo spontanicznie przytuliłam się do Bena. Nawet nie wiem kiedy nasze usta się spotkały.... Jego pocałunek ma naprawdę smak czekolady!!!

Kolejne tygodnie to były randki, randki, randki i wzajemne poznawanie jeszcze innych smaków... Byłam coraz bardziej zaangażowana w tę znajomość, mimo tego, że wiedziałam, co się stanie za kilka tygodni -  ja wracam do Polski, on do Francji. No i ta mecząca walka z niechęcią mamy do Bena! Nic to, liczyło się dla mnie tylko „tu i teraz”: ślicznie opalony Ben, o pluszowych ustach, afrykański wiatr i słońce, które tylko zaostrzały apetyt na miłość. A jeśli nawet przyjdzie nam się wkrótce rozstać na wieki, to mam przecież senegalską muszlę, szepczącą miłosne wyznania...

 

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. 123rf.com

Z pamiętnika młodej (stażem) saksofonistki...

23. kwietnia Komentarz Darka przypomniał mi, że dawno nie opisywałam moich potyczek z "trąbą". Sytuacja wygląda nastepująco - nie grałam przez jakieś 2-3 tygodnie, za dużo było "zajęć pobocznych", bardzo mnie absorbujących. Poza tym mój nauczyciel tajemniczo zniknął - nie daje znaku życia. Po trzecie nauczyłam się grania ze słuchu 3 nowych melodii, niestety, zapisu Morsem nie dokonałam, więc po 3 tygodniach przerwy muszę wszystko "odgruzowywać" w głowie. Po czwarte znalazłam na jednej składance fajną, chilloutową aranżację "Kołysanki" z energetyzującym solo na trąbce i wczoraj, nie bacząc na śpiące dziecko sąsiadów dałam w domu czadu, traktując CD jak podkład zespołu, którego nie mam... Jak się rozkręciłam, to nawet sobie coś tam zaimprowizowałam, ale muszę to nagrac na dyktafon, żeby ocenić, jak to wszystko brzmi: muza z płyty, trąbka i mój sax. Jak napisał Darek - niesamowitą przyjemność sprawia mi równiez nauczenie się każdej nowej melodii, a już planowanie, że zagram duet z tą trąbką na kompakcie, strasznie mnie ekscytowało. Trzy dni się do tego zabierałam, aż wreszcie wczoraj się udało...

5. marca Mam dziwne wrażenie, że moje postępy przybrały zły kierunek: wstecz. Nie wiem, czy można rozstroić saksofon, ale coraz gorzej wychodzi mi wydobywanie niższych dźwięków, bardzo łatwo natomiast wydostają się z moich płuc dziwne pierdnięcia i skrzeki. Poza tym zaczynam mieć wątpliwości - czy to aby na pewno jest instrument drewniany??? Mnie się wydaje, że to jakaś aquatrąba, bo skąd w nim tyle wody??? Widziałam wprawdzie na jakimś filmie, że w dowód uznania wlano saksofoniście szampana do instrumentu, ale w moim przypadku to:

- płyn jest zdecydowanie wodą, co stwierdziłam organoleptycznie,

- nie było w pobliżu żadnej życzliwej duszyczki, która chciałaby zwilżyć winem me usta saksofonowego gracza, wlewając jakieś bianco do saksa...

Jak tak dalej pójdzie, to nawet "Cichej nocy" już nie zagram!

27. lutego No to sobie zafundowałam lekcję muzyki. W ub. sobotę spotkałam się z nauczycielem. Cóż, okazało się, że muszę ćwiczyć trąbienie na samym ustniku, by wydobyć z niego gamę. Na razie wychodzą mi ledwie 2 dźwięki. Dramat. Poza tym uczę się 3 nut (prawdziwych, a nie tych swoich zapisków Morsem) i jakoś nie mogę sobie wbić do głowy, co mam naciskać na saksie, by wyszła właściwa kropka na pięciolinii. O matko, chyba za stara na to jestem! 

Wczoraj z kolei nagrałam na dyktafon swoje wykonanie "Kołysanki", żeby sobie odsłuchać. Po pierwsze, to ta kołysanka w moim wykonaniu z pewnością nikogo nie uśpi, trąbię jakbym wzywała ludzi na sąd ostateczny, brzmię jak syrena ostrzegawcza na parowcu we mgle! Nie wiem, czy powinnam kontynuować naukę, jeśli chcę zachować w zdrowiu psychicznym męża, sąsiadów i ludzkość w ogóle. Wczoraj podczas moich ćwiczeń mąż siedział w słuchawkach na uszach (co z tego, że gadał przez Skyp'a?).

Chociaż, z drugiej strony, mogę się starać o pracę w kapitanacie portu. Ewentualnie zaproponować Radzie Miejskiej, że Wrocław będzie miał swój hejnał z Ratusza - i to ja będę go odtrąbiać. Mogę też współpracować ze strażą pożarną, której budynek mieści się naprzeciwko mojej redakcji, wspierając dzielnych strażaków sygnałem ostrzegawczym...

Oj tam, oj tam, nie jest źle - zarysowały mi się nowe perspektywy, więc chyba jednak nie przestanę ćwiczyć.

10. stycznia Wczoraj zagrałam "Kołysankę" Gershwina z opery "Porgy and Bess". Hurra! Natomiast za Chiny Ludowe i Demokratyczne nie mogę zagrać "Lily was here" Candy Dulfer (spokojnie, chodzi mi o kilka pierwszych taktów, dalej jest bardzo trudna), pomimo posiadania nut i przenicowania ich na własny zapis Morse'm... Coś się nie zgadza, kolęda mi wychodzi. Nuty, które do tej melodii posiadam są pełne tajemnych znaków: mnóstwa krzyżyków i innych haczyków. Chyba pójdę na studia muzyczne, bo to czarna magia te nuty!

Nowy Rok

W Wigilię zadebiutowałam w roli saksofonistki. Wykonałam dwie kolędy - Cichą noc (wcale nie cicho!) oraz Wśród nocnej ciszy (zbieżność z nocną ciszą przypadkowa), ćwiczone od 6 grudnia. Myślę, że jak na osobę, która nut nie zna, to jestem niebywale utalentowana... Gdyby przypadkiem czytał tę notkę pan saksofonista, który grywa na Świdnickiej we Wrocławiu, a który nie chciał zostać moim nauczycielem gry na saksie, to go chciałam poinformować, że już możemy dać czadu w duecie (słyszałam, jak te dwie "moje" kolędy grał na Tumskim w okolicy świąt). Ponadto pozdrowienia dla wszystkich amatorów saksofonistów altowych, w tym mojego męża, który dzielnie znosi codzienne próby...

 

 

 

sobota, 20 kwietnia 2013

Artystyczny pojedynek na... łódki

Na ulubionym przeze mnie fotoblogu znajomych z Kielc ujrzałam zjawiskową (jak zwykle) focię łódki na wodzie. 

Renia napisała, że wygrzebała to zdjęcie z szuflady, a mnie natychmiast przypomniało się, że ja też mam takie archiwalne (z 2008 roku), łódkowe, bo my dwie mamy podobne foto-ścieżki. Tyle, że Ona robi wspanialsze zdjęcia.
No to zobaczcie moje (z lewej).

To jednak nie wszystko - kadr spodobał mi się do tego stopnia, że postanowiłam przemalować go własnoręcznie na płótno, w postaci olejnego obrazu, wzorowanego na tej fotografii. Była z tym cała komedia - najpierw nabyłam drogą kupna sztalugi, rozstawiłam je w ogrodzie i malowałam chyba przez tydzień, ubrana w wielki kapelusz (bo było słonecznie), kalosze i fartuch farboodporny. Sąsiedzi pękali ze śmiechu.
Kiedy dzieło zostało ukończone, dla tego jednego egzemplarza zrobiłam WERNISAŻ, przyszło z tuzin gości, piliśmy prosecco, dyskutowaliśmy bardzo rzeczowo i inteligentnie (na miarę naszych możliwości :-)) o sztuce. Gości, którzy jednocześnie widzieli oryginał, czyli zdjęcie - oraz dzieło olejne - dziwiły elementy niewidoczne na fotografii, które znalazły się na obrazie.


Generalnie był ubaw na całego. Ale ja już tak mam - każdy pretekst jest dobry, żeby zrobić imprezę. No to teraz popatrzcie, co też mi z tego zdjęcia za arcydzieło malarstwa wyszło... Ewentualne pytania uprzedzam: TAK, W POWIETRZU FRUWAJĄ MOTYLE, NA POMOŚCIE SIEDZĄ KRASNOLUDKI, A Z WODY WYSTAJĄ ŻABIE PYSZCZKI. A co!

Jeszcze jeden łódkowy motyw przypomniał mi się - tym razem z 2011 roku, z wyspy Bali. Egzotyczne łódki wyglądają jednak bardziej jak pająki, ale też urokliwie chybotały się na wodzie oceanu...

piątek, 19 kwietnia 2013

Jeże, na szczęście!

Ratowanie malutkich, osieroconych jeży staje się pretekstem do odwiedzin w lecznicy dla zwierząt. Czy to dobre miejsce na flirt z kolegą ze szkoły? 

Siedziałam właśnie nad strasznie trudnym zadaniem z fizyki (dla mnie wszystkie one są strasznie trudne!), gdy do mojego pokoju wpadł Paweł, mój 9-letni brat.
-        Tyle razy cię prosiłam, żebyś pukał!
-        Oj, nie mogłem, bo....
-        Wyjdź i zapukaj. Inaczej nie będę z tobą rozmawiać!
-        Ale Baśka, mam...
-        Wyjdź i zapukaj! – nie odpuszczę smarkowi. Jak raz pozwolę, będzie to robił ciągle. Paweł już bez dyskusji odwrócił się i pomaszerował za drzwi. Po chwili usłyszałam ciche „puk, puk”.
-        Proszę!
-        Czemu się tak bałaś, co ja mogłem tu zobaczyć? Że wyciskasz sobie pryszcze na nosie?
-        Wcale sobie nie wyciskam! Po prostu młode kobiety mają prawo do swoich tajemnic.
-        I tak znam wszystkie twoje tajemnice...
-        Aha, chciałbyś!
-        Jedna nawet wisi w łazience na sznurku.
-        Tajemnica na sznurku?
-        No to takie coś, co kobiety zakładają sobie pod bluzkę.
-        Nie bajeruj, biustonosz już od dawna nie jest dla ciebie żadną tajemnicą. Ale co miałeś mi do powiedzenia?
-        Baśka, mówię ci, w parku znaleźliśmy z chłopakami małe jeże! Dużego jeża przejechał samochód, to może była ich mama. Musisz zanieść je do lekarza od zwierząt!
-        Zwariowałeś? Jakie jeże, co, jak? Po kolei - gdzie one teraz są?
-        W moim pokoju, w pudełku...
-        O rany! – jęknęłam, bo już przeczuwałam kłopoty. Z Pawłem zawsze są kłopoty, ale jakoś od 9 lat nie mogę się do tego przyzwyczaić...

W jego pokoju siedziało trzech jego najlepszych kolegów i pochylało się nad pudełkiem po butach, które ostatnio kupił sobie tata. Rzeczywiście, tuliło się w nim do siebie 5 malutkich, ślicznych jeżyków. Chłopcy popiskiwali z zachwytu. Sama miałam na to ochotę. Były rozkoszne.
-        I co snimi srobimy plosę pani? – zapytał „Sepleniący Jacek” z szacunkiem. Wszyscy mówią do mnie „pani”, bo ja, 17-letnia siostra Pawła, jestem dla nich już starą kobietą.
-        Macie jakąś propozycję?
-        Trzeba je zanieść do lecznicy albo do ZOO. My sami nie możemy, bo to jest za daleko. Musi pójść z nami jakiś dorosły... – lizus z tego Maćka!
-        Ale ja mam tyle nauki! Jutro sprawdzian z fizy – wiecie co to fiza? Muszę jeszcze napisać opowiadanie na polaka, a wy każecie mi włóczyć się z jeżami!
-        Przecież to nie my przejechaliśmy ich mamę! – Paweł zaczął wywierać na mnie presję. Oczy mu się zaszkliły.
-        No dobrze, spróbujmy najpierw do lecznicy, bo to bliżej. Może podpowiedzą, co mamy z nimi zrobić... – wiedziałam, że i tak nie odczepię się od  nich. Z westchnieniem rezygnacji poszłam ubrać buty.

W poczekalni lecznicy dla zwierząt było trochę ludzi. Dwie starsze panie z kotami, jakiś pan z wiewiórką, chłopczyk z mamą i małym psiakiem. Ja z pięcioma jeżami i czterema chłopcami, czy też na odwrót. Było nas trochę dużo... Rozsiedliśmy się na krzesłach, czekając na swoją kolej. Po chwili w poczekalni pojawił się jeszcze jeden pacjent – owczarek niemiecki z łapą w gipsie. Niósł go na rękach chłopak. Usiedli na jedynym wolnym krześle naprzeciwko mnie. Spojrzałam baczniej na chłopaka i oniemiałam – to Marcin z IV E!!! Najprzystojniejszy facio w szkole, który nie może opędzić się od babek! Nigdy jakoś nie było okazji, żebyśmy się poznali, bo nie byłam chyba w jego typie. Nie miałam pojęcia, że on ma psa i... najwyraźniej ludzkie uczucia. On też spojrzał na mnie badawczo, ale nie sądzę, by mnie w ogóle rozpoznał. Nie wie chyba, że chodzimy do tej samej budy.

No więc, najpierw przyjrzał się mnie, a potem zerknął do pudełka, które trzymałam na kolanach. Siedzący na jego kolanach pies też zainteresował się zawartością mojego pudełka. Wyciągał pysk, by wywąchać zapach zwierzątek. Pies był piękny.
-        Co tam masz? – zapytał nagle Marcin, zwracając się do mnie bezpośrednio.
-        Jeże.
-        Co im jest?
-        Są sierotkami.
-        A ci chłopcy to też twoje sierotki?
-        Nie, to moi asystenci.
-        Ma się powodzenie u płci przeciwnej, no nie?
-        Cóż, jakby ci to powiedzieć...
-        Czterech facetów i jeszcze ci mało?
-        Ale oni są nieletni! Ty za to na pewno nie wiesz, że chodzimy do tej samej szkoły!
-        Naprawdę? I ja do tej pory nie zauważyłem takiej interesującej istoty, która opiekuje się sierotkami i ma nieletnich adoratorów?
-        Ja nie jestem jej adorem, tylko bratem! – powiedział urażonym głosem Paweł.
-        Adoratorem, nie adorem – poprawiłam Pawła odruchowo.
-        Plose pani, cy ten pan mówi o nas? – zainteresował się Jacuś.
-        Poniekąd. Powiedz lepiej, Marcinie, co stało się twojemu psu?
-        To nawet znasz moje imię? – zdziwił się chłopak. – Rzeczywiście, chyba chodzimy do tej samej budy... Cóż, Chilli została potrącona przez samochód. Musimy skontrolować, czy łapa dobrze się zrasta.
-        Biedna Chilli. Jest taka piękna!
-        Teraz czuje się już dobrze, ale była w szoku przez tydzień po wypadku. Nie do końca odzyskała dobry humor.
-        Mamę tych jeży też przejechał samochód – odezwał się Paweł.
-        To okropne! – powiedział Marcin, mrugając do mnie porozumiewawczo. I co teraz z nimi będzie?
-        Moja siostra się nimi zajmie! – oznajmił Paweł. Spojrzałam na niego z politowaniem:
-        Sam się nimi zajmiesz i tyle!

Nawet nie zauważyliśmy, że przez czas naszej sprzeczki ubyło nieco pacjentów w poczekalni. Koty chyba zostały uzdrowione, wiewiórka ktoś się tu zajął. Chłopczyk z psiakiem właśnie siedział w gabinecie. Chyba nadeszła moja kolej. Chciałam wejść sama do pokoju lekarza, ale chłopcy wcisnęli się za mną.
-        Ho, ho, ho, kogo my tu mamy! – zaśmiał się lekarz.- Wy wszyscy do mnie? Pediatra przyjmuje w przychodni obok!
-        Panie doktorze, co mamy zrobić z tymi sierotkami? – zapytałam, pokazując mu jeże.
-        Są jeszcze dość małe. Hm, powinniście pokarmić je przez jakiś tydzień, dwa, a potem wypuścić do parku, tam gdzie je znaleźliście. Zaraz wam zrobię listę artykułów, którymi będziecie odżywiać zwierzątka.
-        No nie! – powiedziałam do Pawła, gdy wyszliśmy z gabinetu. – Wychodzi na to, że jednak będę mamką jeży!
-        Baśka, błagam, nie zostawiaj ich! Ja ci pomogę! – powiedział płaczliwym głosem Paweł. Brzmiało to jak jakaś scena z sądu rodzinnego...
-        Wszyscy pani pomożemy – odezwał się Maciek. - Słowo honoru!
-        Na czym stanęło? – zainteresował się Marcin.
-        Będę je karmić butelką przez jakieś dwa tygodnie. Będą u nas mieszkać – pochwaliłam się, ale mój głos nie był specjalnie szczęśliwy. - Jejku, chyba muszę iść na zakupy do sklepu z odżywkami dla niemowląt!
-        Przyda ci się taka praktyka – powiedział lekko Marcin, a ja zaczerwieniłam się po same uszy. - Słyszałem też, że jeże w nocy strasznie tupią
-        Dobrze, że w twoim pokoju jest dywan – pocieszył mnie brat.
-        Poczekajcie na mnie chwilę! – zawołał Marcin i wszedł z Chilli do gabinetu. Oblała mnie fala gorąca. Dlaczego chce, żebym na niego poczekała? Czyżby potrzebował mojego towarzystwa?

Gdy wyszedł po kwadransie, niosąc psa na ramionach, uśmiechał się szeroko:
-        Z łapą Chilli już wszystko w porządku. Pomęczy się jeszcze parę dni i zdejmiemy wreszcie gips!
-        To wspaniale! Będzie mogła sobie biegać po parku.
-        No! Może z twoimi jeżami? Chodź, sprawdzimy, czy mogą się ze sobą zaprzyjaźnić!
-        Chcesz, żeby Chilli poudawała ich mamę?
-        Czemu nie? Może dla nich wszystkich będzie to dobra terapia? Najlepiej chodźmy już teraz do parku, wypuścimy jeże na chwilę z pudełka, a Chilli je obwącha i pobawi się z nimi, leżąc na trawie. Nie może jeszcze za wiele chodzić.
-        Chodźmy, chodźmy! – wykrzyknęli chłopcy. Byłam w rozterce.

Jest już późnawo, zaczyna się ściemniać, zadanie z fizy nie odrobione, opowiadanie na polaka - w lesie. Ale z drugiej strony: Marcin... Takiej okazji nie mogę przepuścić! On najwyraźniej szuka mojego towarzystwa. Byłabym kaczką w pomarańczach, gdybym przepuściła taką szansę!
-        Dobra, ale kupmy im najpierw butelkę ze smoczkiem, bo padną nam w parku z głodu!
-        Nam też by się przydało coś przekąsić... Wiecie, zapraszam was wszystkich na pizzę - powiedział Marcin.
Wieczór zapowiadał się bardzo interesująco...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. fotosik.pl

czwartek, 18 kwietnia 2013

Miłosny amok

Agata, moja przyjaciółka, znowu się zadurzyła w nieznajomym. Odnoszę jednak wrażenie, że tym razem jest to całkowicie poważne uczucie, chociaż Agata jest najbardziej zwariowaną osobą, jaką znam...

Drzwi domu mojej przyjaciółki, Agaty, były szeroko otwarte. Zaniepokojona tym dziwnym zjawiskiem, niepewnie przestąpiłam próg i weszłam do obszernego hallu.

-        Agata! Agata, jesteś tu? - Nikt nie odpowiadał, chociaż słyszałam z oddali dziwne buczenie. Postałam chwile nieruchomo (dla przyzwoitości), po czym zaczęłam wspinać się po schodach, na poddasze, bo Agata ma tam swój pokój. Po drodze mijałam łazienkę na piętrze. Tutaj drzwi też były szeroko otwarte, a moja Agatka siedziała z zasępioną miną na brzegu wanny i suszyła sobie mokre włosy przykładając do nich... rurę (okropnie buczącego) odkurzacza. Patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Nie muszę chyba dodawać, że w ogóle mnie nie zauważyła, mimo czerwonego koloru mojej minispódniczki. Gdybym była nosorożcem w fartuszku w biało-czarne grochy też by mnie nie raczyła dostrzec. Prawdopodobnie...

-        Agatko, co ci jest? – spytałam (dla przyzwoitości), chociaż znałam odpowiedź. Na jej twarzy malował się bowiem doskonale przeze mnie zdiagnozowany wyraz zwany „amokiem miłosnym”. Agata miała miękkie serducho i amoki zdarzały się jej przeciętnie 8 razy w roku. Ten był już 5-ty... Musiała się chyba zakochać w dość ekspresowym tempie zważywszy, że widziałyśmy się wczoraj.

-        Co mi jest? A, nic, suszarka mi się zepsuła... – odpowiedziała machinalnie.

-        Dlaczego nie wykorzystasz wentylatora?

-        Wentylator chłodzi mi herbatę w kuchni. Poza tym to jest bardzo dobry odkurzacz, z filtrem wodnym.

-        Ale nie do suszenia włosów, kobieto. Wyglądasz jak strzyga! Nie pomyślałaś, że będziesz dziwnie pachnieć?

-        Sądzisz?

-        Trzymajcie mnie, tego jeszcze nie grali. A co robi teraz drukarka twojego komputera? Podgrzewa ci pizzę?

-        Ty się mnie chyba czepiasz! – poskarżyła się, robiąc do mnie rozżalone oczy.

-        Bo zachowujesz się jeszcze gorzej, niż w czasach Michała III Pięknego! Wtedy uważałam, że głupotą jest paradowanie w płetwach i wbijanie się w ten cały strój nurka tylko po to, by facet zaczął zwracać uwagę na ciebie, a nie na jakieś mordercze ryby-piły.

-        Przypominam ci, że Michał był prawdziwym pasjonatem, ichtiologiem-amatorem.

-        Teraz jednak bijesz rekordy! – kontynuowałam, (dla przyzwoitości) nie zbita z tropu.

-        Przesadzasz i histeryzujesz. To samo wyrzucałaś mi w czasach Grzegorza I Mechanicznego, gdy zapisałam się na kurs prawa jazdy i zgłębiałam budowę silnika samochodowego.

-        Ha, był jeszcze D.J. Jacek, dla którego pomalowałaś włosy na fioletowo, bo rzekomo ładnie wyglądały w stroboskopowych światłach dyskoteki, w której pracował.

-        Ty nigdy tego nie zrozumiesz, bo nigdy nie byłaś zakochana. Zakochana kobieta zdolna jest do wszystkiego. – powiedziała z namaszczeniem Agata, odejmując siłę moim zdroworozsądkowym argumentom.

-        Mniejsza z tym, nie licytujmy się! Powiedz lepiej, kim jest ten szczęśliwiec, dla którego znów wpadłaś w amok? - zapytałam ją wprost.

-        Jakiś przystojny nieznajomy, który kosił trawnik u Cegielskich!

Cegielscy to sąsiedzi Agaty z domku po prawej. Z tego co wiedziałam, nie mieli dzieci, więc nie mógł to być ich syn.

-        I co? – zaciekawiłam się.

-        I nico. Ujrzałam, pokochałam, zacierpiałam. Widziałam go wczoraj. Dzisiaj nie.

-        Kobieto, może oni go wynajęli z jakiejś, na przykład spółdzielni studenckiej? I szukaj wiatru w polu!

-        Właśnie. Dlatego powiedziałam ci, że zacierpiałam. Kiedy cierpię miłośnie robię różne dziwne rzeczy.

Mnie to mówi! Zaczęłam jednak mieć dziwne wrażenie, że ta rozmowa wymyka mi się z rąk.

-        Czy mogę ci jakoś pomóc?

-        Uhm, idź do kuchni i zrób sobie herbatę. I wyłącz wentylator, bo moja będzie mrożona.

-        Wiesz, że masz pootwierany cały dom?

-        Robiłam przeciąg.

-        Żeby co?

-        Zapomniałam.

Fiuuu, fiuuu, zagwizdałam w duchu. Stan sercowy mojej przyjaciółki przedstawiał się dość opłakanie. Muszę natychmiast interweniować, w przeciwnym razie nie wiadomo czym się to skończy. Miłosnym obłędem?

-        Słuchaj, a może ja pójdę do Cegielskich i dowiem się, kto to był? – zaofiarowałam się (dla przyzwoitości) bezinteresownie.

-        Tak po prostu?

-        Coś wymyślę. Idę! – ruszyłam w stronę sąsiedniego domku, zastanawiając się po drodze nad pretekstem. „Powiem, że jestem akwizytorką... nie, sierotą z domu opieki... nie. Może zrobię jakąś ankietę o trawie? Albo sprzedam im fajne nasionka? – już stałam pod ich drzwiami. Otworzyły się dość szybko, a ja nie zdążyłam wybrać żadnej wersji, bo... oniemiałam. W drzwiach stało męskie cudo – skrzyżowanie Ricky Martina z Lorenco Lamasem: - Eeee, dzień dobry... Czy pan tu mieszka i kosił pan tu wczoraj trawnik? – wykazałam się jednak refleksem.

-        Tak, mieszkam czasowo i kosiłem trawnik. A w czym problem?

-        Jakieś trzy kilogramy trawy wpadły do pokoju tu w domu obok i nie umiem ich usunąć. Czy byłby pan łaskaw uprzątnąć szkodę?

-        To niemożliwe – odpowiedział mocno zdumiony. – Trawa przez okno? Jakim cudem?

-        Sam może pan zobaczyć! – ależ ze mnie ryzykantka! Bezwzględnymi metodami wabiłam go do domu-pułapki. Chłopak łyknął to jednak jak młody pelikan!

Oboje skierowaliśmy się w stronę domu Agaty. Nie wiem, czy moja przyjaciółka nas obserwowała, ale stała za drzwiami z włosami uporządkowanymi po huraganowym suszeniu odkurzaczem. Były spięte gumką. Na nogach, nie wiedzieć czemu, miała męskie kalosze w rozmiarze 45. Czarne. „Boże!” – jęknęłam w duchu.

-        Dzień dobry! – powiedział grzecznie gość. – Jest tu ponoć jakiś problem z trawą...

-        Z trawą? – zdumiała się Agata, wpatrując się w niego zachłannie i w całkowitym błogostanie.

-        No wiesz, z tą, która wpadła przez okno w wyniku koszenia jej wczoraj przez tego pana! – usiłowałam uratować moją wersję wydarzeń.

-        A, tą trawą... Zjadł ją chomik! – powiedziała stanowczo i bez namysłu, trzymając nas w drzwiach.

-        Chomik? Poradził sobie z trzema kilogramami trawy? – gość zamienił się w wielki znak zapytania.

-        Bo to jest wyjątkowo duży chomik. Bengalski. – łgała Agata brawurowo.

-        Czy mogę go obejrzeć? Jestem weterynarzem. Nigdy nie widziałem bengalskiego chomika. Czy muszę również założyć kalosze?

W tym momencie nie wytrzymaliśmy dłużej napięcia. Wybuch śmiechu, który właśnie nastąpił śmiało mógł się równać z eksplozją Wezuwiusza. Chłopak oparł się o framugę drzwi i zwijał w dziwacznych skłonach, podrygiwaniach. Ja wolałam usiąść na schodach – gdyby przyszło mi się z nich stoczyć, miałabym blisko do ziemi... Agata chichotała, opierając się o drzwi i ocierając łzy śmiechu.

-        Dzie...dzie...dziewczyny, ale...jesteście...zakręcone – dusił z siebie nasz gość. – Jak domek ślimaka! – wydukał wreszcie.

-        Z ciebie...też.... dobry... numer. Weterynarz się znalazł!

-        A to jest akurat prawda! Dostałem się na I rok i będę mieszkał u wujostwa, państwa Cegielskich na stancji.

-        To cudownie! – powiedziała nagle spokojnym głosem Agata, patrząc mu radośnie w oczy. Będziemy się mogli często spotykać.

-        Ja też się cieszę...

Cóż mi pozostawało innego, jak nie „odtoczyć” się dyskretnie w stronę furtki, pozostawiając ich sam na sam... Coś mi się zdaje, że Agata poprzestanie na tym „przypadku” na dłuższy czas. Ciekawe, kiedy na mnie przyjdzie wreszcie kolej – zakochać się! A tak na marginesie – muszę ją jutro koniecznie zapytać, po co włożyła te męskie kalosze?!?

 

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj.123.rf.com

niedziela, 14 kwietnia 2013

Sezon tarasowy otwarty!

Pogoda wreszcie pozwoliła rozpocząć sezon tarasowy. 14 kwietnia - niezły wynik! Było ciepło i słonecznie na tyle, że wypiliśmy kawę i zjedliśmy deser na tarasie. Przy okazji wyeksponowałam brzozowe "portki", które znalazłam w ub. tygodniu w "naszym" lesie i przytargałam 30 km do domu (w bagażniku samochodu  rzecz jasna), bo tak mi się spodobały!

A w ogrodzie wreszcie mamy własne krokusy! No baja, nie niedziela...

Ja tam miałam udane lądowanie na Bali...

Dzisiejsza informacja o nieudanym lądowaniu na Bali (całe szczęście, że nikt nie zginął!) Boeinga 737 wcale mnie nie zdziwiła...

Rzeczywiście, położenie tego pasa startowego/lądowiska, jedynego na wyspie Bali wzbudzało nasze niepomierne zdziwienie w czasie naszego urlopu w tym egzotycznym miejscu.

Zaraz drugiego dnia po przylocie wybraliśmy się na urodzinową kolację nad brzegiem oceanu (był to w ogóle główny pretekst naszego przybycia na Bali - moje 50-te urodziny...), na "słynną" plażę Jimbaran, gdzie kilkanaście restauracji rybnych serwuje specjały morza przy stolikach rozstawionych na piasku, na plaży i elegancko przykrytych obrusami. Cała atrakcja kulinarno-przyrodniczo-romantyczna rozpoczyna się wieczorem, przed zachodem słońca, bo clou tego party jest właśnie możliwość obserwowania rozżarzonej kuli ognia, zanurzającej się w wodzie - zdj. po prawej zrobione przez męża "w trakcie"...

Przybyliśmy na plażę jak widać - grubo przed czasem (restauracja jeszcze pusta), było jeszcze widno i siedząc przy stoliku, twarzą do oceanu i zachodzącego niebawem słońca, czekając na zamówionego homara, kraby, krewetki, mule, wielkie ryby z grilla podane z fantastycznie aromatycznymi sosami - rozglądaliśmy się ciekawie po plaży, popijając napój z kokosa aż nagle... po prostu wbiło nas w krzesła! Zauważyliśmy po prawej stronie plaży, w całkiem niedalekiej odległości (jak nam się zdawało) - jak co parę minut startują i lądują samoloty!!! Tyle, że wyglądały one, jakby lądowały w... oceanie! Po prostu ten pas startowy jest niesamowity na Bali. Zastanawialiśmy się, jak piloci radzą sobie z tym lądowaniem tuż przy wodzie... Na zdjęciu po prawej u dołu, jest widoczna taka cienka kreseczka na morzu - cypel - to ten pas!!!! Na nim właśnie "siadały" obserwowane przez nas przez cały wieczór stalowe ptaki... Co ciekawe, nie było słychać żadnego hałasu, odgłosu silników - nic. Można było tego nie zauważyć, jeśli się nie trafiło na właściwy moment.



Jak zaszło słońce było jeszcze ciekawiej - samoloty migały światłami, czerń nieba i wody zlewała się ze sobą, zapalono milion świec na stolikach na plaży, a ocean podkradał się niespodziewanie, liżąc nam obute w sandały stopy pod stołem. Jej, ależ było romantycznie! I tak, trochę głupio że z informacji o katastrofie, "urodziło" mi się piękne wspomnienie...

środa, 10 kwietnia 2013

Poniedziałkowi pechowcy

Kiedy policjant chce mi wlepić mandat za wykroczenie drogowe, moja seria nieszczęśliwych przypadków sięga tego dnia zenitu. Na szczęście, pojawia się drugi pechowiec... 

 Dzień zaczął się z pozoru całkiem niewinnie. Budzik nie wydał z siebie nawet jęknięcia („Baterie semperito działają sto razy dłużej!” Ale lepiej ich nie wkładać w coś, co chcecie wprawić w ruch – dodałam w myślach do znanej reklamy). Zaspałam więc na zajęcia, fakultet z historii! Heniu się wścieknie, miał mi oddać ocenioną pracę semestralną i ją omówić. Myjąc szybko zęby złamałam szczoteczkę („Dentissima dociera w najtrudniejsze zakamarki!” Zwłaszcza kosza na śmiecie – dodałam w duchu). Potem była dziura w nowej bluzce, wypalona dzięki  współpracy  żelazka z nieprzypalającą tkanin stopą ("Kupujcie żelazka  firmy Niezdarty i Spółka: to odzież bez dziur").

Już wtedy powinno było włączyć mi się w mózgu światełko ostrzegawcze. Niestety, ono najwyraźniej też nawaliło... Potem urwało mi się sznurowadło w martensach, tuż przed samym wyjściem z domu. Gdy dopadłam wreszcie swojego dziesięcioletniego „malucha” byłam pewna, że i on mi dołoży. Kapryśnie zakichał, podrygując rurą wydechową. „Nie będzie prosto!” – pomyślałam. Mój Pikuś, szalony indywidualista udawał, że ma kompletnie wyładowany akumulator. Przypomniało mi się hasło reklamowe jakiegoś koncernu samochodowego: "Kup sobie auto - poczuj się wolny!" Ależ ja byłam wolna! Najbardziej od pieniędzy. Musiałam poświęcić chwilkę na rozmowę z autkiem. Stosując łagodną perswazję („bo cię oddam do pana doktora, a ten to ci dopiero pogrzebie w brzuszku!”) udało mi się namówić go do ruszenia z miejsca.

Droga na uczelnię zajmowała mi zazwyczaj około piętnastu minut (jeśli nie było korków). Musiałam jednak minąć jedno nieciekawe skrzyżowanie bez świateł. Gdy dojechałam do placu nie było nawet tłoczno, udało mi się wjechać do połowy. Już miałam śmignąć dalej, gdy na jezdnię zaczęli wtargiwać piesi. Uciekając przed nadjeżdżającą lawiną samochodów, trochę wymusiłam pierwszeństwo, przejeżdżając tuż przed nosem wchodzących na jezdnię przechodniów. Właściwie to był tylko jeden przechodzień, jakiś chłopak, który cofnął się przestraszony, gdy o mało nie najechałam mu na czubki butów. Zaraz za skrzyżowaniem stała policja. I mój poranny pech zaczął mieć, oczywiście, swój uroczy ciąg dalszy...

-        Dzień dobry, porucznik Michalik. Proszę okazać dokumenty! – policjant patrzył na mnie z groźną miną. – Dlaczego wjechała pani pieszym pod nogi?

-        Bo tu nie ma świateł, a piesi nigdy nie patrzą na samochody tylko wchodzą na jezdnię jak im się żywnie podoba! Chciałam uciec przed nadjeżdżającymi z prawej strony  – zaczęłam się tłumaczyć.

-        To będzie kosztowało 300 złotych – powiedział beznamiętnie.

-        O rany, ja naprawdę nie chciałam. Przestraszyłam się, że nie zdążę zjechać ze skrzyżowania...

-        Dobrze, obniżę mandat do 100 złotych. Może pani odmówić zapłacenia, zapłacić gotówką lub wypiszę kredytowy... – jeszcze nie skończył mówić, gdy zrezygnowana wyjęłam banknot z portfela. „Nic mi się dzisiaj nie udaje” – myślałam, ale łzy złości pojawiły się w moich oczach. Porucznik miał chyba jednak wrażliwe serce, bo zauważył moją nietęgą minę.

-        Co się stało? – zapytał całkiem innym tonem.

-        Już mi wszystko jedno. Od rana wszystko idzie na opak... – zaczęłam się skarżyć, gdy zauważyłam, że podchodzi do nas jakiś chłopak. Wyglądał jak przechodzień, przez którego płacę mandat...

-        Niech pan jej wlepi słony mandat, o mało nie ucięła mi palców! – powiedział do policjanta oskarżycielskim tonem. – Najpierw niech się nauczy jeździć! – drążył temat. Od razu go znielubiłam, chociaż miał ślicznie wykrojone, pełne usta i półdługie, czarne, kręcone włosy. Nawet na mnie nie patrzył, tak był zaperzony.

-        Właśnie pouczam kierowcę, niech się pan nie martwi

-        To dobrze – chłopak wreszcie na mnie spojrzał i na moment mignęło w jego oczach zdziwienie. – To ja już sobie pójdę...

Gdy odszedł na bezpieczną odległość, policjant zwrócił mi dokumenty ze słowami:

- No, tym razem podaruję pani ten mandat. Ale na drugi raz zapłaci pani dwa razy więcej! - Nie wierzyłam własnym uszom! Czyżby mój pech upatrzył sobie inną ofiarę?

-        Bardzo dziękuję, do widzenia poruczniku! – „A może lepiej nie?”, dodałam radośnie w myślach.

Za kolejnym zakrętem przepuszczałam właśnie grzecznie pieszych, gdy ktoś zastukał w moje okienko po stronie kierowcy. Zdębiałam, gdy ujrzałam twarz mojego prześladowcy.

-        Mogę wsiąść z drugiej strony? – zapytał.

-        Wsiadaj!

-        Słuchaj, strasznie cię przepraszam. Głupio mi, że jeszcze judziłem tego policjanta, by wlepił ci wysoki mandat. Ale naprawdę byłem na ciebie wściekły. W końcu o mało nie skasowałaś mi butów! W dodatku jest zimno, zmarzłem w uszy, spóźniłem się na zajęcia, a w tramwaju złapał mnie kanar i wypisał mandat. A ty sobie jedziesz w cieplutkim „maluchu” i nie masz zamiaru przepuścić zdrętwiałego z zimna pieszego. Postaw się w mojej sytuacji!

-        Jeśli chcesz wiedzieć, mam dzisiaj podobnego pecha. Tobie się wydaje, że moja sytuacja jest lepsza. Takie są pozory, ale wymienię tylko: złamaną szczoteczkę do zębów, dziurę w bluzce i kłopoty z uruchomieniem tego grata. Twoje nieszczęścia to naprawdę pestka!

-        Złamałaś szczoteczkę do zębów?? Jak??

-        Normalnie. Pucowałam je zbyt mocno...

-        Jak można tak mocno czyścić zęby, żeby złamać szczoteczkę?

-        A widzisz?

-        A dziura w bluzce?

-        Ojej, nie czepiaj się. Żelazko wypaliło.

-        Dobrana z nas para poniedziałkowych pechowców, czyż nie?

-        Dokładnie... Słuchaj, dokąd cię podrzucić? – od dłuższej chwili jechałam w jakimś niewiadomym kierunku, kręcąc się po nieznajomych skrzyżowaniach, co w mojej sytuacji mandatowej nie było specjalnie korzystne.

-        Mam propozycję. Skoro oboje jesteśmy już spóźnieni, dajmy sobie spokój z zajęciami.

-        Proponujesz wagary?

-        Proponuję odczarowanie pecha w jakiś miły sposób. Zapraszam cię na sernik pod „Gryfa”! Mają tam jeszcze dobrą szarlotkę. Lubisz słodycze?

-        Lubię. Przecież kanar wziął ci całą kasę?

-        Racja. Na ciebie też nie ma co liczyć, zapłaciłaś mandat.

-        Jakby ci tu powiedzieć... Pan porucznik podarował mi tym razem.

-        Wiedziałem, że go zbałamucisz. Piękne kobiety zawsze dają sobie radę.

-        I w związku z tym muszą stawiać ciastka przystojnym facetom, których o mało nie uśmierciły?

-        Jestem twoją ofiarą i musisz mi zadość uczynić... - powiedział z szelmowskim uśmiechem.

-        Żeby ci tylko nie weszło w nałóg to zadośćuczynianie, bo się nie wykupię do końca świata. Może jesteś uzależniony od ciasteczek?

-        Na razie wykorzystam cię (cukierniczo, cukierniczo...) przez najbliższy miesiąc, potem pomyślę.

-        Łotr!

-        Ale jaki sympatyczny...

-        No dobrze, gdzie jest ten twój „Gryf”? Rzeczywiście nie ma sensu gnać dna uczelnię. Mam nadzieję, że Heniu mi to jakoś wybaczy...

-        Heniek to twój chłopak? Jestem zazdrosny!

-        To psor od histerii. Swoją drogą, szybko uzurpujesz sobie prawa własności...

-        A mogę mieć nadzieję na choćby małe, maleńkie, najmniejsze prawko? – spytał tak jakoś, że zrobiło mi się cieplej na sercu. Za to Pikuś chyba zmarzł, bo kaszlnął, prychnął, kichnął i... stanął jak wryty. Nie było rady, do „Gryfa” udaliśmy się piechotą. Na chodnikach było dość ślisko, dzięki czemu moja „ofiara” mogła mnie trzymać troskliwie za rękę...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. okazje.info.pl

 

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Koszykarka

Ewelina jest znaną w okolicy kolekcjonerką dryblasów... Gdy postanawia zdobyć kolejnego "koszykarza", sprawy przybierają dziwny obrót... 

Odkąd pamiętam zakochiwałam się w wysokich chłopakach... Nie wiem, na czym to polegało, ale im wyższy chłopak, tym większą budzi we mnie chęć do flirtu. To jak z tajemniczą wieżą jakiegoś zamczyska albo Mount Everestem - koniecznie chcesz się na nie wspiąć, bo stamtąd jest zazwyczaj najpiękniejszy widok na okolicę, no i ten dreszczyk emocji po drodze... Sama zresztą nie wiem, może byłam kiedyś, w innym życiu, jakąś zamkniętą w wieży księżniczką? Tak czy siak nie budziło zdziwienia mojej przyjaciółki, Jolki, moje żywe zainteresowanie szkolną drużyną koszykarską. Ależ tam były "okazy"! Mamma mia, jeden chłopak miał chyba ze 199 cm wzrostu! Po prostu marzenie...

Od kilku tygodni usiłowałam dowiedzieć się o nim jakichś pikantnych szczegółów, by móc działać. Mój plan wyglądał zazwyczaj podobnie - gdy znałam słabe i mocne strony przeciwnika, zaczynałam kręcić się w jego pobliżu, by zwrócić na siebie jego uwagę. Co jest dość trudne, jako że nie należę do nazbyt wysokich dziewcząt... Rozumiecie jednak, o co mi chodzi - jeśli dany men był maniakiem kina, ja byłam zawsze w tym samym kinie co on. Jeśli fanatycznie chodził po sklepach ze sportowym sprzętem i ciuchami, ja wpadałam na niego zza sklepowego regału, jeśli lubił się bawić w jakimś klubie muzycznym - bywałam tam co wieczór itd., itp. Przecież dziewczyńska pomysłowość nie zna granic! W ten sposób dokonałam teoretycznie cudów - chodziłam już czterema koszykarzami w swoim życiu i wcale nie zamierzałam przestać! Fakt, był jeden mały feler... Te związki trwały dość krótko, bo panowie koszykarze zbyt zajęci graniem w swoich superdrużynach, nie mieli czasu na randki itp. "bzdury". Najczęściej więc zostawałam z połamanym lekko sercem, by znów się zreanimować i próbować zdobyć moją wieżę. Jak w partii szachów...

- A może byś zmieniła strategię? - Zapytała mnie na dużej przerwie Jola, gdy siedziałyśmy razem na parapecie okna, a ja gryzłam paznokcie, wymyślając sposób wyśledzenia o dryblasie wszystkiego...

- A na jaką? - Zaciekawiłam się.

- Zamiast ganiać za nim, zastaw pułapkę - nich on goni za tobą! Pułapka goniąca mysz, czy jakoś tak... - Jola się trochę pogubiła.

- No dobrze, ale co masz na myśli?

- Załóżmy... szkolną drużynę koszykarek. Same będziemy grały i oni się nami muszą zainteresować. Oni, znaczy męska drużyna...

- Miałybyśmy grać w kosza? A ty umiesz? - Miałam oczy okrągłe ze zdziwienia. Nigdy na to nie wpadłam, bo moje zainteresowanie koszykówką ograniczało się do samych zawodników, a nie gry.

- Oj, nauczymy się. Pójdziemy do Bacika i powiemy, że mamy taką inicjatywę - żeńska drużyna koszykarska! - Bacik to nasza wuefistka. - Zakład, że oszaleje ze szczęścia?

- Bacik? Na pewno. Ty wiesz, to może i niegłupie... - Zaczęłam intensywnie myśleć. - Na pewno będą wspólne treningi no i w ogóle jakieś wyjazdy czy zgrupowania. Jolka, ty masz łeb! Jesteś po prostu genialna!!! - Pochwaliłam przyjaciółkę i jak nakręcona rzuciłam się z parapetu, by już, natychmiast znaleźć Bacika jeszcze na tej przerwie. - Chodźmy do sali, ona tam na pewno jest!

Wpadłyśmy zdyszane do kanciapy przy sali, gdzie Bacik akurat jadła swoje śniadanie.

- Pani profesor, my z taką prośbą! - krzyczałyśmy jedna przez drugą - Czy nie można by zorganizować żykówki szeńskiej w drużynie? - języki plątały się nam z podniecenia. Jakiż to genialny był plan!!!

- Co wy tam bełkoczecie? - Spokój Bacika był niewzruszony.

- No drużyna, koszykówka, dziewczyny!

- Chcecie grać w babskiego kosza?

- A czemu nie? - odpowiedziałyśmy pytaniem.

- Pytam, bo ty, Zajączkowska jesteś wiecznie niedysponowana, a Malicka też zawsze kombinuje, byle tylko się nie nabiegać - Bacik oskarżycielsko wyciągnęła rękę z bułką w naszym kierunku.

- Ale, pani profesor, taki kosz po lekcjach to co innego, kosz to nasza pasja! - wykrzyknęłyśmy zgodnym chórem.

- Chyba się udławię bułką... - powiedziała na to Bacik, przyglądając się nam, jakbyśmy przyleciały z Marsa. Zmarszczki na czole świadczyły jednak o rozpoczęciu intensywnego procesu myślowego. - Może to i pedagogiczne - powiedziała jakby do siebie - ale musiałybyście znaleźć więcej dziewczyn. Najlepiej na dwie drużyny, bo trzeba rozgrywać przecież treningowe mecze.

- To my popytamy! - Z tą deklaracją na ustach opuściłyśmy kanciapkę.

- Trzeba wywiesić ogłoszenie! - powiedziała Jola.- Bo u nas w klasie nie znajdziemy tyle chętnych. Wątpię, by chociaż jedna się zdecydowała. Szybciej byś je zwerbowała na pokaz mody!

- To dobry sposób, chodź, spreparujemy coś!

Całą lekcję matematyki redagowałyśmy zgrabne ogłoszonko. Miało się rzucać w oczy i zachęcić dziewczyny, na ogół przecież niechętne do uprawiania sportu, do zaangażowania się w nasze przedsięwzięcie. I pomyśleć, że robiłyśmy to tylko po to, by poderwać jakiegoś dryblasa! Taka akcja międzyklasowa, ogólnoszkolna dla miłosnej zasadzki! Byłam z nas naprawdę dumna... Dwa dni później, po południu, zadzwoniła moja komórka. Numer podałam w ogłoszeniu, spodziewałam się więc jakiegoś telefonu. Ale nie TEGO!

- Ewelina? - zapytał męski głos, gdy powiedziałam "halo". Głos był taki miękki, że kolana się pode mną mimowolnie ugięły. - Mówi Mariusz. Dzwonię w sprawie twojego ogłoszenia. Nie jestem, co zresztą słychać, dziewczyną, ale mam pewne doświadczenie w koszykówce i chciałem wam pomóc w zorganizowaniu tej drużyny. Czy miałabyś ochot na taką współpracę?

Czy miałam ochotę? Jejku, przecież Mariusz ma na imię mój dryblasowaty koszykarz, dla którego uknułam to wszystko! "pewne doświadczenie w koszykówce" - ale skromny! Nie sądziłam, ze tak szybko się mój plan zacznie krystalizować...

- Mariusz, jasne, tak się cieszę! Każda pomoc się przyda, to miłe, że zauważyłeś w ogóle moje ogłoszenie...

- Wiesz, mam kilka pomysłów, jak to wszystko przeprowadzić ale może lepiej byśmy się spotkali? - Myślałam, że serce wyskoczy mi z klatki (piersiowej zresztą). To nabierało tempa, o jakim nie śniłam. I to on proponował mi spotkanie.

- Zgoda. Gdzie i kiedy proponujesz?

- Wpadnij dziś do klubu Blue Moon, o siódmej!

- A jak mnie poznasz - Zapytałam w trwodze.

- Ja cię przecież znam... - Odpowiedział on i... się rozłączył.

Boże, on mnie zna! Zna mnie, a ja myślałam, że jestem szarą myszka, której taki cudowny dryblas nie dostrzegłby bez wielkiej, ogromniastej lupy... Natychmiast zadzwoniłam do Jolki. Z wrażenia musiała pobiec do toalety i rozmowę kończyła w łazience:

- To ja idę tam z tobą! - Oświadczyła wśród odgłosu spłukiwania wody.

-  Ani mi się waż! To randka numer jeden wśród moich randek! - Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że słowa moje będą prorocze.

Przed siódmą mój żołądek zamienił się w kamień i to wcale nie szlachetny. Ubrałam swoje najlepsze dżinsy i postanowiłam nie zakładać czapki, by nie zniszczyć misternie wymodelowanej fryzury. Przed Blue Moonem nie było ludzi, co nie dziwiło, zważywszy wczesną porę. Kto umawia się w klubie o siódmej? Kręcił się tam tylko jakiś chłopak, ale to nie był Mariusz, sądząc po wzroście - na pewno nie on. Jakieś marne 175 cm, patrząc pierwszym rzutem oka. Stanęłam niepewnie, rozglądając się za moją wymarzoną "wieżą", gdy ten facet, rety, on... on... podszedł do mnie!

- Cześć Ewelina, jestem Mariusz. Umówiliśmy się... - Byłam w ciężkim szoku. To jakaś kosmiczna pomyłka, przecież to nie ten Mariusz, o którym ja śniłam i marzyłam!

- Mariusz? - Powiedziałam niepewnie. - Myślałam, że jesteś koszykarzem... Wspominałeś coś o doświadczeniu...

- No tak, bo ja, rozumiesz, nie gram ze względu na wzrost (- no właśnie!-), ale codziennie jestem na kanale sportowym i śledzę rozgrywki. Znam się na tym, zaufaj mi. Kosz to moje życie! - Powiedział z entuzjazmem, a ja nie umiałam ukryć rozczarowania. Nie wiem tylko, czy to zauważył. - Chodź do środka, to pogadamy! - Pociągnął mnie za rękę do Blue Moona.

Szłam jak na ścięcie. Takie rozczarowanie, jejku, jak mogłam się tak pomylić? Ale to moja wina, przecież nie on mnie okłamał, sama wymyśliłam sobie, że to jest TEN Mariusz. Na jakiej podstawie? Błąd w rozumowaniu, silne pragnienie. Sama się zapędziłam w kozi róg. W klubie było ciemnawo, na stolikach paliły się świeczki. Mariusz zdjął czapkę i mogłam się mu bliżej przyjrzeć, bo usiadł naprzeciwko mnie. Ogromne, błyszczące oczy. Ujmujący uśmiech. Delikatny zapach jakiejś wody, który mile uwodził mój nos. Po kwadransie stwierdziłam, że przykre uczucie rozczarowania minęło, a my... gadamy jak najęci. I to wcale nie o koszykówce! Po następnej pół godzinie zauważyłam, że kiedy się siedzi przy stoliku to wcale nie widać tak tego wzrostu. Czemu więc ja się uganiam za dryblasami??? Po dwóch godzinach, gdy wychodziliśmy z klubu i on podawał mi płaszcz (ach, ach, jaki dżentelmen!) okazało się, że i tak jest wyższy przecież ode mnie. Żaden tam krasnoludek! Gdy pomagał mi wyjąć moje długie włosy na kołnierz tak jakoś się bliżej do mnie przysunął, że pomyślałam: "jak miło byłoby się do niego przytulić i nie mieć wtedy na policzku guzików koszuli, lecz jego mocne ramiona". Gdy przytulałam się do drągali nagminnie zdarzały mi się ślady po guzikach na policzku... Z klubu wyszliśmy w najlepszej przyjaźni i komitywie. Jutro spotykamy się na sali, by omówić sprawy "służbowe", bo o koszykówce nie zamieniliśmy ani jednego zdania... Tylko czy ja jeszcze mam zapał do tych koszykarzy i koszykówki?

tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. polskalokalna.pl

sobota, 6 kwietnia 2013

Sowy - posłańcy złych wieści?

Chcę opisać moje prawdziwe zdarzenie z sowami, które zamieszkały na jakiś czas w moim ogrodzie. Było to dziwne i... złowróżbne chyba, jak się później okazało.

O tym, że sowy są posłańcami, wie każdy wielbiciel Harryego Pottera. Co jednak chciały mi powiedzieć sowy, które pojawiły się nagle, dokładnie dzień po pogrzebie mojego Dziadka - w końcu czerwca 2008? Mieszkam w centrum dużego miasta, wprawdzie w zielonej jego enklawie, niczym w parku, a wokół mnie jest rzeka i domy z ogrodami. Jest sporo zieleni, jednak nie ma lasu. No chyba, że za las uznamy stary Park Szczytnicki, liczący sobie ładnych kilka hektarów, jest jednak oddalony ok. kilometra od mojego domu.

W ogrodzie nie mamy bardzo starych drzew, są może 30-letnie jabłonie, morele i grusze. I właśnie na moreli upatrzyła sobie "miejsce postojowe" najpierw jedna sowa, po kilku dniach dołączyła do niej druga, aż wreszcie przez cały lipiec pohukiwały na nas trzy sowy! Zachowywały się bardzo hałaśliwie, męczące były ich "odgłosy paszczą", sąsiadka próbowała je przeganiać klaskaniem - na próżno. Po miesiącu odleciały dokądś.

Nigdy wcześniej nie widziałam w naszym ogrodzie sów, chociaż jakąś białą kiedyś na wałach przeciwpowodziowych w czasie spaceru nieopodal domu - widziałam.  Następnego lata sowy też się nie pojawiły i mamy sowi spokój.

Ich wizytę połączyłam jednak ze zdarzeniami w mojej rodzinie: otóż w styczniu 2008 roku pochowaliśmy Babcię, Pół roku później - Jej męża, czyli Dziadka i po tym własnie pogrzebie pojawiły się sowy - najpierw jedna (może to był Dziadek), potem druga (chyba Babcia?). Kim była trzecia sowa? Zapowiedzią kolejnej śmierci, bo w grudniu 2008 roku pochowaliśmy syna dziadków, czyli mego Tatę. Bardzo to było dziwne i tajemnicze.

Przy okazji, szukając zdjęć sów natknęłam się na zdjęcie drzewa (starej wierzby), zrobione w Ustroniu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Jeden dzień z życia czarodziejki

Wkurzyło mnie to całe zamieszanie mugoli wokół Harry’ego Pottera. Jeśli chcecie wiedzieć, to takich czarodziejów i czarodziejek jest tu więcej...  


Wstałam dziś dość wcześnie i od razu zrobiłam wszystkim piękną pogodę. Odrobina jogurtu z lodówki wystarczyła, by za oknem zaczął padać śliczny, lśniąco-biały śnieg. Cóż, służby oczyszczania miasta mugoli nie ucieszą się. Będą przecież musieli sypać piach i sól na jezdnie, by nie powpadały na siebie samochody. No, trudno. Dzieciaki za to pojeżdżą sobie na sankach, i dla nich warto tak namieszać! Za pomocą odrobiny miodu (przepis mojej Babci – też czarodziejki) dodałam na niebie złociste słoneczko i ten grudniowy dzień wyszedł mi naprawdę taki, jaki powinien być. Jak tort mandarynkowy z waniliową pianką!
Nie chodzę do Hogwartu, szkoły dla czarodziejów, ale do normalnego liceum. Po pierwsze, dlatego, że nie dostałam jeszcze listu-zaproszenia od Albusa Dumbledore’a, ani nie przybyła do mnie żadna kurierska sowa. Ale myślę, że mam tu do spełnienia pewną misję. Jestem bardziej potrzebna mugolom niż w Hogwarcie, gdzie błąkałabym się po mrocznych labiryntach korytarzy, zgłębiała rozkosze niesubordynacji w pelerynie-niewidce i uczyła się receptury nikomu niepotrzebnych eliksirów z żabich udek... A w tym moim zwyczajnym liceum tyle jest za to do wyczarowania! Mugole potrzebują mojego magicznego wsparcia, bo inaczej ich codzienność byłaby po prostu strasznie szara! Ale po kolei...
Do szkoły jeżdżę autobusem. Codziennie rano muszę ścierać (a używam do tego bardzo dobrych miętówek doktora Fingerbuma) wstrętne napisy, które pojawiają się na oparciach siedzeń. Miętówki robią to szybko i bez śladu. Przy okazji w autobusie pachnie świeżością i z jakiegoś powodu wszyscy pasażerowie zaczynają się do siebie uśmiechać. To moje pierwsze, całkiem  niewinne, poranne czary. Wysiadam na 7-mym przystanku i czekam tam na moją przyjaciółkę, Klaudię. Jest mugolką. Chyba nie domyśla się, z kim się przyjaźni. No, może trochę, czasami, po szczególnie udanym dniu, kiedy mówi do mnie: „Agata, to były momenty! Świetnie się z tobą bawiłam. Prawdziwa z ciebie czarodziejka!” No jasne, że prawdziwa! W każdym bądź razie jej urocze, długaśne rzęsy to... moje dzieło. Zrobiłam je dla niej z kilkuset... muszych nóg, według przepisu zaczerpniętego z księgi mojej ciotki: „Wieczna uroda w weekend”. Klaudia nic o tym nie wie. Ale ich powalającą moc poznało już kilku chłopaków z naszej klasy!
Obie, już razem, podążamy do szkoły, niedbale wymachując plecakami. Klaudia macha dla towarzystwa, bo nie wie, że machanie ma pewien konkretny cel. Tworzy się w ten sposób magiczny wir, który zasysa do wnętrza plecaków zeszyty... z odrobionymi lekcjami. Po prostu w ciągu nocy przebywają one zazwyczaj w Zeszytlandii, gdzie są zapisywane starannie przez... gadające długopisy. Sensem istnienia gadających pisaków jest pisanie szalenie uczonych wypracowań. Robią to przez całą noc. Potem „wykręcony” przez nas wir sprowadza zeszyty z powrotem. Czasem nie udaje się trafić na własny i do plecaka wpada cudzy. Dobrze, jeśli jest w ogóle mugolski. Gorzej, gdy zdarzy się taka pomyłka, jaka spotkała mnie trzy tygodnie temu: dostałam zeszyt hipopotamiątka, które uczyło się pisać pierwsze litery. Były wielkie jak młyńskie koła i mogłam to czytać, ale tylko przez lornetkę, w dodatku odwracając ją do góry nogami...! Poza tym machanie plecakiem zmienia mu lekko kolory i dopasowuje je do barwy skarpetek, które włożyłam w danym dniu...
Zbliżamy się do budynku szkoły, a tam czeka na mnie... piwniczny szczur, Igor. Mieszka w szkole i bardzo się przyjaźnimy. Zawsze mam dla niego okruszki ze śniadania. On częstuje mnie garścią nocnych plotek. Klaudii nigdy wtedy przy mnie nie ma, bo brzydzi się Igora i ucieka do klasy. Wybaczam jej, w końcu trudno się dziwić – mugole nie rozumieją języka zwierząt i rzadko potrafią dogadać się choćby z psem czy kotem, które mówią przecież bardzo wyraźnie! Poza tym jej wstręt nie jest aż taki duży, skoro zrobiła Igorowi na szydełku czapeczkę i szalik. Komicznie w nich wygląda, ale twierdzi, że jest mu bardzo ciepło. Klaudia nie ma pojęcia, że gadam ze szczurem „w dwie strony”, sądzi, że tylko go głaszczę i karmię. A ja od Igora właśnie wiem, która nauczycielka jest na zwolnieniu, czy dyrektor już przyjechał na lekcje i co się działo poprzedniego dnia w jego groźnym gabinecie – kto wpadł tam „na dywanik” itp. Mnóstwo pożytecznych, szkolnych informacji...

Zaczynają się lekcje, a my wszyscy już marzymy o tym, by było popołudnie i by można było wyjść ze szkoły, porzucać się śnieżkami! Czasem więc ulegam pokusie i... przyspieszam czas. Wskazówki zegara, wiszącego nad tablicą, popycham leciutko i delikatnie do przodu – samą tylko myślą i dużą koncentracją „trzeciego oka”, które każdy czarodziej ma na środku czoła. Przyznam jednak, że raczej staram się robić to oszczędnie, gdyż „popychanie czasu” nigdy nie wychodzi nikomu na dobre, nawet czarodziejkom. Wprawne oko znawcy zauważy ubytki w czasoprzestrzeni. Ot, na przykład dzisiaj: Kacha, sympatyczna koleżanka jadła akurat jabłko, gdy ja postanowiłam przyśpieszyć lekcję geografii. Więc za sekundę miała w ręce tylko ogryzek i bardzo zdziwiona rozglądała się wokół. Jestem pewna, że nie zdążyła poczuć smaku tego jabłka, zaspokoić apetytu. Popychanie czasu nie jest fajne, bo tyle wspaniałych rzeczy może umknąć! Poza tym - taka geografia nie jest wcale nudna! Wiem, wiem, w Hogwarcie byłaby to geografia magicznych lądów i światów, skarby podziemi, złoto, kamienie filozoficzne, komety, spadające gwiazdy, skrzacie obyczaje Brumbów itp. cudowności. Ale i mugolskie przedmioty w zwyczajnej szkole mają swoje ciekawe strony! Gdyby nie mugolska gegra, skąd bym wiedziała, jaki jest najwyższy szczyt w Polsce? Albo ile płynie rzek przez Warszawę? A to są informacje bardzo praktyczne i potrzebne każdej... czarodziejce!

W mugolskiej szkole lubię jedną rzecz – przerwy! W Hogwarcie nie ma przerw, nauka odbywa się w sposób ciągły, tyle, ze czarodzieje przemieszczają się po salach i korytarzach lub schodzą do podziemi. Tyle mają ruchu. W mugolskich szkołach przerwy są najfajniejsze, bo w ich czasie dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Pędzi do sklepiku po batonik, plotkuje, gra w piłkę na boisku. No, i poza tym flirtuje się jak przerwa długa, a szkoła szeroka! W Hogwarcie nikt z nikim nie flirtuje, czarodzieje obywają się bez tych tam... romansów, zauroczeń. A to takie przyjemne! Muszę się przyznać, że w sprawach flirciarskich często wykorzystuję swoją moc w magii miłosnej. Klaudii też pomagam. Jesteśmy chyba najbardziej obleganym, damskim duetem w liceum! Chłopcy prześcigają się w propozycjach spędzenia z nimi czasu po lekcjach.
A na imprezach umiem sprawić, że w czasie słuchania nowego kompaktu pojawiają się nieznane nikomu piosenki. Wszyscy myślą, że to jakieś niepublikowane do tej pory single, które „zaplątały” się na płytę, a to tylko ... magia! Słuchanie płyt w moim towarzystwie to naprawdę przygoda. Dowolnie zmieniam zawartość kompaktów, zmuszając te małe korniki, które siedzą na muzycznym krążku i grają na maleńkich instrumentach, do odgrywania za każdym razem zupełnie nowych przebojów! Większość mugoli nie wie, o co chodzi. Sądzą, że się przesłyszeli albo pomylili. Bez mojej ingerencji CD staje się taki, jak w dniu zakupu. Jestem w związku z tym rozrywaną powszechnie d.j.-ką!
Wracając jednak do szkoły: kto potrafi wywołać karalucha na biurku nauczycielki w czasie sprawdzianu z matmy i sprawić, by Cosinus uciekła w pędzie, z krzykiem na ustach i rozwianym włosem? Ja, z pomocą Klaudii, oczywiście! Kto sprawia, że nagle w pochmurny, zimowy dzień gaśnie światło w klasie i niemożliwe jest kontynuowanie lekcji? My! Kto wyczarowuje wielką, smaczną kanapkę z jajkiem dla profesora Chrząszcza, który jest starym kawalerem i któremu nikt w życiu nie robił śniadań? My! Profesor zajmuje się kanapką, a my zajmujemy się sobą... Kto wpuszcza do klasy rój kolorowych motyli w środku grudnia? Ja, oczywiście... Lubię, gdy wszyscy się radują i gdy na świecie jest kolorowo...
Po szkole na ogół włóczymy się z Klaudią po parku albo po sklepach w mieście. Czasem zrobię tęczę (jeśli mam kilka świeżych baloników. Hoduję je w doniczkach i zrywam przed wyjściem do szkoły. Przydają się do różnych czarów). Jeśli przyłączają się do nas jacyś chłopcy (na ogół tak jest prawie codziennie. To przez te rzęsy Klaudii...), wpadam do magicznego sklepu pani Pączusiowej. Wchodzi się jak do zwykłej cukierni, ale wystarczy, że  przekręcę pierścionek na swoim palcu, a za ladą pojawia się pani Pączusiowa ze swoją magiczną ofertą łakoci. Kupuję dla wszystkich kilka czekoladowych truskawek i pączki z nadzieniem truflowym. Płacę dwa uśmiechy. Potem jemy deser, siedząc na ławce w parku i śmiejąc się z dzieciaków, które wywracają się na śliskim śniegu. Chłopcy na ogół dziwią się, że nie mogą nigdy spotkać takich słodyczy w tej cukierni, a ja niezmiennie im tłumaczę, że kupiłam ostatnie... Swoją drogą, chciałabym widzieć minę tej „zwykłej” sprzedawczyni w cukierni, gdy co jakiś czas ktoś dopytuje się u niej o czekoladowe truskawki...
Kiedy chodzimy z Klaudią po sklepach i jakiś ciuch bardzo, bardzo jej się podoba – robię inny czar. Odwracam cyfry na metce z ceną! To, co kosztowało 99,00 złoty kosztuje 66,00, 33,00 albo 9, 90 i Klaudia bez kłopotu może kupić to ze swojego kieszonkowego... Sprzedawczynie widzą nową cenę i nie mają żadnych wątpliwości. Potrafię też zmienić kolor ciucha, jeśli jest w nim Klaudii nie do twarzy. Zostawiam ją wtedy w przymierzalni, idę niby poszukać innego i podrzucam jej ciuch „przekolorowany”.
Umiem też przygotować taki cień do powiek (nadal czerpiąc przepisy z księgi mojej ciotki „Wieczna uroda w weekend”), który zmienia kolor oczu. Sam cień jest szary, prawie pozbawiony barwy, ale sprawia, że nałożony na powiekę zmienia kolor tęczówki. Chcę mieć oczy niebieskie – proszę bardzo, brązowe – wystarczy pomyśleć. Mogę mieć seledynowe, różowe, oliwkowe albo szafirowe czy jeszcze innej barwy. Mugole myślą, że to sprawka szkieł kontaktowych. A to czysta magia kosmetyczna!

Czas największych czarów przychodzi jednak wieczorem. Okazuje się, że wielu ludziom dzień przyniósł, zamiast radości, jakieś problemy i koniecznie trzeba pomóc im je rozwiązać. Najchętniej pozamieniałabym wszystkie złe nagłówki w gazetach na dobre wieści. Niestety, nie mogę tego robić tak, jak z ceną na metkach ubraniowych... Albo wydrukowałabym na komputerze (którym się biegle posługuję, mimo że to mugolski wynalazek) trochę tych biletów bankowych, których tak pragną wszyscy mugole, kompletnie nie radząc sobie bez nich. Żeby kupić przysmaki albo ubrania czy też zapłacić za swoje mieszkanie muszą mieć niezłe pliki tych biletów. Biedactwa! Mnie wystarczy moja czarodziejska różdżka i samonakrywający się stoliczek. Od czasu do czasu przemieszczam się na odkurzaczu (a co, trzeba iść z postępem! Poza tym lubię szybkość...)
Muszę więc te problemy rozwiązywać w inny sposób. Uśmiech, pocieszające słowa, przytulenie zamieniłyby się pewnie, gdybym tylko zechciała, w lśniące klejnoty – tak są cenne i pomocne ludziom.
Same więc widzicie - mam tu wiele do zrobienia! Hogwart jeszcze na mnie poczeka! Tymczasem po pracowitym czarodziejsko dniu zaciągnę miękki, granatowy aksamit na niebie. Nastanie noc i czas pięknych, odprężających snów. To nic, że dziury w aksamicie błyszczą niby gwiazdy. Za tą kotarą jest przecież świat pełen blasku...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. zostan-wiedzma.blog.onet.pl