czwartek, 4 kwietnia 2013

Jeden dzień z życia czarodziejki

Wkurzyło mnie to całe zamieszanie mugoli wokół Harry’ego Pottera. Jeśli chcecie wiedzieć, to takich czarodziejów i czarodziejek jest tu więcej...  


Wstałam dziś dość wcześnie i od razu zrobiłam wszystkim piękną pogodę. Odrobina jogurtu z lodówki wystarczyła, by za oknem zaczął padać śliczny, lśniąco-biały śnieg. Cóż, służby oczyszczania miasta mugoli nie ucieszą się. Będą przecież musieli sypać piach i sól na jezdnie, by nie powpadały na siebie samochody. No, trudno. Dzieciaki za to pojeżdżą sobie na sankach, i dla nich warto tak namieszać! Za pomocą odrobiny miodu (przepis mojej Babci – też czarodziejki) dodałam na niebie złociste słoneczko i ten grudniowy dzień wyszedł mi naprawdę taki, jaki powinien być. Jak tort mandarynkowy z waniliową pianką!
Nie chodzę do Hogwartu, szkoły dla czarodziejów, ale do normalnego liceum. Po pierwsze, dlatego, że nie dostałam jeszcze listu-zaproszenia od Albusa Dumbledore’a, ani nie przybyła do mnie żadna kurierska sowa. Ale myślę, że mam tu do spełnienia pewną misję. Jestem bardziej potrzebna mugolom niż w Hogwarcie, gdzie błąkałabym się po mrocznych labiryntach korytarzy, zgłębiała rozkosze niesubordynacji w pelerynie-niewidce i uczyła się receptury nikomu niepotrzebnych eliksirów z żabich udek... A w tym moim zwyczajnym liceum tyle jest za to do wyczarowania! Mugole potrzebują mojego magicznego wsparcia, bo inaczej ich codzienność byłaby po prostu strasznie szara! Ale po kolei...
Do szkoły jeżdżę autobusem. Codziennie rano muszę ścierać (a używam do tego bardzo dobrych miętówek doktora Fingerbuma) wstrętne napisy, które pojawiają się na oparciach siedzeń. Miętówki robią to szybko i bez śladu. Przy okazji w autobusie pachnie świeżością i z jakiegoś powodu wszyscy pasażerowie zaczynają się do siebie uśmiechać. To moje pierwsze, całkiem  niewinne, poranne czary. Wysiadam na 7-mym przystanku i czekam tam na moją przyjaciółkę, Klaudię. Jest mugolką. Chyba nie domyśla się, z kim się przyjaźni. No, może trochę, czasami, po szczególnie udanym dniu, kiedy mówi do mnie: „Agata, to były momenty! Świetnie się z tobą bawiłam. Prawdziwa z ciebie czarodziejka!” No jasne, że prawdziwa! W każdym bądź razie jej urocze, długaśne rzęsy to... moje dzieło. Zrobiłam je dla niej z kilkuset... muszych nóg, według przepisu zaczerpniętego z księgi mojej ciotki: „Wieczna uroda w weekend”. Klaudia nic o tym nie wie. Ale ich powalającą moc poznało już kilku chłopaków z naszej klasy!
Obie, już razem, podążamy do szkoły, niedbale wymachując plecakami. Klaudia macha dla towarzystwa, bo nie wie, że machanie ma pewien konkretny cel. Tworzy się w ten sposób magiczny wir, który zasysa do wnętrza plecaków zeszyty... z odrobionymi lekcjami. Po prostu w ciągu nocy przebywają one zazwyczaj w Zeszytlandii, gdzie są zapisywane starannie przez... gadające długopisy. Sensem istnienia gadających pisaków jest pisanie szalenie uczonych wypracowań. Robią to przez całą noc. Potem „wykręcony” przez nas wir sprowadza zeszyty z powrotem. Czasem nie udaje się trafić na własny i do plecaka wpada cudzy. Dobrze, jeśli jest w ogóle mugolski. Gorzej, gdy zdarzy się taka pomyłka, jaka spotkała mnie trzy tygodnie temu: dostałam zeszyt hipopotamiątka, które uczyło się pisać pierwsze litery. Były wielkie jak młyńskie koła i mogłam to czytać, ale tylko przez lornetkę, w dodatku odwracając ją do góry nogami...! Poza tym machanie plecakiem zmienia mu lekko kolory i dopasowuje je do barwy skarpetek, które włożyłam w danym dniu...
Zbliżamy się do budynku szkoły, a tam czeka na mnie... piwniczny szczur, Igor. Mieszka w szkole i bardzo się przyjaźnimy. Zawsze mam dla niego okruszki ze śniadania. On częstuje mnie garścią nocnych plotek. Klaudii nigdy wtedy przy mnie nie ma, bo brzydzi się Igora i ucieka do klasy. Wybaczam jej, w końcu trudno się dziwić – mugole nie rozumieją języka zwierząt i rzadko potrafią dogadać się choćby z psem czy kotem, które mówią przecież bardzo wyraźnie! Poza tym jej wstręt nie jest aż taki duży, skoro zrobiła Igorowi na szydełku czapeczkę i szalik. Komicznie w nich wygląda, ale twierdzi, że jest mu bardzo ciepło. Klaudia nie ma pojęcia, że gadam ze szczurem „w dwie strony”, sądzi, że tylko go głaszczę i karmię. A ja od Igora właśnie wiem, która nauczycielka jest na zwolnieniu, czy dyrektor już przyjechał na lekcje i co się działo poprzedniego dnia w jego groźnym gabinecie – kto wpadł tam „na dywanik” itp. Mnóstwo pożytecznych, szkolnych informacji...

Zaczynają się lekcje, a my wszyscy już marzymy o tym, by było popołudnie i by można było wyjść ze szkoły, porzucać się śnieżkami! Czasem więc ulegam pokusie i... przyspieszam czas. Wskazówki zegara, wiszącego nad tablicą, popycham leciutko i delikatnie do przodu – samą tylko myślą i dużą koncentracją „trzeciego oka”, które każdy czarodziej ma na środku czoła. Przyznam jednak, że raczej staram się robić to oszczędnie, gdyż „popychanie czasu” nigdy nie wychodzi nikomu na dobre, nawet czarodziejkom. Wprawne oko znawcy zauważy ubytki w czasoprzestrzeni. Ot, na przykład dzisiaj: Kacha, sympatyczna koleżanka jadła akurat jabłko, gdy ja postanowiłam przyśpieszyć lekcję geografii. Więc za sekundę miała w ręce tylko ogryzek i bardzo zdziwiona rozglądała się wokół. Jestem pewna, że nie zdążyła poczuć smaku tego jabłka, zaspokoić apetytu. Popychanie czasu nie jest fajne, bo tyle wspaniałych rzeczy może umknąć! Poza tym - taka geografia nie jest wcale nudna! Wiem, wiem, w Hogwarcie byłaby to geografia magicznych lądów i światów, skarby podziemi, złoto, kamienie filozoficzne, komety, spadające gwiazdy, skrzacie obyczaje Brumbów itp. cudowności. Ale i mugolskie przedmioty w zwyczajnej szkole mają swoje ciekawe strony! Gdyby nie mugolska gegra, skąd bym wiedziała, jaki jest najwyższy szczyt w Polsce? Albo ile płynie rzek przez Warszawę? A to są informacje bardzo praktyczne i potrzebne każdej... czarodziejce!

W mugolskiej szkole lubię jedną rzecz – przerwy! W Hogwarcie nie ma przerw, nauka odbywa się w sposób ciągły, tyle, ze czarodzieje przemieszczają się po salach i korytarzach lub schodzą do podziemi. Tyle mają ruchu. W mugolskich szkołach przerwy są najfajniejsze, bo w ich czasie dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Pędzi do sklepiku po batonik, plotkuje, gra w piłkę na boisku. No, i poza tym flirtuje się jak przerwa długa, a szkoła szeroka! W Hogwarcie nikt z nikim nie flirtuje, czarodzieje obywają się bez tych tam... romansów, zauroczeń. A to takie przyjemne! Muszę się przyznać, że w sprawach flirciarskich często wykorzystuję swoją moc w magii miłosnej. Klaudii też pomagam. Jesteśmy chyba najbardziej obleganym, damskim duetem w liceum! Chłopcy prześcigają się w propozycjach spędzenia z nimi czasu po lekcjach.
A na imprezach umiem sprawić, że w czasie słuchania nowego kompaktu pojawiają się nieznane nikomu piosenki. Wszyscy myślą, że to jakieś niepublikowane do tej pory single, które „zaplątały” się na płytę, a to tylko ... magia! Słuchanie płyt w moim towarzystwie to naprawdę przygoda. Dowolnie zmieniam zawartość kompaktów, zmuszając te małe korniki, które siedzą na muzycznym krążku i grają na maleńkich instrumentach, do odgrywania za każdym razem zupełnie nowych przebojów! Większość mugoli nie wie, o co chodzi. Sądzą, że się przesłyszeli albo pomylili. Bez mojej ingerencji CD staje się taki, jak w dniu zakupu. Jestem w związku z tym rozrywaną powszechnie d.j.-ką!
Wracając jednak do szkoły: kto potrafi wywołać karalucha na biurku nauczycielki w czasie sprawdzianu z matmy i sprawić, by Cosinus uciekła w pędzie, z krzykiem na ustach i rozwianym włosem? Ja, z pomocą Klaudii, oczywiście! Kto sprawia, że nagle w pochmurny, zimowy dzień gaśnie światło w klasie i niemożliwe jest kontynuowanie lekcji? My! Kto wyczarowuje wielką, smaczną kanapkę z jajkiem dla profesora Chrząszcza, który jest starym kawalerem i któremu nikt w życiu nie robił śniadań? My! Profesor zajmuje się kanapką, a my zajmujemy się sobą... Kto wpuszcza do klasy rój kolorowych motyli w środku grudnia? Ja, oczywiście... Lubię, gdy wszyscy się radują i gdy na świecie jest kolorowo...
Po szkole na ogół włóczymy się z Klaudią po parku albo po sklepach w mieście. Czasem zrobię tęczę (jeśli mam kilka świeżych baloników. Hoduję je w doniczkach i zrywam przed wyjściem do szkoły. Przydają się do różnych czarów). Jeśli przyłączają się do nas jacyś chłopcy (na ogół tak jest prawie codziennie. To przez te rzęsy Klaudii...), wpadam do magicznego sklepu pani Pączusiowej. Wchodzi się jak do zwykłej cukierni, ale wystarczy, że  przekręcę pierścionek na swoim palcu, a za ladą pojawia się pani Pączusiowa ze swoją magiczną ofertą łakoci. Kupuję dla wszystkich kilka czekoladowych truskawek i pączki z nadzieniem truflowym. Płacę dwa uśmiechy. Potem jemy deser, siedząc na ławce w parku i śmiejąc się z dzieciaków, które wywracają się na śliskim śniegu. Chłopcy na ogół dziwią się, że nie mogą nigdy spotkać takich słodyczy w tej cukierni, a ja niezmiennie im tłumaczę, że kupiłam ostatnie... Swoją drogą, chciałabym widzieć minę tej „zwykłej” sprzedawczyni w cukierni, gdy co jakiś czas ktoś dopytuje się u niej o czekoladowe truskawki...
Kiedy chodzimy z Klaudią po sklepach i jakiś ciuch bardzo, bardzo jej się podoba – robię inny czar. Odwracam cyfry na metce z ceną! To, co kosztowało 99,00 złoty kosztuje 66,00, 33,00 albo 9, 90 i Klaudia bez kłopotu może kupić to ze swojego kieszonkowego... Sprzedawczynie widzą nową cenę i nie mają żadnych wątpliwości. Potrafię też zmienić kolor ciucha, jeśli jest w nim Klaudii nie do twarzy. Zostawiam ją wtedy w przymierzalni, idę niby poszukać innego i podrzucam jej ciuch „przekolorowany”.
Umiem też przygotować taki cień do powiek (nadal czerpiąc przepisy z księgi mojej ciotki „Wieczna uroda w weekend”), który zmienia kolor oczu. Sam cień jest szary, prawie pozbawiony barwy, ale sprawia, że nałożony na powiekę zmienia kolor tęczówki. Chcę mieć oczy niebieskie – proszę bardzo, brązowe – wystarczy pomyśleć. Mogę mieć seledynowe, różowe, oliwkowe albo szafirowe czy jeszcze innej barwy. Mugole myślą, że to sprawka szkieł kontaktowych. A to czysta magia kosmetyczna!

Czas największych czarów przychodzi jednak wieczorem. Okazuje się, że wielu ludziom dzień przyniósł, zamiast radości, jakieś problemy i koniecznie trzeba pomóc im je rozwiązać. Najchętniej pozamieniałabym wszystkie złe nagłówki w gazetach na dobre wieści. Niestety, nie mogę tego robić tak, jak z ceną na metkach ubraniowych... Albo wydrukowałabym na komputerze (którym się biegle posługuję, mimo że to mugolski wynalazek) trochę tych biletów bankowych, których tak pragną wszyscy mugole, kompletnie nie radząc sobie bez nich. Żeby kupić przysmaki albo ubrania czy też zapłacić za swoje mieszkanie muszą mieć niezłe pliki tych biletów. Biedactwa! Mnie wystarczy moja czarodziejska różdżka i samonakrywający się stoliczek. Od czasu do czasu przemieszczam się na odkurzaczu (a co, trzeba iść z postępem! Poza tym lubię szybkość...)
Muszę więc te problemy rozwiązywać w inny sposób. Uśmiech, pocieszające słowa, przytulenie zamieniłyby się pewnie, gdybym tylko zechciała, w lśniące klejnoty – tak są cenne i pomocne ludziom.
Same więc widzicie - mam tu wiele do zrobienia! Hogwart jeszcze na mnie poczeka! Tymczasem po pracowitym czarodziejsko dniu zaciągnę miękki, granatowy aksamit na niebie. Nastanie noc i czas pięknych, odprężających snów. To nic, że dziury w aksamicie błyszczą niby gwiazdy. Za tą kotarą jest przecież świat pełen blasku...

Tekst: Beata Łukasiewicz, zdj. zostan-wiedzma.blog.onet.pl

 

 

 

 

 

 

4 komentarze:

  1. Nie zaczęłam jeszcze czytać, a już mnie bardzo ciekawi :D Rzecz jasna między innymi dlatego, że jest tu mowa o mugolach! Zabieram się do czytania :P

    OdpowiedzUsuń
  2. No więc przeczytałam.
    Ten moment: "Zrobiłam je dla niej z kilkuset… muszych nóg" mnie po prostu wbił w podłogę razem z fotelem. Genialne :P
    O, ale tu się nie zgodzę!: "W Hogwarcie nikt z nikim nie flirtuje, czarodzieje obywają się bez tych tam… romansów, zauroczeń".
    Ale to mi się bardzo podoba, choć myślę, że sama bym nie użyła takiego cienia: "cień do powiek (...), który zmienia kolor oczu. Sam cień jest szary, prawie pozbawiony barwy, ale sprawia, że nałożony na powiekę zmienia kolor tęczówki".

    Ogólnie opowiadanko mi się podoba, ale myślę, że jest takie troszkę nie dla mnie - chodzi mi o to, że jest takie troszkę zbyt (...ugh, nie umiem tego odpowiednio ubrać w słowa) "słodkie"? Nie, to nie to słowo. Albo takie troszkę zbyt "nastolatkowskie" (takie dla nastolatek w wieku 12 lat, tak na moje oko :D ), jak dla mnie. (Zresztą zdaje sobie sprawę, że pewnie dla takich było pisane... tak myślę. :P )Nie znaczy to jednak, że mi się nie podoba - wręcz przeciwnie! Mimo to mnie nie wkurza " to całe zamieszanie mugoli wokół Harry’ego Pottera" :D
    Serdecznie pozdrawiam i życzę dużo słońca!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahaha, miałam kiedyś fantazję! Pragnę tylko nadmienić, że opowiadanie o czarodziejce napisałam... w marcu 2001 roku, więc to już 12 lat temu... Pozdrawiam Cię, Nemeyeth, nie odpisałąm na maila, bo straszny młyn miałam w ub. tygodniu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hm, mam jeszcze w zanadrzu autentyczną historyjkę o sowach w moim ogrodzie, a tak mi się skojarzyło z sowami-posłańcami Hogwartu, że polecam Ci ten wpis, jak się pojawi, będzie w kąciku ptaszęcym tym razem, nie w opowiadaniach.

    OdpowiedzUsuń